piątek, 7 maja 2021

69. jak jedna kobieta moze wyrzadzic tyle zla

 

Sing on
Just a little while longer
everything will be all right
everything will be all right

— Ładna piosenka. — Bellatriks podniosła wzrok do pochylającego się nad nią Lestrange’a. — Twoja?
— Nie słyszałam, gdy przyszedłeś. — Stwierdziła sucho, odsuwając się na stosowną odległość, co skomentował lekkim wykrzywieniem warg w górę. — To cytat z książki.
— Nie powinno mnie to dziwić — przyznał, patrząc za siebie. Z wnętrza domu dobiegały dźwięki muzyki i śmiech ludzi. — Rozmawiałem z twoim ojcem.
— Raczej on rozmawiał z tobą. — Spojrzała na niego, a on parsknął cicho w odpowiedzi. — O czym tym razem dostałeś wykład?
— O niczym szczególnym — powiedział, wodząc wzrokiem za jej postacią. Szła spokojnie wzdłuż sadzawki, patrząc w różne, zupełnie przypadkowe punkty. On szedł krok za nią, wkładając właśnie dłonie do kieszeni spodni. — Nalega, byśmy oznajmili dziś nowinę.
— Nowinę? — Spojrzała na niego, unosząc lewą brew nieco w górę. Widząc jego spojrzenie, zmarszczyła brwi. — Nie mówisz chyba o tym, że…
— Chce, żebyśmy żyli w związku bardziej formalnym.
— I tobie to pasuje, tak?
— Nie sądzisz chyba, że mam zamiar oznajmiać cokolwiek, skoro niczego takiego nie ma. — Zatrzymała się, odwracając do niego zdumione spojrzenie. Również przystanął, patrząc w jej oczy ze spokojem. — Nadal nie możesz do tego przywyknąć.
— Podchodzisz zbyt swobodnie do naszych praw.
— Praw? Bella, proszę! Czy ty masz jakiekolwiek prawa w tym świecie? — Spojrzała w bok. — Nie lubisz o tym mówić. W porządku, ale wiesz doskonale, że nie masz wyboru. To że jeszcze nie zaręczył cię z którymś z naszych przemiłych szkolnych kolegów to tylko wynik tego, że długo ze sobą przebywamy, a ja jestem dobrym interesem dla twojej rodziny. — Uśmiechnął się, dotykając jej policzka i westchnął. — Jaki masz wybór? Nie pozwoli ci pójść do pracy. Sama o tym mówiłaś. Masz skończyć jako matka i rodzić dzieci? Bo jak na razie na tym polega rola kobiety. U mnie w rodzinie nawet nie ma ich na rodzinnym gobelinie. Dziewczęta i kobiety zastępuje się znakiem kwiatu, rozumiesz? To właśnie znaczycie w tych prawach. Jesteś warta więcej niż byle chwast! — W końcu podniosła na niego spojrzenie, a oczy miała pełne życia. Bił od nich ogień w tak namiętny sposób, że aż chciał ją pocałować. Tu, teraz, tak po prostu. Byli przyjaciółmi. Bardzo dobrymi. Od wydarzeń w szkole zaczęli ze sobą często przebywać. Dogadywali się wyśmienicie. Chciał z nią być, oczywiście, że chciał. Ale nie chciał jej niczego narzucać. Jeśli są inni i nie trzymają się tych reguł tak, jak powinni, to ona mu o tym powie. Wbrew ich zachowaniom Bella wciąż miała w sobie mnóstwo cech dziewczyny wiedzącej, gdzie jej miejsce. Takiej jak chcieli. A Bella nie była taka, jak chcieli. Wiedział to odkąd po raz pierwszy z nią porozmawiał. Ale usiłowała taka być… By przeżyć. By nie zostać wyklętą, by wciąż być tu, gdzie jest teraz… Tylko… czym jest to teraz? — Chyba że tobie to pasuje.
— Co chcesz usłyszeć?
— Chciałbym usłyszeć, jak śpiewasz, ale to nie ten temat, prawda? — zagadnął. Jej gniew ustąpił rozbawieniu, parsknęła cicho i pokręciła głową, znów ruszając wzdłuż sadzawki.
— Dlaczego zależy ci na moich prawach?
— Kobiety są o wiele bardziej fascynujące niż mężczyźni. Macie w sobie więcej ognia, pasji do tego, co robicie i stanowczości w tym, co postanowicie. Gdybyście były równe w interesach arystokracji, to mam wrażenie, że wyszłoby to wszystkim na dobre. — Rzucił, patrząc na krzew róż. — Rzecz jasna, są kobiety takie jak twoja ciotka Walburga. Ale mimo wszystko, ona zna swoje miejsce, prawda? — Bella nie odpowiedziała. Najpewniej dlatego, że nie miała nic do dodania. Pani Black była przerażającą i surową wiedźmą, ale również należała do konserwatystów. Sam wiele razy słyszał, jak wypominała panu Black, że mając tyle lat, Bella jeszcze nie ma męża. — Jesteś moją jedyną ostoją, Bello. Nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził. — Dodał, nie patrząc na nią. Jeśli pokazała po sobie, że te słowa zrobiły na niej wrażenie, nie zauważył tego. I tak było lepiej… Nie oszukuje się, a ona nie musi mu się tłumaczyć.
— Everything will be all right. — Podniósł na nią wzrok, kiedy chwyciła jego dłoń i wznowiła spacer. — Everything will be all right. — Naprawdę w to wierzył.

Bellatriks otworzyła gwałtownie oczy, oddychając głęboko. Sen… To był tylko sen… nic więcej.
— Co jest? — Syknęła cicho sama do siebie. Czuła, jakby jej ciało przeszyła klątwa odrętwienia. Skóra była obolała i mrowiła w każdym możliwym miejscu, nie dając spokoju. Poruszyła zdrętwiałymi palcami, czując, jak lekko strzelają, jak gdyby dawno nie były używane. Gdzieś w oddali słyszała dźwięk deszczu uderzającego o szyby i zastanawiała się, jak wiele czasu tak leżała. To był sen… Jeden z niewielu, które jej pozostały. Po Azkabanie zwykła ich nie mieć. Gdy zamykała oczy, zapadała ciemność. Nic więcej. A po obudzeniu się było jej zimno i czuła niepokój. Zastanawiała się, czy tak właśnie jest, gdy się umrze. Ciemno i nic poza tym. Jednak teraz… Teraz czuła się dobrze. Mimo odrętwienia czuła się wypoczęta. Spojrzała na swoją różdżkę, leżącą na szafce tuż obok łóżka. Chciała wyciągnąć do niej dłoń, kiedy zorientowała się, że ktoś ją trzyma. Uśmiechnęła się lekko, sądząc, że to Rudolphus. Po chwili zamrugała, zdezorientowana, bo to nie był jej mąż… Ani nawet Draco. Tylko Lucjusz, który zasnął na krześle, oparty o jej łóżko, a włosy zasłaniały mu połowę twarzy. To było dziwne, bo pamiętała, że chwilę przed utratą przytomności włosy miał krótko ścięte. Zamarła, spoglądając w okno. Drzewa były suche… całkowicie pozbawione liści. Przespała miesiące… Jednak… Jeśli tak było, to dlaczego przy jej łóżku wciąż ktoś jest? Co więcej, dlaczego jest tutaj Malfoy zamiast jej męża… Przecież miał wrócić, kiedy tylko rozwiąże problem z jej… Zwróciła uwagę na różdżkę. Magia.
Spojrzała na mężczyznę. Podczas snu nie był tak drętwy, jak za dnia. Jego twarz miała łagodniejsze rysy, a wyniosłą minę zastępował błogi spokój. Nawet przyjemny dla oka. Wysunęła dłoń z uścisku i dobyła różdżki… Ale niczego nie poczuła. Nawet próbując zaklęć… nic się nie wydarzyło. Zirytowana, trzasnęła nią o szafkę, a huk rozbudził Lucjusza, który natychmiast poderwał się z miejsca. Rozejrzał się wokół, zdezorientowany, a kiedy jego spojrzenie padło na nią... Zamarł.
— Bella…
— A kto inny — mruknęła zirytowana, wciąż łypiąc groźnie na różdżkę. Z jakiegoś jednak powodu, jej wściekłość nie wzbierała na sile. Była po prostu zła, ale nie planowała nikogo za to przekląć lub zabić. A to było ciekawe, bo przysięgłaby, że to właśnie zrobiłaby, gdyby wtedy nie zasnęła. — Co? — Zapytała, gdy wciąż nie wykrztusił z siebie słowa. Po czym zauważyła coś jeszcze. Miał lekkie zmarszczki… Zestarzeć się w tak szybkim czasie? Żałosne. — Masz minę, jakbyś wygrał milion galeonów.
— Ha! Gdybyśmy obstawiali, naprawdę mógłbym je zdobyć — oświadczył wyniośle, a kobieta wykrzywiła usta w pogardliwym uśmiechu. Chwilę później zacisnęła je w wąską linię.
— Co to znaczy?
— Nie sądzili, że w ogóle się wybudzisz — powiedział spokojnie, machając ręką bliżej nieokreślony znak, który miał zapewne opisywać wszystkich tych, którzy faktycznie w to nie wierzyli. — Po tylu latach chyba tylko ja i Draco żyliśmy z myślą, że ty faktycznie…
— Latach? — Mężczyzna zamilkł nagle i po chwili, z wahaniem skinął głową. Bella szybko chwyciła go za poły szat, ciągnąc do siebie, a jej oczy były wielkie niczym spodki. — Spałam nie dni, nie miesiące, a lata?!
— Trzy… Ściślej rzecz ujmując. — Wykrztusił, a ona puściła go, patrząc z niedowierzaniem w podłogę. Trzy lata… Trzy… Spojrzała na swoje lewe przedramię. — Gdzie Rudolphus?! Co z Czarnym Panem?! Odpowiadaj! — Chwyciła go znów, tym razem kierując dłonie na szyję… Lucjusz chwycił je, chcąc ją od siebie odciągnąć, jednak tylko wzmocniła zacisk. To był jakiś chory żart. Jak on śmiał z niej tak kpić, jak w ogóle mógł…
— Powiem, tylko przestań mnie dusić! — Warknął, a kobieta przymrużyła niebezpiecznie oczy. Mężczyzna zakasłał głośno, kiedy go puściła i chwycił się za szyję, rozmasowując ją delikatnie. — Czarny Pan przejął kontrolę nad państwem i systematycznie tworzy traktaty z innymi, blokując i udostępniając dostęp do kraju wszystkim sojusznikom jak i przeciwnikom jego władzy. — Bella uśmiechnęła się na te wieści. Żałowała, że nie mogła być świadkiem tego wspaniałego podbicia i wyzwolenia swojego kraju od szlamu i zakłamania. To były dobre informacje. — Rudolph został zabity… tuż przed rozpoczęciem filtracji Ministerstwa Magii.
— Łżesz.
— Nie.
— Kłamiesz! — syknęła, znów próbując go chwycić, ale odsunął się w odpowiedniej chwili. Kobieta wyskoczyła z łóżka, chcąc go złapać i udusić, jednak zamiast tego upadła. Jej nogi wciąż były zdrętwiałe, a ona czuła się jak małe dziecko. — Kłamiesz! Nie mógł… on… nie mógł, rozumiesz?! — Wrzasnęła na całe gardło. — Nie zostawiłby mnie! Nigdy! — Z tyłu głowy Bella zastanawiała się, dlaczego nie uciszy jej po prostu zaklęciem? Przecież miał różdżkę, a ona... Zamilkła gwałtownie. Ona nie miała w sobie grama magii. — Gdzie? — Jej głos był słaby. Tak cichy jak sama już nie pamiętała by był… Chyba jako młoda dziewczyna wypowiadała słowa tak cicho… z bólem i smutkiem.
— To było dawno.
— Gdzie go zabili?! — warknęła, a on zamilkł. Patrzyli po sobie, po czym westchnął i spojrzał gdzieś w bok.
— W Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa, Shacklebolt go dopadł. Severus twierdzi, że nie było szans na uniknięcie klątwy. — Nagle znów zrobiło się jej słabo. Kłuło ją tuż za klatką piersiową. Tak jak wtedy… przed snem. Czuła w takim razie ból po stracie. I z jakiegoś powodu, gdzieś w środku, czuła jakby już to gdzieś słyszała. Ktoś to już powiedział. Dawno, w przeszłości. Choć nie mogła teraz przypomnieć sobie kiedy to było lub czyje były to słowa, ale ból... Ból wciąż był niesamowicie wyraźny.
Lucjusz stał tak przez chwilę, po czym podszedł do niej powoli i również usiadł na podłodze. Zachowywał się przy niej ostrożnie jak przy dzikim zwierzęciu, tak właśnie w myślach określiła to zachowanie Bellatriks. Bał się jej. I słusznie. Była nieprzewidywalna.
— Dlaczego mnie nie zabiliście? — Zapytała, a Malfoy zamrugał zdziwiony. Kobieta podniosła na niego wzrok. — Nie odzyskałam mocy. Musieliście to wiedzieć. — Skinął głową, a ona zmrużyła oczy. — Straciłam wszystko, nie mam po co żyć. Dlaczego mnie nie zabiliście już lata temu?
— Nie mogłaś umrzeć.
— Mogłam! — krzyknęła, tym razem dając radę go dopaść. Zwalili się na ziemię, ona siedząc na nim i podduszając, z oczami pełnymi wściekłości. Nie rozumiała dlaczego jej na to pozwala. — Mogłam umrzeć! Tylko ty, cholerny, wypaczony egocentryku, napawający się bólem innych dawałeś mi żyć, mogąc bezczelnie patrzeć na moją bezsilność! Pusząc się tym, że byłam zdana na twoją łaskę! Ty parszywy…
Coś upadło na ziemię, dekoncentrując ją. Poderwała głowę w górę i zastygła, widząc rozmytą plamę tuż przy wejściu, co przypomniało jej o tym, że nie ma mocy, a co za tym idzie, znów będzie musiała nosić okulary. Jej ucisk zelżał, a usta rozchyliły się lekko.
— Obudziłaś się. — Usłyszała głos Dracona, który do nich podszedł. Ulga w jego głosie była tak wyraźna, że ze zdziwienia całkowicie wyleciało jej z głowy, że przed sekundą chciała udusić mu ojca. Cieszył się… z jej powodu.

