sobota, 24 grudnia 2016

24. Czy to sen? Czy jawa? Czy to życie? Czy jednak śmierć?


"Budzić się ra­no i sta­rać się od­tworzyć sen po to, żeby upo­rać się z po­dej­rze­niem, że sen po­wie­dział o nas więcej, niż chce­my na ja­wie wyznać."~ Czesław Miłosz

Czym jest śmierć? Śmierć to coś nagłego, niespodziewanego i niepożądanego… nikt nie chce umierać… każdy boi się śmierci… boi się tego co się stanie, jak wygląda ten drugi świat… czy w ogóle istnieje coś za śmiercią. Jednak strach to coś słabego i nikłego, tak jak i ciemność. Istnieje w końcu światło którego mrok nie jest wstanie zasłonić, a po nocy zawsze przychodzi dzień. Nowy, lepszy, dzień.

— Draco? – Hestia zapukała do pokoju chłopaka, jednak kiedy po raz kolejny odpowiedziała jej cisza, westchnęła ciężko – Draco proszę, otwórz – powiedziała bardzo cicho a głos jej się załamał. Od śmierci Cassy minęło dwanaście godzin. Odkąd wrócili ze szpitala, dziesięć. A Hestia nie miała pojęcia co powinna zrobić, by pomóc mu nieść ten ciężar cierpienia. — Proszę cię – powtórzyła, kładąc dłoń na zamknięte drzwi.— Otwórz.
 — Nie zrobi tego od tak, kochanie – dziewczyna odwróciła głowę do mężczyzny stojącego w korytarzu, który trzymał klamkę drzwi z biblioteki dworu, co świadczyło o tym, że właśnie stamtąd wyszedł. Nie był on smutny, ale radosnym również nie można było go określić. Zdawał się być jedynie przygaszony… nadal miał na sobie czerwone szaty a jego włosy mimo, iż dziś upięte w długiego warkocza, nadal zwracały uwagę na właściciela… nie można było powiedzieć, że Rudolphus Lestrange to osoba normalna… nawet podczas żałoby był taki samo dziwny jak zwykle. – Potrzeba mu czasu. Dużo czasu i spokoju. Choć. Dam ci coś na uspokojenie – przytaknęła i podeszła do niego, następnie kierując się razem z nim w kierunku schodów. – Nie smuć się Hestio. Wszystko się ułoży – oznajmił lekko się uśmiechając a jego oczy błysnęły iskierkami szaleństwa.
— Skąd ta pewność?
— Mój chrześniak jest taki sam jak i Bella. Poradzi sobie z tym – stwierdził spokojnie a dziewczyna przemilczała tą kwestię, przecierając oczy dłońmi pozbywając się łez, które po chwili znów pojawiły się w jej oczach. – Siostra nie przyjechała?
— Nie mam z nią kontaktu. Nawet nie wiem, czy wie o Cassy.
— Rozumiem… – oznajmił cicho kierując się w dół schodów a dziewczyna poszła zaraz za nim. Skręcili w długi korytarz, jednak tuż przy pierwszych drzwiach przystanęli by po chwili wejść do środka wielkiej kuchni. Olbrzymiej, czarnej kuchni. – Rozgość się – oznajmił spokojnie. Samemu kierując się w kierunku jakiś szafek pełnych fiolek. – Na przyszłość, lepiej nie próbujcie nic stąd brać sami jeśli zgłodniejecie – rzucił sucho przeglądając fiolki. – Najlepiej zawezwijcie skrzata.
— Dlaczego? – mężczyzna otworzył jedną z fiolek i przechylił ją delikatnie, po chwili wypłynęła z niej szara substancja, która po zetknięciu się z blatem zostawiła po sobie wielką wypaloną dziurę. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy na co pan Lestrange zupełnie nie zwrócił uwagi machając różdżką i naprawiając mebel zaklęciem. — Z ludźmi niestety się tak nie da – oznajmił odkładając fiolkę. – Ja wiem gdzie co leży a jednak i tak często mam wrażenie, że Bella chce mnie zabić przestawiając eliksiry tam i sam. Ale cóż… zawsze była bałaganiarą – oznajmił z uśmiechem i wrócił do przeglądania fiolek po chwili wyjmując jedną. – Wolisz czysty eliksir z uryny jednorożca czy może coś delikatniejszego?