*

— Miło cię widzieć. — Astoria uniosła wzrok i zamrugała, wyraźnie zdziwiona tym, kogo widziała. Od czasów szkolnych nie mieli kontaktu, do dziś pamiętała jego radość z ostatniego wygranego przez nich meczu quidditcha. Zakończył swoją karierę kapitana drużyny jako zwycięzca. Sądziła, że taką karierę obrał w późniejszym życiu, jak zwykli kończyć kapitanowie drużyn. Nie spodziewałaby się spotkać go w takim miejscu.
— Mi również byłoby miło, Tony. — Powiedziała, patrząc na niego i wzrokiem zahaczyła o to, co trzymał w dłoni. Dokumenty, które właśnie otworzył. Przeszedł wokół biurka, czytając je. Nie sądziła, że ma już tak grubą kartotekę.
— Widziano cię trzykrotnie podczas akcji partyzanckich na Willson Street i dwukrotnie w Londynie.
— Zbieg okoliczności — odparła spokojnie. Uprzedzano ją, że jeśli ktoś ją złapie, zaprowadzą ją prosto na przesłuchanie do zarządcy odpowiedzialnego za dany sektor. System działania śmierciożerców był sprawny i szybki. I mimo wszystko Astoria musiała przyznać, że działał znakomicie. Nie tak jak niegdyś aurorzy, którzy bawili się z przestępcami, dawali przekupić czy złapać na słodkie słówka. Oj nie… Tutaj działało to zupełnie inaczej i gdyby nie fakt, iż to ona była więźniem, byłaby pod wrażeniem.
— Możliwe. — Powiedział, siadając w fotelu i rozkładając kartki. Były tam również fotografie. Dostrzegła na nich swoją postać. — Ostatnie klątwy, jakie odczytano z twojej różdżki, to zaklęcie lewitacji, zaklęcie parzące i tnące.
— Gotowałam obiad, to najprostsze klątwy potrzebne w kuchni. — Wymówka wymyślona na poczekaniu, jednak z pokryciem, faktycznie były to najbardziej podstawowe klątwy, których używała każda wiedźma w domu do przygotowania posiłków. Astoria wyszła z założenia, że używanie ich podczas akcji jest równie bezpieczne co skuteczne.
— Sądziłem, że od tego są skrzaty domowe.
— Mieszkam ze współlokatorem, rodzice nie podarowali mi skrzata.
— Przykre. — Powiedział, nadal na nią nie patrząc i tylko oglądając dokumenty. Astoria przyjrzała się Urquhartowi. Był taki, jakim go zapamiętała, sympatyczny, życzliwy, nieco zamyślony. Nigdy nie podejrzewałaby go o przystąpienie do śmierciożerców, a tym bardziej o bycie kimś tak ważnym. Mundur otrzymywali tylko Dowódcy Sektorów, byle śmierciożercy nosili czarne szaty. Dlatego wyróżniali się w tłumie. Poza tym, z tego, co słyszała w Zakonie, żeby zostać kimś tak wysoko postawionym trzeba spełniać odpowiednie kryteria. By awansować... Trzeba być mordercą. Ta myśl sprawiła, że w sercu Astorii pojawił się żal z jego powodu. Jej kolega z drużyny… Nie. Jej kapitan upadł do pozycji zwykłego kata. 

— Co gotowałaś?
— Słucham?
— Obiad. Co gotowałaś na obiad? — powtórzył spokojnie. Astoria, która wcześniej się zamyśliła zapomniała się. To był jej błąd, tamtym pytaniem mogła się pogrążyć, jeśli tylko siedziałby przed nią ktoś inny. Mógłby jednoznacznie stwierdzić, że kłamie. On dał jej szansę, bądź złudną okazję, do kolejnego kłamstwa.
— Gulasz. — Powiedziała cicho. Tony przytaknął i chwycił za pióro, które przyłożył przy jednym z pergaminów, gdzie zapisał kilka zdań i położył dłoń w prawym dolnym rogu, by złożyć podpis. Jednak zawiesił na chwilę rękę tuż przed podpisem i na nią spojrzał, miał równie uprzejme spojrzenie, co kiedyś.
— Musiał być smaczny.
— Tak… Był. — Wydukała powoli. Wiedział, że kłamie. Czuła to. Dlaczego więc się z nią bawił? Może dawał jej na coś szansę? Okazję. Przez wzgląd na starą znajomość… może mogła się jeszcze wybronić?
— Opowiedz, co robiłaś, kiedy cię złapali. Według tego, co jest napisane tutaj — wskazał piórem jeden z pergaminów po lewej. — Przekazywałaś jakieś teczki jednemu z członków Zakonu Feniksa, który zdołał z nimi uciec, zostawiając cię w uliczce samą. Według nich — powtórzył. — Jesteś uznana za zdrajcę stanu. — Nie spuszczał wzroku, patrząc jej głęboko w oczy. Zastanawiała się, czy chciał użyć na niej legilimencji, ale nie czuła niczego, a Barty nauczył ją radzić sobie z tą klątwą. Wyczułaby, gdyby to robił. Jednak opuszczenie wzroku i ucieczka równałaby się z przyznaniem do winy. — Chcę jednak poznać te wydarzenia z twojej perspektywy. — Zastanawiało ją, jaka jest kara za dobrowolne przyznanie się do winy. Tony się z nią bawił. nie wiedziała, jaki miał w tym cel. — Śmiało, Astorio, przecież nic ci nie zrobię. Tylko rozmawiamy.
— Twój podpis to wyrok, niezależnie od mojej wersji. — Prawie zachłysnęła się swoją bezczelnością, jakiej się dopuściła. Obraziła ważną personę, będąc w beznadziejnej sytuacji. Dało się być głupszym?
— Przyznajesz się?
— Nie.
— Więc słucham. — Odłożył pióro na bok i posłał jej uprzejmy uśmiech. Greengrass spojrzała na nie i przełknęła ślinę, zaczynając swoją opowieść.
— Szłam do Dafne, przez Wilson Brake. Miała niedawno urodziny, jednak nie świętowała ich w naszym gronie… W sensie w gronie rodziny — powiedziała cicho, przenosząc wzrok na jego dłonie, na których nosił białe rękawiczki. — Jest śmierciożercą, ma swoje obowiązki. Była zajęta. Więc przełożyłyśmy nasze spotkanie na inny dzień. — “Przepraszam, Dafne” - pomyślała, gdy przez myśl przeszło jej, że mogłaby tym narobić problemów siostrze. Tony może ją tu zawołać. Też pracowała w tym regionie i wtedy zapyta o jej spotkanie z siostrą… — Byłam już przy parku, kiedy zobaczyłam mężczyznę, biegł w moją stronę, jakby go ktoś gonił. Wpadł na mnie. Wywróciliśmy się… coś wypadło mu z rąk. Podałam mu papiery, a on szybko je wyrwał i deportował się… a później przybiegło dwóch śmierciożerców… i trafiłam tutaj. Nie wiedziałam, że tamten człowiek należał do Zakonu Feniksa. W tamtej chwili, gdy chwytałam te papiery, nawet przez myśl by mi to nie przeszło… — Spojrzała mu w oczy, wystraszona i pełna pokory. — Nie wiedziałam, że robię coś złego. Przepraszam. — “Uwierz.” Tony posłał jej przyjemny i pełen dobroduszności uśmiech. Astoria poczuła, że napięcie ją opuszcza. Dał się nabrać. Pozwoli wrócić do domu…
— Dafne ma urodziny w lipcu. — Zamarła, a jej serce stanęło. Tony wrócił wzrokiem do dokumentów i chwycił za pióro. — Mamy grudzień. — Złożył na pergaminie podpis, a Greengrass poczuła łzy w oczach. To nie mogło tak się skończyć. — Podasz mi nazwisko czarodzieja, któremu dałaś dokumenty, a uszy Dafne ominie nieprzyjemna informacja o twoim skazaniu. Nie chcesz chyba jej martwić, prawda, Story? — Spytał, zerkając na nią uprzejmie. — I twoi rodzice. Musi być im ciężko, mając córkę partyzantkę. Wiesz co dzieje się z rodzinami ludzi w to zamieszanych?
— Tony, błagam, tylko nie rodzice.
— Nie pomyślałaś o nich, uciekając z domu, prawda? — Coś ścisnęło jej serce. — Podaj nazwisko.
— Nie mogę.
— Podaj. Nazwisko. — Powtórzył całkowicie spokojnie. Greengrass odwróciła wzrok. Jedno nazwisko w zamian za życie dwójki starszych ludzi. Jej rodziców… Którzy nie mają zupełnie nic wspólnego z całą wojną. Stronią od niej. Są neutralni. Podporządkowują się, byleby tylko żyć i móc je chronić… Ją i Dafne… Do dziś pamiętała łzy matki, gdy wróciła na wakacje do domu, zaraz po tym felernym roku, gdy Dafne zniknęła. To cierpienie, starania jej i ojca, by odnaleźć córkę i sprowadzić ją do domu.
— Co dzieje się z ludźmi oskarżonymi o pomoc partyzantom? — wyszeptała.
— Mają proces — odpowiada bardzo spokojnie. Astoria skinęła głową, myśląc nad tym… Proces, w którym będą starali się udowodnić ich winę. Ale zerwała z nimi kontakt dawno, jeszcze nim to wszystko się zaczęło. Nie mogli im nic udowodnić. Proces niczego im nie przyniesie. Rodzice byli czyści. Podniosła wzrok, wciąż patrzył na nią spokojnie. Tak jak kiedyś, gdy tłumaczył jej strategię meczu i jej indywidualną mapę pozycji. Cierpliwie, z lekkim uśmiechem, bez podnoszenia głosu, nawet gdy zadawała po raz trzeci to samo pytanie, nie rozumiejąc.
— Skąd wiesz, kiedy Dafne ma urodziny? — Zapytała, zdając sobie sprawę z tego, jak ją zdemaskował. Tony wyjął jej akta i przysunął jeden z pergaminów w jej stronę. Było tam jej imię i nazwisko, jak i data urodzenia. Tak samo jak imiona wszystkich Greengrassów, obok każdego była data urodzenia. To nie była tylko jej kartoteka. Tylko całej jej rodziny. Stąd tyle dokumentów. Monitorowali ich wszystkich… Uniosła do niego zdumiona wzrok.
— Nadal twierdzisz, że nie mamy zupełnie nic na twoich rodziców? — Zapytał. Nie… nie mogli mieć. Bo skąd?
— Rodzice nie odważyliby się pomóc partyzantom. Nigdy.
— Szukają cię. — Zamilkła. — A przez to chwytają się wszystkich, nawet tych nielegalnych sposobów. Desperacja ma wielką moc. — Przysunął w jej stronę kilka fotografii. Widziała ojca przy sklepie Weasleyów. Matkę rozmawiającą w jakiejś kawiarnii z Lupinem i kilka innych zdjęć, na których wyraźnie widać coś na kształt konspiracji. — Według akt, kilku z ich rozmówców złapali dosyć szybko, zapytani o twoich rodziców mówili tylko o tobie. — Szukali jej… Martwili się… Było zupełnie tak samo jak z Dafne.
— To błędna interpretacja. Oni pytają o mnie, a nie o partyzantów.
— Jednak są w stanie spotkać się z Zakonem Feniksa, mimo ciążących za to kar. Mają do nich dostęp. Naprawdę chcesz, żebyśmy zaczęli się w to zagłębiać? — Po ciele Astorii przeszedł dreszcz. Miał ją w szachu. — Podaj mi nazwisko. To jedno chyba jesteś im winna. Ryzykują dla ciebie wszystko, co mają. Wliczając w to Dafne. — Uniosła do niego przerażone spojrzenie. Urquhart wskazał długopisem drzwi. — Śmierciożercy nie patrzą łaskawie na ludzi połączonych ze zdrajcami. Widzą w niej to samo, jest zagrożeniem, bo również może zdradzić. Z tego, co wiem nie ma z nimi tutaj za lekko, co się stanie, gdy się dowiedzą, że wszyscy Greengrassowie są zdrajcami?
— Wzbudzasz we mnie poczucie winy. — Wyszeptała. Urquhart wstał, podchodząc do okna i spojrzał w niebo przykryte chmurami. — Chcesz mnie tym zmanipulować. Wymusić na mnie podanie nazwiska, a później wyślesz mnie, jak i rodziców na skazanie. Jesteś mordercą, Tony, dwóch czy dwustu nie robi ci różnicy. Nie podam żadnego nazwiska. Skoro to i tak niczego nie zmieni. — Poczuła, że kajdanki opadają. Spojrzała na swoje dłonie i nogi, a później uniosła do niego wzrok.
— Podasz mi to jedno nazwisko, a spalę te akta tu i teraz. — Odwrócił do niej wzrok, a Greengrass zamarła, nie wierzyła w to, co powiedział. — Sprawa będzie zupełnie zapomniana, a ja nie będę miał dokumentów, które odrzucałyby twoje alibi.
— Co?
— Byłaś dobrą ścigającą. Powiedzmy, że mam sentyment. Umowa stoi? — Greengrass podniosła się z krzesła, patrząc mu w oczy. Nie widziała fałszu. Próbował się z nią dogadać… Spojrzała na zdjęcia swoich rodziców.
— Hurton. — Papiery spłonęły. Greengrass uniosła do niego zszokowany wzrok. Faktycznie to zrobił. Poczuła łzy w oczach, Tony skinął jej głową i znów spojrzał na okno.
— Sekretarka odda ci różdżkę. — Powiedział spokojnie. — I uważaj przy gotowaniu. Łatwo się skaleczyć. — Dodał, kiedy była przy drzwiach. Parsknęła cicho i nacisnęła klamkę, odchodząc. 

A kiedy zamknęły się drzwi, papiery przestały się palić. Podszedł do fotela, usiadł w nim i zaśmiał się cicho, patrząc w sufit.

— Naiwna, mała istotka. — Machnął różdżką, a samonotujące pióro pofrunęło do góry. — Flint. Wyślij patrol za małą Greengrass i dodaj, że dziś już nikogo nie przyjmuję. — Zgiął kartkę z notatką w samolot i po kolejnym obrocie różdżką wyleciała ona przez okno. Urquhart spojrzał na akta Greengrassów i wyjął z dokumentów zdjęcie. Ukazywało dziewczynę podającą teczkę wysokiemu brunetowi. — Longbottom? Warto go odwiedzić. — Chwycił za kartotekę państwa Greengrass i uśmiechnął się krzywo, widząc odhaczone znaczki obok obydwojga. Avery za swojej kadencji się nimi zajął. Greengrass nie ma pojęcia o tym, że jej ojciec nie żyje, a matka siedzi w areszcie domowym. Dała się podpuścić jak naiwna nastolatka. Zresztą, czego się spodziewać. Wciąż nią była.

*

— Kawy?
Barty zamrugał, nieco rozkojarzony tym nagłym pytaniem, którego się nie spodziewał. Spojrzał na zegar, który wskazywał jedenastą, a później w stronę stołu, gdzie siedziała Narcyza.
— Poproszę — powiedział powoli. Machnęła różdżką, a kubek z kawą podleciał do niego. Chwycił go i oparł się o framugę drzwi. — Co cię tu sprowadza? Zakon raczej rzadko chce mieć ze mną cokolwiek wspólnego.
— Zakon tak. Niektórzy jego członkowie, niekoniecznie. — Oświadczyła chłodno.
— To brzmi prawie jakbyś mnie lubiła.
— Nie pochlebiaj sobie. — Oznajmiła, patrząc na niego. Znudzona i zmęczona. Pewne rzeczy się nie zmieniają. — Potrzeba mi kilku rzeczy. Nielegalnych, ale dostępnych dla tych, którym zależy.
— Formalna jak zwykle. — Crouch uśmiechnął się sam do siebie i podszedł do stołu, siadając na jego blacie tuż obok krzesła, na którym siedziała. — Kto umarł w tym tygodniu?
— Jeszcze nikt. — Spojrzał na nią. Narcyza patrzyła na swoje dłonie. — Tonks jest w ciężkim stanie. Grindelwald twierdzi, że jego magia nie działa na tego typu przypadki. Nie jest chora, tylko przeklęta.
— Dwóch najpotężniejszych magów nie daje sobie rady z byle klątwą?
— To kombinacje klątw. Wymyślane na bieżąco. Stworzenie skutecznego przeciwzaklęcia nawet im zajmuje często sporo czasu.
— Dlaczego zależy ci na jej życiu? To dziecko Andromedy. — Strzeliła na palcach. Barty skomentował to lekkim uśmiechem triumfu. O tak. Dotknął w czuły punkt.
— To również matka tego smarkacza. Zbyt dużo dzieci wychowuje się teraz bez rodziców.
— To argument niepodobny do ciebie.
— Pomożesz mi czy nie? — Warknęła, podnosząc na niego wściekły wzrok. Siedzieli tak w ciszy, patrząc na siebie, aż w końcu poderwała się z miejsca. Chwycił jej nadgarstek, zanim zdążyła zrobić choćby krok.
— Nie mam powodów, by nie pomagać. — Rzucił, wciąż trzymając jej rękę. Nie wyrywała jej, tylko patrzyła sceptycznie na jego dłoń. — Czego ci trzeba?
— Krwi jednorożca.

*

— Nie budzi się. — Roxanne spojrzała w stronę Syriusza, który właśnie pojawił się w kuchni. — Remus nie znosi tego dobrze, a pełnia coraz bliżej.
— Jego emocje jako człowieka mają wpływ na istotę po przemianie?
— Ta istota to wciąż on. — Dźwięk, jaki z siebie wydał, przypominał warknięcie psa. Kobieta zignorowała go. Spoglądała ze znudzeniem w okno i wzięła łyk herbaty. — Gdzie Narcyza?
— Wyszła.
— Mówiła dokąd?
— Mi? — Odpowiedziała i spojrzała na niego, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. 

Black cicho prychnął. “No tak” - pomyślał i zaczął przygotowywać sobie śniadanie. 