— Coś od czego nie dostanę odruchu wymiotnego – mężczyzna uśmiechnął się lekko i podszedł z fiolką do jakiejś szafki wyjmując z niej szklanicę i wlał do środka eliksir o barwie toffi, a następnie machnął różdżką, a po kilku sekundach pojawiła się przed nim butelka szkockiej whisky, która sama nalała alkohol,  do szklanki,  co wiążąc się w reakcję z eliksirem spowodowało, że napój zaczął musować, zmienił barwę na granatowy a dym, który ulatniał się z niego miał kolor dojrzałej śliwki. Zrobił takie dwie porcje… – Jedyna rzecz, która nie jest piękna w jednorożcach to ich mocz – mruknął mężczyzna kładąc przed nią szklankę a dziewczyna spojrzała na nią z po wątpieniem – Nie bój się tego. Mniej ci zaszkodzi – poklepał ją po głowie jakby była małą dziewczynką i machnął różdżką a i do niego podleciała pełna szklanka… tylko, że samej whisky z lodem. Hestia spojrzała na napój i po chwili chwyciła szklankę do ręki i za jednym łykiem wypiła całą jej zawartość, po chwili kładąc ją i poczuła jak po jej ciele rozlewa się ciepło, a wszystkie zbędne myśli ulatują i czuje spokój… niewyobrażalny spokój i ciszę… nie jest jej już smutno… nie czuje już żadnych emocji negatywnych, ani pozytywnych, wszystko jest w idealnej równowadze.
— Dziękuję panie Lestrange – powiedziała cicho a mężczyzna ponownie posłał jej śnieżnobiały uśmiech.
— Do usług moja droga – oznajmił i spojrzał w kierunku drzwi gdzie sekundę wcześniej coś huknęło – Bella wróciła– stwierdził i po niecałej sekundzie do pomieszczenia weszła Bellatrix, ubłocona od butów do kolan a jej suknia była została roztargana w wielu miejscach. Podeszła do blatu biorąc z niego jedną szklankę i napiła się szybko a następnie po prostu wyszła z pomieszczenia a dźwięk aportacji rozniósł się po wszystkich korytarzach rezydencji. – I będzie znów koło trzeciej – pokiwał głową – Tak sobie radzi ze stresem…
— To znaczy jak?— Rudolphus spojrzał na nią spoglądając w jej piękne niewinne oczy dziecka... takie same jak kiedyś miała jego żona.
— Zapracowuje się – oznajmił wskazując drzwi. – I nie… nie ma to nic wspólnego z normalną pracą. Mówiąc praca, mam na myśli zadania dla śmierciożerców. Bella ostatnimi czasy bierze najgorsze zadania… brała je już przed śmiercią Cassy. – dziewczyna spojrzała na szklankę, zapadła pomiędzy nimi chwilowa cisza.
— Jeśli mogę zapytać… Czy pani Bellatrix zawsze była tak bardzo pochłonięta tej służbie?
— Dopiero po Azkabanie, wcześniej nikogo nie zabiła – oznajmił bez wyrazu. – Ale to dość dziwne pytanie. Nikogo nie obchodzi to kim była. Nie ma to dla nikogo znaczenia – uśmiechnął się do niej a Hestii zrobiło się przykro… bo to było smutne. Nikogo nie obchodziło kim kiedyś była Bellatrix albo pan Rudolphus. Teraz są zbrodniarzami i śmierciożercami… i tylko to ma znaczenie.
— Kocha Pan ją?