— Późno dziś wstałaś. Przegapiłaś poranne spotkanie.
— Raczej niewiele straciłam, skoro Tonks wciąż leży jak martwa, a wasi wielcy magowie nic nie potrafią z tym zrobić.
— Nasi — poprawił ją. Blondynka przewróciła oczami w odpowiedzi. Black westchnął cicho. — Neville przyniósł dokumenty z Ministerstwa. Ledwo uciekł śmierciożercom.
— Co z jego łącznikiem?
— Wysłała mu sowę, że jest w porządku. — Skinęła mu głową w odpowiedzi. — Ale nie wiem, czy było warto. Troje ludzi narażało się zupełnie niepotrzebnie. Dokumenty okazały się jedynie spisem punktów deportacyjnych. Nawet Dumbledore był tym zawiedziony.
— Kolejne niepowodzenie.
— Na to wychodzi — przyznał powoli. — Do tego wczoraj Harry znów dorwał te eliksiry. Pojęcia nie mam, skąd je wziął. — Mruknął, opierając się o blat stołu. — Rozumiem, że chce odreagować, ale to zbyt częste… I jakby tego było mało, od jakiegoś czasu Kirishima jest dla niego nie do zniesienia.
— Dziwisz mu się? Anglia jest gospodarzem turnieju pojedynków. — Wskazała gazetę leżącą na blacie. Na okładce znajdowała się Touka z pucharem, a nagłówek głosił: “Kto zastąpi mistrzynię?”. — Ludzie sądzili, że jest równa Harry’emu. Sam Benedict twierdzi, że była o wiele silniejsza niż ktokolwiek inny. Narodziny tego samego dnia też były niewiarygodnym zbiegiem okoliczności, a do tego…
— Jest martwa. — Przerwał jej, a Roxanne znów zamilkła. — Nic tej dziewczynie życia nie przywróci. Kirishima powinien się z tym pogodzić. Nie ma prawa obarczać Harry’ego winą za to, co się z nią stało.
— Więc i ty przestań. — Black zamilkł. — Skoro to takie proste. Przestań sam obwiniać innych za śmierć Pottera. Za śmierć jego żony, za śmierć Mundungusa i reszty. Przestań to robić… Skoro to takie proste. — Jak zwykle uderzała go w najczulszy punkt. — Potter był dla ciebie tylko przyjacielem, on stracił córkę. Jedyną ostoję w swoim marnym życiu, a ty wymagasz od niego czego? Żeby się z tym pogodzi? Po trzech latach? Jesteś głupszy niż sądziłam.
— Przerabiamy to codziennie.
— Właśnie — odparła równie zmęczonym tonem. — Odpuść w końcu. Pójdź na cmentarz i tam sobie płacz do tego kretyna, zamiast starać się pouczać innych, skoro sam nie potrafisz pogodzić się z czyjąś stratą.
— Jak mam się z tym pogodzić? Harry wygląda jak James!
— Ale nim nie jest! — Wrzasnęła, a Black cofnął się o krok. — Dajcie już spokój temu dziecku! To aż takie trudne?! — Było.

*

— Można? — Charlie nie odpowiedział, patrząc na niespokojne morze. Jedynie spoglądanie w fale pomagało mu zapomnieć. O tym, kim był, co zrobił, kogo spotkał. I jak to się stało, że jedna osoba może odwrócić świat do góry nogami. Często myślał, żeby do niej napisać,

Chciał zapytać, czy wszystko u niej dobrze. Chciał zwyzywać i nazwać najgorszym plugastwem chodzącym po ziemi. Chciał zapytać o tą jedną jedyną rzecz, która dręczyła go przez lata. Dlaczego? Och tak! To było przecież oczywiste, powiedziała mu dlaczego w momencie, gdy się poznali, jednak… Jednak nigdy nie sądził, że się odważy. 

Spojrzał na Hermionę, która przystanęła obok niego i również zwróciła wzrok ku wodzie. Była miła i cicha. Empatyczna, co wyróżniało ją z większości ludzi znajdujących się w Zakonie. Wydawała się krucha, ale miała w sobie wystarczająco dużo siły, by iść na główny front wojny.
— Znów się kłócą? — Zapytał, wracając spojrzeniem w stronę wody. Parsknęła cicho, jakby tym rozbawiona i otuliła się rękami.
— Tak. — Przyznała. Nie odpowiedział. Większość z nich przeżyła piekło nie raz i nie dwa. A to sprawia, że gorycz przesiąkająca ściany tego domu nie daje im nawet w spokoju żyć. Niektórzy z przesłuchań śmierciożerców nie wracają nigdy, innym udaje się uciec, a jeszcze inni mają szczęście. Granger miała tylko jeden wyrok. Śmierć. Nie za to, co zrobiła. Oczywiście, że nie. Jej wyrokiem była śmierć tylko dlatego, że jej krew nie była czysta. Miała naprawdę wiele szczęścia, trafiając w zeszłym tygodniu na Smitha. Reszta śmierciożerców by się nawet nie zastanawiała. — A ty dlaczego tu jesteś?
— Z podobnych powodów. — Rzucił po prostu. — Czasami trzeba uciec, by nie oszaleć.
— Przychodzisz tu codziennie. — Zauważyła. Nie zapytał skąd wie. Po prostu znów spojrzał w morze. — Zastanawia mnie, o czym tak bardzo chcesz zapomnieć.
— Zapomnienie to nie problem. To tylko jedno zaklęcie. — Oświadczył spokojnie. — A nie chęć zapomnienia. Jeśli nie chcesz czegoś zapomnieć, nigdy nie pozbędziesz się tego ze swojej głowy. Zawsze coś będzie cię hamowało. Zawsze. Nawet gdy już przystawisz sobie różdżkę do skroni. Kiedy będziesz miała na końcu języka zaklęcie… Ono nie padnie. Odłożysz różdżkę i westchniesz. Albo rzucisz nią o ziemię i zaklniesz na głos.
— Tego nie możesz wiedzieć — powiedziała, spoglądając na jego dłonie. Parsknął cicho. Mógł...

*

Harry obudził się gwałtownie. Hedwiga spoglądała na niego z zainteresowaniem, przekręcając głowę lekko w prawo. Czuł niepokój. Nie śnił o niczym… od lat nie miał ani jednej wizji czy snu, który by pamiętał, ale teraz, kiedy otwierał oczy, wciąż dzwonił mu w uszach maniakalny śmiech madame Lestrange. Nie powinno go to straszyć po nocach. Syriusz żył. Poczucie, że jutro może być inaczej nie wzbudzało w nim paniki. Przywykli do tej myśli już dawno. 

Przetarł twarz dłońmi, wypuszczając ze świstem powietrze. Siedział tak przez chwilę, nic nie robiąc, aż w końcu postanowił, że musi wyjść. Gdziekolwiek, na chwilę, by ochłonąć. 

Nałożył buty i narzucił na ramiona płaszcz. Wyszedł z pokoju, minął kuchnię, z której niosły się krzyki Roxanne i Syriusza, przebiegł po schodach w dół. Po chwili wyszedł na zewnątrz, a zimne, morskie powietrze uderzyło go w twarz. Zdecydowanie nie była to pora na nocne wypady.
— Nokturn — mruknął, robiąc obrót wokół własnej osi i zniknął z hukiem.

*

Nie przypuszczał, że się pojawi. Jakaś jego część bardzo tego pragnęła. Od tygodnia codziennie chodzili na spacery wzdłuż Tamizy. Nie rozmawiali o jej rodzinie ani o jego. Tematów mieli aż w nadmiarze i zaczynanie tego nie miało większego sensu. Rzecz jasna, na koniec zawsze odprowadzał ją aż do jej ulicy, a później się aportował. Tam również witała go, gdy spóźniał się kilka chwil. Nie była najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział, nie miała zniewalającego uśmiechu ani lśniących błękitnych oczu. Była zbyt koścista i nieco żylasta. Jednak im dłużej się jej przypatrywał, tym bardziej nie mógł oderwać od niej spojrzenia.

Travers miała kontrowersyjne poglądy, niecodzienne podejście do życia i ludzi, a także masę innych denerwujących cech, które on sam zdołał dostrzec w trakcie tego tygodnia. Ale nie przeszkadzały mu. Zwykle stronił od ludzi głośnych, tutaj jej drażniący w ucho głos nie wadził. W dniu wesela również umówili się na spacer. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że mogą być na niego o to źli, jednak pokusa była zbyt silna.
— Nie sądziłam, że się zjawisz — powiedziała zamiast przywitania, nie ruszając się z brzegu fontanny, na której siedziała.
— Umówiliśmy się. Dotrzymuję umów — odparł i włożył dłonie do kieszeni spodni. Dziewczyna patrzyła na niego uważnie, jakby czekając na ciąg dalszy. Westchnął. — Dokąd masz ochotę dziś pójść?
— Jesteś świadkiem.
— Zdążę.
— To aż tak ważne? — Zamilkł, widząc jej spojrzenie. Przeszywało go na wylot. Miał wrażenie, że wwierca się w jego umysł i ogląda wszystkie myśli, wspomnienia i zna wszystkie tłumione w środku uczucia. — Nasze spotkanie.
— Nie lubisz melodramatów, więc nie mogę powiedzieć, że tak. — Uśmiechnęła się krótko, jakby rozbawiona tym wyznaniem, po czym przekręciła głowę nieco w bok. — Mam odejść?
— To dopiero byłoby melodramatyczne. — Przyznała zeskakując z fontanny. — Chodź. W domu nikogo nie ma — oznajmiła, wskazując spory dom nieopodal. Zamrugał zdziwiony.
— Nie idziemy na spacer?
— Niedługo masz wesele, a nasze rozmowy trwają zbyt długo, byśmy zdążyli omówić chociaż jeden temat. — Rzuciła sucho, kierując się w stronę budynku. Ruszył za nią. — Jeśli to aktualne, wybiorę się z tobą w ramach spaceru. — Dodała, a on poczuł ukłucie w żołądku.
— Nie chciałaś…
— Nie chciałam — przyznała, wyjmując różdżkę i dotknęła nią powierzchni drzwi, a te otworzyły się. Odsunęła się, zapraszając go do środka. 

Po przystąpieniu progu poczuł się nieswojo. Było tutaj ponuro i dosyć nieprzyjemnie, a w powietrzu unosił się zapach cygar. 

— Napijesz się czegoś? — Zapytała, prowadząc go na górę. Skinął głową.
— Może być kawa.
— W porządku. Raszpla! Słyszałaś? — Powiedziała zimno, a przed nimi aportował się skrzat i ukłonił nisko.
— Tak, panienko, Raszpla słyszała.
— Wspaniale. Dla mnie to, co zwykle. Sio! — Stworzonko zniknęło w chwili, kiedy dziewczyna otworzyła drzwi do jednego z pokoi na piętrze. Najprawdopodobniej była to jej sypialnia. — Zapraszam. — Dygnęła niczym dama, a on zaśmiał się lekko. O Travers można było powiedzieć wiele, ale z pewnością to określenie było zbyt dalekie prawdy. — To formalna uroczystość czy bardziej kameralna? — Zapytała, kiedy już usiadł. Wzruszył ramionami.
— Swojska. Wiesz, ślub w ogrodzie, masa przyjaciół i takie tam. — Przyznał, rozglądając się. Miała tutaj wiele gazet różnego typu, dotyczących jednak głównie polityki i giełdy. Przy biurku, tuż obok kociołka na eliksiry, stała szachownica. Natomiast przy łóżku, na którym usiadł, piętrzyła się góra zupełnie zwyczajnych ubrań. Mógłby nawet zarzucić, że są mugolskie, jednak nie wiedział, jakby na to zareagowała. Nie rozmawiali o swoich poglądach względem ras. Jednak z całą pewnością jej konserwatywny wuj nie popierał aż tak dużej ilości spodni w damskiej garderobie.
— Nigdy nie byłam na tego typu wydarzeniu — powiedziała, przebierając w wieszakach znajdujących się w szafie. Miała tam tylko czarne ubrania. — Arystokraci biorą wszystko niesamowicie drętwo. — Rzuciła, machając ręką, jakby to miało określać ich wszystkich. Charlie drgnął, gdy nastąpił przy nich huk aportacji, a skrzatka Travers pojawiła się, stawiając na szafce przy łóżku dwie filiżanki, jedną z kawą, drugą z herbatą o dziwnym zapachu.
— Zauważyłem. — Zaśmiała się na jego uwagę i wyjęła z szafy sukienkę. Szybko odwrócił wzrok, kiedy zaczęła się rozbierać. — Z góry przepraszam za mamę. Bywa nieco… nadopiekuńcza? Pewnie będzie zadawać masę pytań.
— W porządku. — Chwycił za filiżankę, biorąc z niej porządny łyk i utkwił wzrok w kupce ubrań przy łóżku. Czuł się dziwnie. — Jest jakaś wersja zdarzeń?
— Wersja? — Powtórzył, nie rozumiejąc.
— No wiesz... Kiedy się poznaliśmy, jak długo jesteśmy ze sobą, czy zamierzamy mieć dzieci i kiedy w końcu powiesz mi, że ciemne ubrania nie są odpowiednie dla dziewcząt w moim wieku? — Weasley nawet nie wiedział, kiedy jego policzki pokrył rumieniec zażenowania. Te pytania… ta masa pytań. Z pewnością padnie.
— Od razu zaznaczę, że jesteśmy po prostu znajomymi.
— Sądzisz, że to wystarczy?
— Prawdopodobnie nie. — Zauważył, że chwyta za filiżankę i podniósł do niej wzrok. Uśmiechnęła się.

*

— Mógłbyś czasami myśleć. — Mruknęła Astoria, przepuszczając go w drzwiach i rozejrzała się ostrożnie po korytarzu. — Jak w ogóle się tu dostałeś? Jest środek dnia.
— Przeszedłem Nokturnem — odparł, zdejmując buty. Greengrass zmierzyła go wzrokiem. — Co? — Zapytał, widząc jej spojrzenie.
— To trzy przecznice stąd.
— Przeszedłem się. — Mruknął, kiedy wieszał płaszcz. — Dlaczego nie jesteś w pracy?
— Pukałeś.
— Dlaczego? — Powtórzył. Greengrass pokręciła jedynie głową, wchodząc do salonu. Poszedł za nią. — Maxa nie ma?
— Zostawił wiadomość, że idą kupić z Terrym kilka rzeczy do mieszkania. Wrócą przed obiadem — powiedziała, sprzątając ze stołu stos kartek. — Wiesz, są razem już drugi tydzień. Bott praktycznie tu mieszka. — Potter przystanął przy niej, na co drgnęła. Milczeli przez dłuższy czas. Astoria sprzątała dokumenty nieco zbyt wolno, po mugolsku, odkładając je do teczek i przenosząc na swoje miejsce. Wolała unikać tematu. Najwyraźniej i dla niej ta noc nie zapowiadała się na spokojnie przespaną. — Nie wysyłajcie mnie już. — Powiedziała w końcu. Zamrugał zdziwiony i odwrócił do niej wzrok. Stała przy sekretarzyku, wciąż trzymając jedną z teczek. — Patrzą.
— O czym ty mówisz?
— O włos nie trafiłam dziś do Azkabanu przez spóźnienie Longbottoma — warknęła, a Potter poczuł lekki ucisk w środku. Jednak było to uczucie tak nikłe, że praktycznie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Przywykli do tej myśli. Wszyscy. — Spóźnił się. Spóźnił, rozumiesz?! — Zirytowała się, wkładając w końcu dokumenty do środka. — Doskonale wie, jak łatwo wpaść. Fletcher przypłacił to życiem. Powinien być bardziej rozważny.
— Z pewnością nie spóźnił się z własnej winy.
— Oczywiście, że nie mógł z własnej… — powtórzyła i zmierzyła go tym samym spojrzeniem, którego używała jeszcze w szkole, gdy chodziło o Gryfonów. 

Nie dogadała się z żadnym członkiem Zakonu, należącym niegdyś do Gryffindoru. Zabini dostosował się zaskakująco szybko. Nie robiło mu różnicy, z kim ma do czynienia, jeśli tylko są po tej samej stronie. W przypadku Greengrass nie miało to miejsca. Nawet to, że mieszkała tutaj z Maxem, w niebezpiecznej dla członków Zakonu dzielnicy, mówiło samo za siebie. Wolała narażać się każdego dnia niż być z nimi w jednym miejscu. Wcześniej mieszkała u Croucha, jednak po skończeniu w tym roku nauki dogadała się z Mosbym, by wspólnie zamieszkać. Miała pracę i była niezależna. Mogła jako jedna z nielicznych członków Zakonu mieć jakieś życie. Chodzić do normalnej pracy. Pokazywać się na ulicy. Być.
— Naprawdę nie mam siły na kolejne kłótnie. — Oświadczył w końcu i usiadł na kanapie. Zignorował jej spojrzenie. Nauczył się, że kiedy patrzy w zranione oczy, mięknie i dekoncentruje się. Nie jest to bezpieczne na wojnie.
— Po co przyszedłeś? — Zapytała w końcu, również siadając. Wzruszył ramionami, patrząc na ogień trzaskający w kominku. Po co? Nie wiedział. Z początku chciał po prostu odetchnąć, jednak kiedy znalazł się na Nokturnie, zdał sobie sprawę z tego, że można tam wejść, jednak jeśli chodzi o wyjście… Pojawiają się komplikacje. Nie mając większego wyboru, pozostało mu przeczekać w jakimś bezpiecznym miejscu, a jedynym w okolicy było właśnie mieszkanie Astorii. Choć szczerze mówiąc, wolałby być w każdym innym miejscu.
— Złapali cię? — Rzucił zamiast odpowiedzi. Greengrass podkuliła nogi pod brodę.
— Tak — przyznała cicho. — Miałam szczęście, że trafiłam na Urquharta.
— Co Tony robi wśród nich?
— Zarządza nimi. — Potter zamrugał, patrząc na nią zdumiony. — To jego sektor. — Machnęła dłonią. — Gdyby nie fakt, że znaliśmy się w przeszłości, pewnie już byłabym w Azkabanie.
— Sentyment rzadko przez nich przemawia.
— Nie przemawia. Chciał nazwisko osoby, której dałam dokumenty. Podałam Hurtona.
— Skłamałaś.
— Niewielu wie, że zmarł. To była moja jedyna karta przetargowa. Nie zamierzam się zastanawiać nad tym, co by było, gdyby to się wydało. Wiedzą, gdzie mieszkam i gdzie pracuję. W każdej chwili Tony może się rozmyślić i nasłać na mnie ludzi.
— Powinnaś zamieszkać w Kwaterze.
— Gdy złapią mnie tam, zostanę zabita. Tak przynajmniej mogę gnić w celi i czekać na śmierć. — Oznajmiła sucho. — Nie będę się znów powtarzać. — Dodała chłodniej. — A ty jesteś kretynem, wychodząc na zewnątrz w takim czasie.
— Można tam oszaleć — rzucił. Greengrass zamilkła. — Jest albo za cicho, albo za głośno od kłótni. Z tygodnia na tydzień ktoś znika. Ktoś płacze, ktoś umiera. A potem są oczy. Masa par oczu, które patrzą na ciebie z wyczekiwaniem. Z pretensją, że jeszcze tego nie powstrzymałeś. — Syknął. — Okrzyknęli mnie kimś ważnym, na kogo mogą zrzucić winę za wszystkie swoje porażki.
— Mam ci współczuć?
— Zmieniłaś się — odparł równie chłodno. Patrzyli po sobie, a Greengrass po chwili odwróciła wzrok do ognia. — Kiedyś miałaś więcej empatii.
— Mam ją nadal. To ty niczego nie chcesz widzieć — powiedziała spokojnie. — Może jesteś odpowiedzialny za wiele rzeczy, nie mniej niż my wszyscy, ale gwarantuję ci, że te spojrzenia nie patrzą z wyczekiwaniem. — Chwyciła koc i owinęła się nim. — A rozczarowaniem. Ubzdurali sobie coś o Wybrańcu, a twój widok sprawia, że błędy ich wyborów uderzają w środku.
— Chcesz powiedzieć, że to nienawiść?
— Po prostu złość — stwierdziła spokojnie. — Mówiłeś, że w kółko ktoś tam ginie. To przykre, ale tak działa wojna. Musisz stać się nieczuły, by ją przeżyć. Prawda, Harry? — Spojrzała na niego, a on w ogóle na to nie zareagował. Pokręciła głową, podnosząc się. — Wolałam tego dzieciaka popełniającego masę błędów. Przynajmniej był prawdziwy — dodała, znikając za drzwiami kuchni. Zostawiła go samego. Nie było mu żal.

*

— Tak się cieszę! Charlie nigdy nie przedstawiał nam swoich dziewczyn!
— Mamo…
— Ile masz lat, kochanie? Wyglądasz bardzo młodziutko.
— Mamo…
— Jesteś pewnie…
— Dasz jej dojść do słowa?! — Molly wyprostowała się i zgromiła go wzrokiem, a on poczuł się, jakby znów miał dziesięć lat i zjadł ostatnie ciastko Billa. — My już pójdziemy. Jesteśmy i tak spóźnieni.
— Ty pójdziesz. Bo Bill czeka na ciebie na górze.
— Ale…
— Dam sobie radę — spojrzał na Travers, która patrzyła na niego spokojnie. Przyglądał się jej przez chwilę, aż w końcu westchnął i skinął głową.
— To zajmie tylko chwilę.
— W porządku. — Spojrzał jeszcze raz uważnie na swoją matkę, po czym wyszedł z salonu i skierował się do góry, mijając jeszcze na schodach Harry’ego. Który nie wyglądał na specjalnie zachwyconego.
— Coś nie tak? — Zapytał, przystając. Potter spojrzał na niego i wzruszył ramionami.
— Nie. Jest ok. Bill cię woła.
— Tak. Wiem… — Ruszył znów na górę, jednak przystanął, widząc, że ten nadal stoi w miejscu. — Harry?
— Mówiłem ci o Travers.
— Nie masz się czego obawiać.
— To nie działa w taki sposób. — Spojrzał na niego. Był zmartwiony. — Ja na jej miejscu byłbym wściekły i pełen żalu. Bez względu na innych.
— Nie jesteś nią.
— Ale wiem, co może czuć… Po prostu jej pilnuj. W porządku?
— Pewnie. — Potter odszedł, a Charlie nie miał jeszcze pojęcia o tym, jak trafnie chłopak ocenił Travers.