— To oczywiste – powiedział i Hestia poczuła ciepło w sercu patrząc w jego zielone oczy… bo wiedziała, że mówi prawdę… uwierzyła mu. – Kochałem i kocham. Taką ją stworzyłem więc jedyna osoba która poniesie konsekwencje w przyszłości to ja sam.
— Chyba nie rozumiem.
— I rozumieć nie musisz. – powiedział spokojnie ale po chwili posłał jej kolejny uśmiech. – Cassy mówiła, że lubisz pisać – dziewczyna zamrugała patrząc na niego ze zdziwieniem jednak przytaknęła – To choć. Dam ci coś od niej – oznajmił i skierował się do wyjścia z pomieszczenia a dziewczyna po kilku sekundach poszła za nim. – W sumie miałem ci to przekazać jak tylko się pojawiłaś ale jakoś nie było okazji – stwierdził przechodząc wzdłuż korytarza zmierzając do ostatnich drzwi na wprost. Z których chwilę później wyszła Bellatrix… co było zdziwieniem dla ich dwójki… bo przecież chwilę temu się deportowała.
— Bella?
— Głupie pytanie. Kto inny by wchodził do tego gabinetu jak nie ja ani ty? – oznajmiła z irytacją a po chwili zmarszczyła brwi patrząc na Hestię – Nie teleportowałaś się?
— Jeszcze nie mieliśmy tych zaję… — zamilkła oglądając się za siebie
— Sądziliśmy, że to ty.
— Po co miałabym to robić skoro dopiero wróciłam?... Carrow a ty dokąd! – Rzuciła za dziewczyną, która już była na końcu korytarza – Carrow! – zaniknęła za zakrętem zostawiając dwójkę byłych Ślizgonów samych. – Co ją ugryzło?
— Nikt inny nie ma tu wstępu… więc pewnie Draco postanowił się gdzieś przejść.
— Ten chłopak wpędzi nas do grobu.
— Sami prędzej to zrobimy – odparł spokojnie a kobieta prychnęła z rozbawieniem przytakując. Jednak po chwili posmutniała – Martwisz się o niego? – pokiwała przecząco głową – w takim razie co się stało?
— Sądzisz, że to co zrobiła było odpowiednie? – spytała i opuściła wzrok na podłogę a on posmutniał… jemu też brakowało tej małej roześmianej istotki.

                                                                            ***
— Narcyzo? — Lucjusz zatrzymał się w sypialni. W której nie było żywego ducha. Przeszedł już wszystkie miejsca w domu szukając Cissy. Jednak nigdzie jej nie zastał. Zwrócił uwagę na jej mniejszą garderobę i podszedł bliżej, następnie zastygając w bezruchu. Była zupełnie pusta. — Malfoy rozejrzał się po czym zamarł. Nagle, znikąd,  słysząc śmiech dziecka.
Wyszedł z pokoju rozglądając się wokoło.  Bo radosny pisk stał się nieco mocniejszy. Jakby dziecko bawiło się z kimś w berka. Kierując się szybkim krokiem w kierunku pokoju Cassandy czuł dzieną radość ale i niepokój. Nie było możliwym by Cassy przecież wróciła do domu na Święta. Zabini mówiła, że musi zostać... w takim razie jak... Otworzył drzwi z impetem i wypuścił powietrze ze świstem, a jego serce coś ścisnęło. Kiedy ujrzał w nim pełno prochu i kurzu. A wszystko co Cassy w nim pozostawiła, leżało nie tknięte... Narcyza nawet raz do niego nie weszła. Znów usłyszał radosny pisk swojej córki. Spojrzał w kierunku obrazu Cassandry, ale nawet jej tam nie było.
— Co się dzieje? — spytał sam siebie chwytając się za serce, które biło szybko, pełne strachu... pełne obaw. Zaginęła jego żona... a teraz słyszy śmiech swojego dziecka. A przecież Cassy ma badania. Nie może jej tu teraz być.
Prawie podskoczył kiedy coś obok niego huknęło, wcześniej rozbijając szybę w oknie. Odwrócił się i spojrzał na swojego syna, który podnosił się z ziemi, a krew od skaleczeń spływała po jego rękach i twarzy... twarzy pełnej bólu, i łez.
— Draco — powiedział cicho a chłopak podniósł się z ziemi jednak nie był w stanie utrzymać się samemu na nogach, przez co szybko chwycił się parapetu nie zważając na to, iż jest na nim pełno szkła i może się skaleczyć.— Dlaczego użyłeś tej deportacji? Mogli złapać cię aurorzy.
— Pierdolić aurorów — syknął — Gdzie ta szmata? — Lucjusz zamarł, nie wiedząc o co mu chodzi.
— Draco. O co chodzi?
— Gdzie jest ta pieprzona szmata ?— powtórzył a łzy popłynęły mu z oczu. Lucjusz nigdy w życiu nie widział syna w takim stanie. Nigdy nie był tak zrozpaczony i pełen gniewu — Gdzie!?— wrzasnął. — Z resztą nie potrzebuję twojej pomocy. I tak nigdy jej nie miałem.— powiedział jakby do siebie i spojrzał na pokój Cassy a ręka, w której trzymał różdżkę zaczęła drżeć.
— Powiesz o co chodzi? — Malfoy drgnął. — Draco.
— To ty... nie wiesz? — szepnął z przerwami po między słowami a Lucjusz zamilkł. To zachowanie, jego obawy, strach... a wcześniej pisk Cassy, który wziął się znikąd... Draco nie musiał się odzywać. Lucjusz już wiedział co powie jego syn. — Cassy... ona... ona już... — spojrzał w swoją rękę, w której trzymał różdżkę. — To Ona powinna być martwa— Lucjusz nie odpowiedział.— To przez nią Cassy jest... czemu nic nie mówisz! — krzyknął a jego oczy zabłysły światłem. Lucjusz przeraził się widząc to zjawisko, moc wydostawała się spod kontroli... jego dziecko przestało sobie radzić z kontrolą.— Powiedz, że to jej wina! Powiedz gdzie ona jest! Muszę ją zabić!
— I co ci to da?! — również krzyknął a chłopak cofnął się o krok w tył i gdyby nie parapet. Wypadłby przez okno. Lucjusz znów spojrzał na pokój Cassandry. — Cassy życia nie przywrócisz — wszedł do pokoju córki podnosząc z ziemi jej ulubione baletki i zawiesił na haczyku umieszczonym na ścianie przeciwległej tej do całej złożonej z luster.— A krzyku sumienia nie uciszysz.
— Musi ponieść karę. Za to wszystko co jej...
— Draco, oboje wiemy, że Cassy by tego nie chciała — powiedział ledwo słyszalnie a chłopak znów opuścił wzrok na ziemię. — Poza tym — przetarł dłonią zakurzoną taflę lustra, i spojrzał w swoje smutne szare oczy. — Zniknęła.
— Słucham? — chłopak uniósł wzrok do ojca.
— Zniknęła — powtórzył. — Nie ma jej rzeczy. Nie ma nic... — zamilkł po czym spojrzał na rzecz , której najbardziej bał się w tym pokoju... nigdy nie rozumiał, dlaczego jego córka jest tak bardzo wierząca, ani skąd jej się to wzięło. Oni nie wierzyli w takie głupoty jak Bóg. Nie uczyli o tym swoich dzieci. Więc nie miał pojęcia co sprawiło, że Cassy była taka... dobra. — Wybacz na chwilę. Muszę porozmawiać z nekromantą... to znaczy... dobrodziejem— poprawił cicho i się do niego odwrócił następnie opuszczając pokój, ale przystanął tuż przy jego wejściu. — Draco...
— Wiem.— przerwał mu zaciskając dłoń na różdżce. — Nie mogę podejmować decyzji w tym stanie.