*

Esmeralda wypuściła z rąk kubek, zdumiona widokiem Lupina w swoim kominku. Rzecz jasna, do domu miał wstęp każdy, kto nie miał względem niej złych zamiarów, jednak nie znaczyło to, że chce mieć gości w godzinach porannych. Tym bardziej takich gości.
— Mówiłam ci kiedyś, że przyjmuje pacjentów od czternastej do siedemnastej. — Oświadczyła, machając różdżką, a kubek się złożył. Niestety był już pusty. — Brzydula, zrób nowy dzbanek herbaty, dodaj jeszcze jeden kubek — powiedziała sucho i westchnęła, wskazując sofę. — Rozgość się.
— Nie po to tu przyszedłem.
— Nalegam — oznajmiła chłodniej. Lupin spoglądał w jej oczy przez chwilę, aż w końcu ustąpił i usiadł na kanapie, uważnie rozglądając się po pokoju. Kobieta owinęła się szczelniej szlafrokiem i również usiadła. — Rabastan jeszcze śpi. Lepiej, żeby cię tu nie spotkał.
— Czyli to prawda, że wy…
— Wkrótce — przyznała, nadal na niego patrząc. Był wyraźnie zmęczony. — Jest przed pełnią.
— Bywało gorzej.
— Twój rdzeń magii nie wytrzyma. — Remus zmarszczył brwi. Zabini westchnęła i wyprostowała się, patrząc mu w oczy. — Wilkołactwo odbiera ci wiele lat. Mózg jest połączony z magią, która źle reaguje w przypadku stresu. Nie reagujesz jak inne wilkołaki, bo nauczyłeś się to w pewien pokraczny sposób kontrolować, ale z każdą pełnią jest gorzej, prawda?
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Jestem uzdrowicielem.
— Nie leczyłem się u ciebie.
— Pracuję w Mungu i mam sporo akt do przejrzenia każdego dnia. Są połączone z każdym magiem, który kiedykolwiek tam trafił. A dane są aktualizowane wraz z każdym wypadkiem… Twój przypadek najzwyczajniej w świecie jest mi potrzebny do badań.
— Bez mojej zgody.
— Jesteś tu.
— Nie dla siebie. — Zabini przekrzywiła głowę nieco w bok. — Chodzi o… klątwy Rockwooda. — Kobieta skrzywiła się paskudnie.
— Ktoś oberwał?
— Jest prawie martwa — zacisnął dłonie na kolanach. — Próbowaliśmy wszystkiego. Nawet… — westchnął zrezygnowany. — Nawet Dumbledore nie wie jak jej pomóc.
— Dlaczego miałabym wam pomóc? — Wzruszył ramionami. Był zdesperowany, widziała to na pierwszy rzut oka. Osoba nie była przypadkowa. Była kimś ważnym, bardzo istotnym dla niego. Spojrzała na obrączkę znajdującą się na jego palcu, a oczy jej błysnęły. — Co dokładnie na nią rzucono?
— Kombinację klątwy tnącej i żądlącej, ale z dodatkiem czegoś jeszcze. Pluje żółcią, a jej skórę pokrywają łuski… Nikt nie wie jak się tego pozbyć. Nigdy nikt nie… Nie dają jej wiele czasu.
— Bez opieki nie ma go wcale. — Podniósł do niej spojrzenie. — Wariala Słowiańska. Paskudna klątwa, która połączona z czymś takim jest śmiertelna. To i tak cud, że wciąż oddycha. Przeciętni magowie umierają od samej klątwy w kilka godzin… Ale tkanka metamorfomaga jest na całe szczęście bardziej złożona.
— Jak się tego pozbyć?
— Dlaczego miałabym wam pomóc? — Powtórzyła swoje pytanie. Lupin nie wiedział, co jej odpowiedzieć.

*

— Przepraszam, że musiałaś tyle czekać. — Rzucił, przejeżdżając dłonią po włosach, znów je burząc. Tym razem jednak nie musiał tego naprawiać, było już po oficjalnej części ślubu. Teraz pozostało się im już tylko bawić. — Zapomniałem o tych wszystkich… wiesz — machnął dłońmi dziwne znaki, chcąc opisać jakoś tradycyjne obrzędy rozpoczynające wesele. Travers prychnęła niezbyt ładnie i napiła się wina. Siedziała w oddalonym od innych stoliku, obserwując ludzi wokół. Nie wyglądała jakby dobrze się bawiła, ale nie miał zresztą powodów, by chociażby przypuszczać, że mogłoby być inaczej. Jest Ślizgonką i córką śmierciożercy na przyjęciu Honorowych Gryfonów i członków Zakonu Feniksa. Absolutnie nic nie mogłoby sprawić, by bawiła się dobrze w takim towarzystwie.
— Do twarzy ci w czerni — rzuciła, kiedy przy niej przysiadł.
— Co to znaczy? — zaśmiał się, a Travers spojrzała na niego i uśmiechnęła się w sposób, jaki ciężko było mu zinterpretować. Nie była zirytowana, ale również nie było to przyjemne wykrzywienie warg. Travers zresztą nie potrafiła się specjalnie ładnie uśmiechać. Co zupełnie mu nie przeszkadzało.
— Pasujesz tu, gdzie jesteś. Nie ma sensu udawać kogoś innego. — Odpowiedziała po prostu i oparła się łokciem o stół wodząc wzrokiem za Harrym. Wyraźnie to zauważył.
— Przejdźmy się. — Rzucił i napił się wina. Hannah skinęła jedynie głową i podniosła się z miejsca. 

Wychodząc z namiotu minęli Rona, który posłał w jego stronę zdziwione spojrzenie. Machnął tylko ręką i wyszedł. Na zewnątrz było spokojniej, jakby cały świat w tą jedną sekundę ucichł… Muzyka została stłumiona, a powietrze pozwoliło głęboko odetchnąć. Póki nie wyszli, nie zauważył nawet, jak duszno było w środku. Uśmiechnął się, wskazując polanę, która prowadziła nad okoliczne jezioro. Nie chciał oddalać się zbytnio, gdyby go potrzebowali, jednak ma prawo na krótki spacer.
— To daleko. — Oznajmiła, ruszając z nim w tamtym kierunku. — Nie będą cię potrzebować?
— Nic się nie stanie przez ten moment. — Travers wzruszyła ramionami, patrząc przed siebie. Pewnie kiedy wcześniej poszedł do Billa, Molly musiała wycisnąć z niej wiele energii. Poza tym było tu głośno i zapewne nieznośnie dla arystokratki. No i mimo iż ją zaprosił, w ogóle nie miał dla niej czasu...
— Dlaczego wyszliśmy akurat teraz? — Rzuciła sucho, niby przypadkiem. Wiedziała. Nie odpowiedział, wkładając dłonie do kieszeni spodni. — Obawiasz się, że zaatakuję Pottera?
— Nie bądź śmieszna.
— Dlaczego wyszliśmy teraz? — powtórzyła, nie patrząc na niego.
— Było tam za głośno.

— Sądziłam, że przy tak wielkiej rodzinie to akurat normalne — oświadczyła jeszcze chłodniej, najwyraźniej zirytowana faktem, że unika tematu. — Nie powinno mnie tu być.
— Mogłaś się deportować w każdej chwili.
— Niby tak — westchnęła i podniosła głowę ku górze. Niebo było przysłonięte chmurami. — Ale chciałam spędzić z tobą trochę czasu. Nie. To nie jest melodramatyczne, nawet tak nie myśl — dodała szybko. Patrzył na nią przez chwilę, zdumiony, a później się roześmiał. — Co cię tak bawi? — Mruknęła, ale widząc jego reakcję, sama zaśmiała się cicho ze swoich słów. Travers była raczej oszczędna, jeśli chodzi o emocje, co nie znaczy, że nosiła maski. Przynajmniej nie przy nim. Miała masę charakterystycznych dla niej gestów i wyrazów twarzy, które mają utrzymywać jako taką powagę, jednak nie pozbawiają jej przy tym człowieczeństwa. 