— To też — przytaknął a Draco zmarszczył brwi, nie rozumiejąc co takiego chciał mu powiedzieć ojciec. Lucjusz spojrzał w rozbite okno, a raczej w niebo, z którego zaczął padać śnieg. — Powinieneś teraz być z bliskimi —Draco zwrócił na niego swoją uwagę. On tego nie zrobił spoglądając nadal w niebo. Cassy uwielbiała się w nie wpatrywać. A także w ptaki po nim latające. Uwielbiała te zwierzęta. — Nie oszukujmy się, ja tobie bliski nie jestem. — dodał w końcu i spojrzał na niego przelotnie. — Wracaj do Hestii. Pewnie się martwi... i boi przed operacją.
— Skąd wiesz...
— Cassandra mi powiedziała. — przerwał mu. — Cassy dokonała tej decyzji. I sądzę, iż by jej nie żałowała. Również to wiesz. Więc spróbuj chociaż na chwilę zapomnieć o złości, bo jestem pewien, że właśnie tego najbardziej obawia się Hestia, że ją przez to znienawidzisz. — Draco nie odpowiedział. Starszy Malfoy odwrócił wzrok do okna zaraz kiedy usłyszał huk deportacji a w ogrodzie pojawiły się dwie osoby. W tym przerażona Hestia, która natychmiast pobiegła w kierunku rezydencji. — Jej na tobie zależy.
   — Draco!?
— Wiem.
— A mimo to, wciąż tu stoisz?
   — Draco! Proszę nie rób jej krzyw...agh — coś trzasnęło, jednak chwilę później znów słychać było bieg po schodach, najwyraźniej potknęła się i upadła. Nie minęło pięć sekund kiedy zatrzymała się w środku korytarza dysząc ciężko a jej oczy były wypełnione łzami. — Draco. — powtórzyła po raz kolejny z ulgą w głosie i do niego podeszła. — Boże... sądziłam, że już...
— Musiałem przemyśleć kilka kwestii — przyznał cicho i popatrzył na jej obdarte kolano. Miał rację, że upadła. — Wracajmy do Szkocji.
— Ale...
— Musisz odpocząć. Jutro operacja. — przerwał jej a ślizgonka opuściła głowę na dół a jej łzy zaczęły kapać na podłogę. Wyjął do niej dłoń i pogładził włosy. — Będzie dobrze. — powiedział— Nie istnieje dla mnie osoba, która bardziej na to zasługuje niż ty. — Hestia drgnęła.— Obiecałem ci, że nie pozwolę by ból mną pomiatał. Że nigdy nie zrobię ci krzywdy.— podniosła do niego wzrok a jej oczy zabłysły.
   Lucjusz w tej chwili po raz kolejny uświadomił sobie, że gdyby nie miał dzieci, byłby nikim. W końcu to one ukształtowały w nim uczucia. One sprawiły, że nauczył się, czym tak naprawdę jest miłość.
— Barty z Roxane zaraz tu będą — Malfoy przytaknął nawet nie spoglądając na Rudolphusa, który stał obok niego opierając się o ścianę— Narcyza nie wie o Cassy.
— Zdążyłem się domyśleć.
— Poinformować kogoś kto wie gdzie jest twoja żona?
— Zgaduję, że obrączka i papiery gdzieś tu leżą. Więc nie mów do niej w ten sposób. — powiedział cicho zwracając uwagę na koniec korytarza, gdzie to znajdował się jego gabinet, który był jedynym miejscem, którego jeszcze nie sprawdził, a w którym najprawdopodobniej na biurku spoczywają wcześniej wymienione dokumenty rozwodowe.
— Nie jesteś zły?
— Zmarła mi córka. Nie obchodzi mnie aktualnie nic innego. Nawet, Narcyza — Rudolphus przytaknął spoglądając na swojego chrześniaka, który aktualnie zniknął za zakrętem korytarza wraz z Hestią.
— Są ze sobą bardzo zżyci— przyznał z lekkim uśmiechem mężczyzna. — Powiedziałeś mu o tym co się z nią stanie? — spojrzał na Malfoya, który pokiwał przecząco głową. — Tym lepiej. Niech na razie żyją w spokoju. Po co dawać im więcej powodów do zmartwień.