Szli przez chwilę w ciszy, a on co jakiś czas oglądał się za siebie, widząc jak ludzie wchodzą lub wychodzą z namiotu. Zwykle były to roześmiane pary czarodziejów, choć zdarzały się przypadki pojedynczych osób.
— Panna młoda była na Turnieju Trójmagicznym.
— Fleur? Tak… Faktycznie. — Przyznał, a dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona, że nie wie. — Nie znam jej zbyt dobrze. Rzadko bywam w domu. — Machnął dłonią, jakby to miało wszystko wyjaśnić. — Szczerze mówiąc, kiedy pierwszy raz ją spotkałem, byłem w lekkim szoku.
— Zbyt ładna?
— Zbyt naiwna. — Travers zaśmiała się na głos, a on wzruszył ramionami, zupełnie niezrażony swoimi słowami. Nie było sensu kłamać. — Ładnym ludziom wszystko chyba łatwo przychodzi.
— Tego nie wiemy. Musiałbyś o to zapytać kogoś ładnego.
— Pytam. — Travers pokręciła głową i spojrzała na niego, miała zimne spojrzenie.
— Wolę mieć mózg niż urodę…
— Nie jesteś brzydka.
— Ale do piękności nie należę. W porządku, już wiemy, że nie lubisz naiwnych panienek, reszcie zdaje się to zupełnie nie przeszkadzać.
— Bill zawsze był tym rozsądniejszym. Jego narze… żona — poprawił się szybko. — Zdaje się być raczej beztroska w tym, co robi i kim jest. To nierozważne.
— Dlaczego?
— Idzie wojna, naiwni sprzymierzeńcy mogą narobić im problemów... — zamilkł, zdając sobie sprawę z gafy, jaką popełnił. Travers patrzyła na niego, a jej twarz z każdą sekundą przybierała bardziej zirytowany wyraz.
— Im? — Pochwyciła po dłuższej chwili ciszy. Charlie wzruszył ramionami, zwracając uwagę na jezioro. Migotało lekko pod wpływem światła księżyca, który wyłonił się zza chmur. — Masz inne poglądy niż twoja rodzina?
— Nie mogę się nie zgodzić z tym stwierdzeniem.
— Fakt. To zbyt ogólnikowe wyrażenie — przyznała, nieco przyspieszając. Odwróciła się tyłem do drogi i zaczęła iść, wpatrując się w niego uważnie. Chciał zwrócić jej uwagę, że może się przecież potknąć, ale nie sądził, by był to dla niej argument, na który nie miałaby kontry. Uwielbiała mieć rację i wchodzić w dyskusje. I naprawdę wystarczył mu ten tydzień, by to wiedzieć. — Co w takim razie powiesz na to? Przypuszczam, że twoje poglądy względem strony nadchodzącej wojny są odmienne do tych, które obrali twoi bliscy?
— Powiem, że jesteś w błędzie — rzucił spokojnie, na co jej lewa brew poszła nieco w górę na znak zdziwienia. — Moje poglądy pokrywają się z tymi wyznawanymi przez moją rodzinę. Jednak wiem, że nie drażni się smoka, bo zostaje po tobie kupka popiołu.
— Czarny Pan to smok?
— Tego nie powiedziałem.
— Ale zasugerowałeś. — Charlie wzruszył ramionami. Przystanęli przy jeziorze. Travers założyła opadające na twarz włosy za ucho. — Mówiłeś, że trzeba być ostrożnym wobec tych stworzeń. I nieufnym równie mocno, co one do ciebie. Zaufanie to trudna sztuka, prawda?
— Sama wydajesz się coś o tym wiedzieć. — Przyznał. Hannah nie uśmiechnęła się. — Nie jestem do tego przyzwyczajony.
— Do zaufania?
— Kłamstw. Czuję się nieswojo. — Przejechał dłonią po karku. — Jak pewnie zauważyłaś, wszyscy wiedzą tu o sobie wszystko… Przynajmniej większość. Jesteśmy raczej zgraną rodziną.
— Ale ich okłamujesz? — Skinął głową. Travers spojrzała w kierunku jeziora. — Dlaczego nie powiesz prawdy, skoro ci to wadzi? Boisz się?
— To skomplikowane.
— Nieustraszeni Gryfoni są takimi samymi tchórzami, co wszyscy inni — zakpiła z jego odpowiedzi i zdjęła buty, zatapiając bose stopy w piasku przy jeziorze. Zaczęła zbliżać się do brzegu. — Macie w sobie coś, czego brak wielu rodom, Weasley. — Poderwał do niej wzrok, wyraźnie zdziwiony tym nagłym nawiązaniem do arystokratów. — Patrzycie na ludzi, nie na ich wybory. Nie sądzę, by twoja matka kochała cię mniej tylko dlatego, że dokonałeś innych wyborów niż chciała. Wielu z nas nie ma tyle szczęścia. — Weszła do wody, odwróciła się do niego bez uśmiechu i wyciągnęła dłoń. — Chodź. Jest ciepła. — Nie potrafił jej odmówić.

*

Ginny przysiadła się do niego jak co dzień. Nie należała do rannych ptaszków. Zwykle budziła się koło południa, by po chwili trafić do biblioteki, w której on sam spędzał prawie cały wolny czas. Krzątała się nieco zbyt głośno, by po chwili klapnąć na kanapę, którą zajmował, z książką, która z pewnością niewiele wniesie w jej edukację. Wątpił nawet, by przeczytała którąś do końca, bo każdego ranka bierze inną, a strony obraca nieco zbyt szybko jak na kogoś, kto skupia się na tekście. Wygląda zwykle jakby po prostu je wertowała.
— Wrzeszczą tak, że nie można nawet w spokoju spać. — Przywitała się. Zabini wzruszył ramionami. Z kłótni Syriusza i Roxanne zwykle nikt nic nie rozumiał, była to masa strzępów informacji, przetwarzanych raz za razem w ten sam sposób. Teraźniejszość, przeszłość, Potter, teraźniejszość, przeszłość, Potter. Nieważne na jaki temat by się kłócili, zawsze pada nazwisko Potter. Rzadko chodzi o Harry’ego. — Co to jest? — Zapytała, zerkając przez ramię na jego księgę.
— Macica — mruknął po prostu, przewracając kartkę na kolejną stronę.
— Tak nie wygląda macica!
— Jeśli kobieta cierpi na likantropię, to i ona się zmienia. — Powiedział. Ginny zmarszczyła brwi i przybliżyła się, by znów zerknąć na szkic dołączony do setki opisów po łacinie. — Brzydzi cię to?
— Wprawia w niepokój.
— Samo wilkołactwo powinno. — Oznajmił, wracając do tekstu. Czuł na sobie jej ostre spojrzenie. Nie. Nie oceniał Lupina, nie ze swojej winy był tym, kim był. Jednak Weasley mogła to tak odebrać. Wszyscy są ostatnio zbyt nerwowi… nie to, że kiedykolwiek było inaczej. Odkąd pamiętał, sytuacja wśród członków Zakonu była bardzo napięta. — Ucichli. — Zauważył, a Weasley spojrzała w stronę drzwi, Wyglądało na to, że kłótnia Roxanne i Syriusza faktycznie się zakończyła… albo czekała na kolejny wybuch. Bywało i tak.
— Tonks wygląda źle — powiedziała w końcu. Zabini nie odpowiedział, starając skupić się na tekście. — Potrzebuje magomedyka. — Czuł na sobie jej intensywne spojrzenie. — Może mógłbyś…
— Nie rozmawiałem z nią od trzech lat. Nie odpisuję na jej listy, nie pójdę do niej ot tak, by prosić o pomoc.
— Tu chodzi o życie Tonks.
— Nie. Wcale nie. — Spojrzał na nią. Weasley wzdrygnęła się, widząc jego twarde spojrzenie. Nie miał siły na kłótnię. — Chodzi wam o to, by mieć kogo obwiniać za niepowodzenie. Nie wierzycie w to, że wydobrzeje. Żadne z was. Bo wasi najpotężniejsi magowie zawiedli. Nie macie nikogo, w kim moglibyście pokładać nadzieje, że to się zmieni. Chcesz, żebym poprosił matkę, by ją wyleczyła, ale co zrobicie, jeśli tego nie zrobi? No co? Nie jest jedną z nas. W nosie ma nasze problemy, za to może się narazić, niesamowicie się narazić, jeśli ktoś się dowie, że ma z nami cokolwiek wspólnego. Mam iść i prosić ją o pomoc, ryzykując jej życie w zamian za życie martwej Tonks?
— Jak możesz…
— Ona zaczęła gnić — powiedział, patrząc na nią równie beznamiętnie, co na czarodzieja, któremu wczoraj zmuszony był powiedzieć, że jego żona zmarła przy porodzie. — Gnić, Weasley. Jeśli pojawią się czyraki, może nawet zacząć zarażać.
— Co ty mówisz…
— Mówię, jak jest. Krzycz, obrażaj się, to niczego nie zmieni. — Wrócił wzrokiem do księgi. Wciąż na niego patrzyła. — Łzy w niczym nie pomogą — dodał, słysząc jak pociągnęła po chwili nosem. Nie odwrócił głowy, nie było sensu.
— Dajesz jej po prostu umrzeć.
— Nie mniej niż ty.
— Gdybym mogła zrobić cokolwiek...

— Możesz szukać rozwiązania, a zamiast tego siedzisz tu ze mną i wertujesz bezsensownie książki, których nie rozumiesz. — Zaczerpnęła ostro powietrze, prawie uśmiechnął się, że jej dopiekł. Gdyby nie brać pod uwagę okoliczności, szczerze by się zaśmiał. — Możesz coś robić, ale siedzisz bezczynnie, Weasley. Nie różnisz się wiele ode mnie w tej kwestii. Tylko wiesz… — Spojrzał na nią i zupełnie nie wzruszył się jej zirytowanym wyrazem twarzy, oczami pełnymi łez i zaciśniętymi w pięści dłońmi. — Ja przynajmniej nie udaję, że mi zależy. — Kiedy uderzyła go w twarz, nawet nie czuł, że powinien ją przeprosić.

*

Travers pisnęła, kiedy po raz kolejny uderzyła w nią kula wody. Rzecz jasna, nie pozostała mu dłużna, szybko przelewitowując dla niego masę pocisków. Uskoczył w bok, zanurzając się w wodzie, na co roześmiała się głośniej. Nie miało to żadnego znaczenia, byli cali mokrzy, a jego włosy, które przykleiły się do twarzy, zasłaniały mu widok na wszystko.
— Pasuję! — Rzucił, odgarniając włosy tak, by cokolwiek widzieć. Travers również stała w wodzie, nie mniej mokra niż on i chichotała głośno. Sam nie wiedział, jak to właściwie się stało. Kiedy wcześniej weszli do wody, nadal rozmawiali spokojnie, a w jej przypadku nieco beznamiętnie. Jakoś tak wyszło, że w pewnym momencie zaczęli się oblewać wodą, a następnie urządzili mały turniej, kto kogo obleje szybciej i mocniej. Warto wiedzieć, że rozpędzone pociski wody potrafią dać nieźle w kość, jeśli nie uważa się wystarczająco. Ani on, ani ona o tym nie pamiętali, więc z pewnością jutro zobaczą masę siniaków na swoich ciałach. Ale teraz jakoś mało ich to obchodziło. Podpłynął do niej i zauważył, że grunt jest na tyle blisko, że może spokojnie siedzieć w wodzie. Travers zamrugała lekko i ostatecznie też usiadła. Musieli wyglądać idiotycznie, siedząc po łokcie w mieliźnie. Do tego woda ze stawu nie pachniała zbyt przyjemnie, jednak nie wydawało się jej to przeszkadzać.
— Masz lilie we włosach. — Rzuciła, wyciągając do niego dłoń. Zamrugał i nachylił się, by było jej łatwiej. Wyplątała roślinę i rzuciła na bok, ale nie zwrócił na to uwagi, czując dziwne uczucie w żołądku, kiedy go dotknęła. Podobne do niepokoju. To samo czuł, gdy mieli się tutaj deportować i chwycił jej rękę. Nie nieprzyjemne, ale drażniące uczucie… — I już. — Oznajmiła, oglądając jeszcze jego głowę i zmarszczyła brwi, podnosząc się na kolanach i wyciągnęła kolejną roślinę. — Pomyślą, że wyszedłeś z bagna. — Stwierdziła, przysuwając się. Charlie opuścił głowę niżej, gdy światło księżyca znów wydobyło się zza chmur, oświetlając jej przemoczoną sylwetkę. — Ja też mam? — Zapytała, siadając znów w wodzie, a ta rozprysła się nieco na boki, uderzając go lekko twarz. Pochyliła się, by to sprawdził. Podniósł dłonie ku jej głowie. Czuł się coraz dziwniej, a w podbrzuszu robiło się cieplej, kiedy wplątał palce w jej włosy. Oczywiście nie miała tam żadnych roślin. Ona nie wpadła cała do wody, więc nie było okazji, by się jej uczepiły. Do tego jej włosy były na tyle krótkie, że z łatwością mógł to sprawdzić i bez dotykania ich, jednak jakaś jego część bardzo chciała to zrobić. Przejechał po nich i powoli niżej, dotykając miejsca za jej uchem. Zgubiła kolczyk i już chciał jej to powiedzieć, kiedy zauważył, że jego dłoń rozjaśniło pomarańczowe światło. Travers również zwróciła głowę ku niebu, które jarzyło się czerwienią od strony przyjęcia. Kiedy wstał, chwyciła jego lewą dłoń. Spojrzał na nią i przełknął ślinę. Był widoczny. Ale ona tam nawet nie patrzyła, zwracając spojrzenie ku jego twarzy.
— Zostań. Tu. Gdzie stoisz. — Powiedziała po prostu, patrząc mu w oczy. W tej chwili była niesamowicie poważna, a on zauważył w jej drugiej dłoni różdżkę…


Winił Travers za zniszczenie przyjęcia Billa, za śmierć ludzi, za pokazanie światu, jakim jest oszustem, za wrobienie go w atak śmierciożerców, rozgryzienie go w jeden dzień… A! I za to, że po wszystkim został sam, zdany na łaskę Zakonu. Mógł uciec. Oczywiście, że mógł… ale on stał wtedy wśród ognia i płaczu… a wszystko działo się w zwolnionym tempie. Bo w tamtej sekundzie jego życie zostało zrujnowane. Drgnął, kiedy zimna woda wraz ze zbliżającą się falą oblała mu nogi.
— Rozchorujesz się. — Spojrzał na Hermionę, która odsunęła go nieco od wody i machnęła różdżką, by go osuszyć. Chciał… naprawdę chciał móc spotkać się z Travers ten jeden ostatni raz, żeby zapytać. Zapytać dlaczego i usłyszeć to, co przecież wie. Wiedział od początku, bo przecież powiedziała mu to pierwszego dnia. — Powinieneś wrócić do domu.
— Wolę mieszkać tu.
— Nie to miałam…
— Wiem — powiedział spokojnie i ruszył z nią w kierunku Kwatery Głównej. Był to duży budynek, nieprzyjemny z zewnątrz, wybudowany w ciężkim gotyckim stylu i obrośnięty masą magicznych pnączy, które w nocy oplatają cały dom, chroniąc go, ale jednocześnie zasłaniając świat istniejący za nim. Dom stawał się klatką… co było dla niego osobiście jeszcze bardziej dotkliwe niż gdy pozostawał w rodzinnym. Jednak nie mógł tam zostać. Nie po tym, co się stało.

Gdy przybiegł na miejsce, niewiele pozostało. Większość się deportowała, inni walczyli, a jeszcze inni leżeli nieprzytomni lub martwi na ziemi, a wokół ludzie, ludzie, których znał i ci zupełnie obcy. W ciemnych szatach, z maskami lub bez nich. Niektórzy przestali się już nawet kryć z tym, kim są.
— Miło z twojej strony, chłopcze, że zaprosiłeś nas na przyjęcie — usłyszał i spojrzał na mężczyznę, który przy nim stał. Nie walczył z innymi, jak i jego postawa była inna. Bardziej reprezentacyjna niż reszta śmierciożerców. Charlie znał tego maga. Widział go z Travers w ministerstwie w zeszłym tygodniu.
— Ja nie…
— Och, sądzę, że jednak tak — spojrzał na niego, a jego wzrok wręcz go przeszywał. Yaxley uśmiechnął się złośliwie. — Naprawdę byłeś na tyle naiwny, by sądzić, że zaproszenie jej na przyjęcie tak się nie skończy? Ta dziewczyna to płomień, im bardziej rozpalisz, tym trudniej ugasić. Jak widać, pali się całkiem pięknie. — Zanim Charlie zdołał go uderzyć, ten aportował się. Tak jak i wszyscy inni. A Charlie został sam, wśród ognia, płaczu, z wyraźnie widocznym Mrocznym Znakiem na lewym przedramieniu.

Nie zesłali go do Azkabanu. Biuro Aurorów nie zajęło się tą sprawą. Goście nie winili nikogo za to, co się stało, mówiąc, że sami byli nieostrożni. Zginęły dwie osoby, których nie znał. Kilka trafiło do Munga. Reszta wyszła bez szwanku… Dom naprawiono, tak jak poprzednim razem, a jemu odebrano różdżkę. Powinien rzecz jasna cieszyć się, że tylko takie konsekwencje za to poniósł… choć sam nie wiedział. Incydent nie był w pełni jego winą, jednak znak przyjął dobrowolnie. Jak większość badaczy smoków, którzy weszli w układ. Było to opłacalne. Nawet bardzo, więc tatuaż na ręce nie robił nikomu różnicy… do tamtej chwili nie zdawał sobie w pełni sprawy, co to za sobą niesie.
— Snape’a nie ma od dłuższego czasu — odezwała się Granger, kiedy byli już w pobliżu domu. Weasley spojrzał na nią, nieco zdziwiony tym nagłym stwierdzeniem. Rzadko rozmawiał z ludźmi w domu. Nie czuł się wśród nich dobrze, był zdrajcą, nie powinno go tu w ogóle być. Jednak nie mógł odejść ani uciec. Miał namiar w postaci bransolet nefrytu… był więźniem, tylko bez więzienia. Bez różdżki czuł się nagi. Powinien do tego przywyknąć, minęło już wystarczająco dużo czasu, by to się stało. Nie miał siły na to, by tak żyć. Chciał skończyć ze sobą, ale go powstrzymano. Chciał uciec, odbił się od barier. Chciał po prostu siedzieć w jednym pokoju i umrzeć, znaleźli mu zajęcia. Wszystko to przez jeden durny tatuaż… Z członków Zakonu tylko Harry z nim rozmawiał w normalny, a nawet przyjazny sposób. Opowiedział mu o swoich współdomownikach ze Slytherinu. O Malfoyu i synu Notta, i o tym, że nie ocenia się książki po okładce. Hermiona też się starała, widział to, ale jej przychodziło to o wiele trudniej. Nie dziwił się jej. Bez względu na to, kim był jako osoba, był śmierciożercą. A oni mordowali bezbronnych ludzi w imię swoich idei.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Zakon nie poprosi cię o pomoc. — Weasley zamrugał zdziwiony tą bezpośredniością. — A bez jego eliksirów… — Pokręciła głową, jakby chcąc odegnać od siebie wszystkie straszne myśli, które właśnie ją nawiedziły.
— Nie pojawiłem się na żadnym ze spotkań. Jeśli nie uznali mnie za zmarłego, to tylko dlatego, że jestem zdrajcą i czekam na Azkaban. — Powiedział spokojnie, za spokojnie jak na coś takiego. — Poza tym, nie mam różdżki, zapomniałaś? Jak miałbym niby dowiedzieć się tego, skoro nawet deportować się nie mogę. — Pomachał jej dłonią z bransoletą tuż obok twarzy. Granger przygryzła dolną wargę i skinęła głową w odpowiedzi.
— Po prostu… Porozmawiałabym z nimi i…
— Nietoperz da sobie radę. — Przerwał jej, otwierając drzwi do domu i ją przepuścił.
— A ty?
— Ja?
— Jak długo jeszcze dasz radę — powiedziała, patrząc na niego uważnie. Parsknął, jakby było w tym coś zabawnego.
— Tak długo, jak będą chcieli. Wiesz doskonale, że zabić się nie mogę. — Wzruszył ramionami, przypominając sobie, że była przy jego drugiej i czwartej próbie. — A skoro tak, będę sobie tu siedział i czekał na nie wiadomo kogo. — Skierował się w stronę schodów. — W porządku, Hermiono, zdążyłem się przyzwyczaić.
— Męczysz się tu bardziej niż my.
— Nic nie możesz na to poradzić — powiedział tylko, a kiedy wszedł na górę, minęła go rozwścieczona Ginny. Wybiegła z biblioteki tak szybko, że prawie w niego uderzyła. Jednak nie zatrzymała się, kiedy ich oczy na moment się ze sobą zetknęły. Tylko wyminęła go i zbiegła na dół, gdzie, jak słyszał, złapała ją Hermiona. Przystanął przy bibliotece, gdzie Zabini właśnie podnosił książkę z ziemi.
— Mam pytać?
— Nie — mruknął chłopak i podrapał się po policzku. Weasley skinął jedynie w odpowiedzi i już chciał odchodzić, kiedy Blaise go zatrzymał. — Ślina Rogacza Plamistego naprawdę zabija czyraki? — Charlie odwrócił się do mężczyzny zdumiony. Mało kiedy ktokolwiek podejmował z nim temat smoków, tym bardziej pod tym aspektem. Chociaż jak sięgał pamięcią, wszystkie wcześniejsze rozmowy o nich inicjował właśnie Zabini.
— Nie. — Odparł po prostu, opierając się o framugę drzwi. — Jedynie spowalnia ich rozprzestrzenianie się… Szukasz czegoś dla Tonks?
— Jeśli pojawią się czyraki, umrze w mniej niż dzień — oznajmił w odpowiedzi, kładąc książkę na kanapie. — Nie daję jej szans, ale wszystkim tu na niej zależy.
— Tobie nie?
— Niespecjalnie robi mi to różnicę — przyznał. Zabini nie był częścią Zakonu. Pomagał im, był tutaj, bo chciał pomóc Potterowi, tylko dlatego. Wewnętrzny krąg nie zgodził się, by był zaangażowany w życie Zakonu bardziej niż pomoc. To zabawne, ale w pewnym momencie członkowie Zakonu zaczęli funkcjonować w podobny sposób co Śmierciożercy. Był Dumbledore, najważniejszy i najinteligentniejszy z nich wszystkich. Później wewnętrzny krąg, w skład którego wchodził Moody, McGonagall, Kingsley, Snape i Lupin, a później cała reszta. Zabini nie otrzymywał ważnych misji. Był wsparciem uzdrowicielskim, a rzadziej przydzielano go również do przechwytywania dokumentów czy ludzi na mniejszych akcjach, bądź takich, w których członków Zakonu łatwo zidentyfikują. Podobnie postąpili z młodą Greengrass. Najwyraźniej ilość Ślizgonów znajdujących się wśród członków Zakonu to i tak za dużo, biorąc pod uwagę Snape'a i Narcyzę. Roxanne również była jedynie wsparciem, choć rzecz jasna wchodziła z butami tam, gdzie nie powinna. I niech Merlin ją za to chroni!
— To po co szukasz?
— Jeśli pojawią się czyraki, zacznie zarażać. Im więcej osób do niej chodzi, tym więcej jest narażonych. W tym ty i ja, gdzie zupełnie nie obchodzi nas ta sprawa.
— To nie było zbyt miłe.
— Nie miało być — Zabini też chodził rozdrażniony.





 Od ostatniego rozdziału minął blisko rok! Jest mi starsznie wstyd.  Przepraszmam was kochani! Mam nadzieję, że uda mi się je doprowadzić was do konca mojej opowieści! Pozdrawiam i dziękuję Jasmine za poprawienie tekstu! <3