— Choć w tym się zgadzamy — przyznał powoli i wszedł do gabinetu gdzie na biurku leżała teczka z jego danymi a na niej obrączka z białego złota, a obok niej jeszcze dwa pierścienie, zaręczynowy i rodowy. — Co do pogrzebu. Zdaję się na Croucha. — schował bez słowa pierścienie do szuflady, a teczkę odłożył na bok. Kierując się w kierunku biblioteczki, z której wyjął kilka ksiąg. Rudolphus obserwował go, zasiadając w fotelu naprzeciwko biurka. Zawsze podziwiał w Lucjuszu ten spokój, niewiarygodne wręcz wyciszenie umysłu by nie ukazywać zupełnie żadnej słabości. On zakrywał strach uśmiechem, Lucjusz nie musiał. Po prostu wyćwiczył to wszystko do perfekcji. Był łgarzem idealnym.
— Nadal jesteś wierzący?
— Skąd to pytanie  — zagadnął kiedy po tych słowach Malfoy otworzył księgę zaczynają ją przeglądać. Milczał do momentu aż nie odnalazł w niej tego czego szukał. A konkretniej ilustracji przestawiające dwie spowite w biały blask postaci.
— Cassy powiedziała, że ktoś wierzący wyjaśni mi kim są Dzieci Końca.

                                                                            ***
— Nie jest ci za ciepło? — Syriusz nie odpowiedział nadal siedząc na schodach dworu wpatrując się w niebo wypełnione gwiazdami. Usłyszał jak drzwi zamykają się jednak po chwili znów otwierają i zamykają. A chwilę później poczuł na ramionach coś ciepłego. Spojrzał na swój płaszcz i prychnął zakładając go. Mimo iż nie czół chłodu... co prawie każdemu może wydawać się dziwne, że siedząc w środku zimy ubranym w zwyczajną koszulę oraz jeansy nie czuje się zimna jednak dla niego nie było to coś nadzwyczajnego. Zimy w Azkabanie były cztery razy gorsze... a tam nie było możliwości wstania i wejścia do ciepłego domu... tam było tylko zimno, rozpacz i ból.
Narcyza usiadła obok niego a on na sekundę oderwał swój wzrok od gwiazd by po chwili ponownie na nie spojrzeć. Lubił się w nie wpatrywać. Były one jedynym ratunkiem przed szaleństwiem Azkabanu... mimo iż kiedyś ich nienawidził bo kojarzyły mu się z jego rodziną, po ucieczce z więzienia szanował je. — Jesteś dziwnie cicho — mruknęła na co uśmiechnął się przelotnie. Miała rację. Jeśli patrząc na to z perspektywy ostatnich wydarzeń, w tej chwili był nadzwyczaj cichy i spokojny. Nie czuł do niej złości... po prostu jej nie rozumiał.
— Cud świąt — oznajmił spokojnie a kobieta prychnęła cicho jakby rozdrażniona tym stwierdzeniem — Szesnaście lat to jednak długi czas — zaczął po chwili ciszy — Nadal kochasz Rosiera mimo, iż on nie żyje od tak dawna? — spytał cicho myśląc o słowach Cassandry, za to Narcyza nie odpowiedziała mu...  Minęła minuta, dwie, może nawet trzy kiedy doczekał się odpowiedzi na swoje pytanie.
— Powinnam zapomnieć w chwili kiedy wyszłam za mąż — stwierdziła a jej głos nie ukazywał żadnych emocji. Tak jakby mówiła o pogodzie. O rzeczach nieistotnych i błahych — Ale nie umiem. To może wydawać się dziwne a nawet nieodpowiednie jednak mimo iż nie żyje nadal go kocham. Nie mogę... — zamilkła — Nie chcę pogodzić się z tym, że jego już nie ma, tak jak z tym, że czas zapomnieć i otworzyć się na kogoś innego.
— Uparta jesteś — skomentował nawet na nią nie patrząc — Rozmawiałem z twoją córką. Wiedziała , że zostawisz Lucjusza — nie odpowiedziała — Próbowałaś tego już wcześniej?
— Nie raz — mruknęła — Ale jesteś głupi jeśli jej wierzysz... nie można się jej słuchać.
— Mówisz to po raz kolejny. Dlaczego tak bardzo nienawidzisz swojego dziecka?
— To nie jest twoja sprawa.
— Kobieto! To twoje dziecko! — spojrzał na nią i zastygł, w tej chwili, kiedy wtulała ramiona w swoje kolana, wyglądała jak mała dziewczynka... bardzo smutna i zagubiona. — Co takiego ci zrobiła? — spytał już spokojniej, Narcyza przez pewien czas milczała, jednak po chwili odezwała się.
— Wie wszystko o wszystkich... zna pragnienia, uczucia i myśli innych. Traktuje wszystkich jak lalki do zabawy. Nie chcę być jedną z jej lalek tak jak byłam w szkole...
— Tylko Rosier mógł się tobą bawić — przerwał jej i nagle zrozumiał to co go dręczyło przez ostatnie tygodnie. Narcyza nienawidzi Cassy dlatego, że jest podobna do Evana.— Cassy... Cassy nie jest dzieckiem Lucjusza mam rację? — spytał a kobieta pokiwała przecząco głową
— Nie masz — powiedziała cicho — Urodziła się w równo rok po tym jak zabito Evana — Black odwrócił wzrok.
— Żal tobą zawładnął — mruknął zimno — Jednak to nie jest jej wina. Nie obwiniaj jej za wszystkie swoje porażki. Bo w tej chwili strasznie przypominasz mi moją matkę... To w końcu twoje dziecko.
— Nic nie wiesz o dzieciach. Nie masz ich.
— Jednak z pewnością nie zostawiłbym ich samych — oznajmił chłodno. Narcyza znów zaczęła go strasznie irytować, a wypomnienie mu tego iż on nie ma rodziny sprawiło że chciał rzucić w nią jakąś paskudną klątwą. Mimo iż nigdy nie zastanawiał się nad tym aby ją mieć... W tej chwili jej stwierdzenie naprawdę go zirytowało. — Możesz sobie nie kochać Lucjusza. Ale to jednak twoje dzieci.
— Niczego nie rozumiesz.
— Więc mi wyjaśnij! — Warknął, powtarzała się. — Co z nimi jest nie tak? Bo się urodziły? Tylko temu je winisz? Bo żyją?
— Bo nie miały być jego dziećmi! — Syknęła a jej oczy błysnęły łzami. — Tylko z tego powodu ich nie zaakceptuje — popatrzyła w dół. — Bo nie tak miała wyglądać moja przyszłość.
— Sądzisz że ja planowałem zmarnować sobie życie w Azkabanie za niewinność? — Mruknął na co nie odpowiedziała. — Powiem ci jedno. To że zgodziłaś się na ślub z Lucjuszem jest tylko twoją winą. Może mi to też było nie na rękę nie pomyślałaś? —Kobieta nie odpowiedziała— Mogłaś pójść z Rosierem jak przyszedł przed ceremonią do ciebie. Wiesz o tym bardzo dobrze. Lucjusz mimo wszystko chciał żebyś ty była szczęśliwa. Więc nie masz prawa winić ani jego a tym bardziej dzieci za swoje błędy — wstał z zamiarem odejścia ale jej słowa sprawiły że nie mógł się ruszyć.
— Roxane prosiła mnie żebym to zrobiła — Syriusz spojrzał na kuzynkę z szokiem. — W dniu mojego ślubu... kiedy Evan przyszedł... powstrzymała mnie przed odejściem. Twierdziła że jestem mu to winna. — Black zmarszczył brwi — W końcu Lucjusz za każdym razem był dla mnie dobry... Zawsze pomagał i bronił od różnych złych zdarzeń... Nigdy nie narzekał i nigdy nie powiedział jak bardzo przeszkadza mu moja relacja z Evanem... Że przecież Evan może mnie tylko ranić... I gdy nie wyjdę za Lucjusza to złamie dane ojcu słowo a co za tym idzie... Walburga mnie wydziedziczy.
— Roxane tak powiedziała? — Przytaknęła a Syriusz spojrzał w gwiazdy i wrócił na swoje miejsce znów siadając na schodach, Cassy o tym nie wspominała... — Nie rozumiem. — Powiedział do siebie. — Przecież... — Podniósł się nagle a Narcyz spojrzała na niego zdziwiona
— Syriusz co ty... Black! — syknęła również wstając jednak jego już nie było — Kretynie znajdą cię!




                                                                            ***
— Zaczekaj — Potter podniósł się z fotela chwytając do ręki lilię i podszedł do Touki, która stała już przy drzwiach frontowych. — Mogłabyś dać ją na grób Cassy? — spytał cicho i wolno, ważąc każde słowo. Od dwóch dni milczeli. Wszyscy milczeli. Draco po powrocie z Hestią nie odezwał się słowem, jedynie idąc z nią do pokoju, skąd Hestia wyszła tylko na chwilę, informując Harry'ego i Toukę o śmierci Cassandry. Następnego dnia gdzieś zniknęli, na wiele godzin, a po powrocie, Hestia była bardzo słaba, omal nie mdlejąc przy wejściu. Również nie powiedzieli co się wydarzyło ani gdzie byli. Choć Potter pamiętając rozmowę z Panią Zabini domyślał się, iż chodziło o przeszczep serca Cassy.
— Miło z twojej strony. Nawet jej nie znałeś a mimo to jest ci przykro — powiedziała Touka chwytając kwiat do dłoni a Potter wzruszył delikatnie ramionami.
— Czuję się, po prostu zobowiązany.— Odparł spokojnie. — To dzięki Cassandrze teraz tu jestem.— Dziewczyna przytaknęła powoli po czym spojrzała w kierunku zegara, który wybił wpół do dwunastej.
— Możesz iść ze mną. — Powiedziała a Harry spojrzał na nią ze zdziwieniem.— W końcu Draco to twój przyjaciel.
— Właściwie...— Zamilkł widząc jej wzrok, i westchnął. — Masz rację. — Przyznał cicho — Daj mi chwilę. Przebiorę się tylko — przytaknęła i skierowała się w kierunku salonu gdzie zasiadła w fotelu. A Harry pobiegł na górę i otworzył swój kufer. Wyjmując z niego czarne spodnie i koszulę. Czuł dziwne uczucie w żołądku kiedy się ubierał. Miał wrażenie, że to co robi nie ma najmniejszego sensu. Idzie na pogrzeb osoby, której nie znał bo... bo tak wypada? To naprawdę dziwne. Jednak Potter miał wrażenie, że Touka powiedziała to ponieważ nie chciała iść tam sama. Gdy się dowiedziała, straciła chwilowo czucie w nogach, i gdyby Potter nie chwycił w ostatniej chwili, osunęłaby się na ziemię. Była załamana. I to nie w sposób jak gdyby zmarła jej znajoma. A jak rodzina. Niesamowicie silnie to przeżywała. A Potter wtedy dostrzegł, że Kirishima jest samotna. Bardzo samotna... Bowiem kiedy zapytał, czy może coś dla niej zrobić, wezwać kogoś, napisać do jej ojca, odpowiedziała mu jedynie; "Posiedź ze mną chwilę".
Potter założył buty i narzucił na ramiona czarny płaszcz, następnie schodząc na dół, gdzie czekała na niego Touka. Widząc go wstała i nawet zdobyła się na przelotny uśmiech.
— Bardzo ci pasuje w czerni — oświadczyła a Potter skinął jej, i po chwili razem opuścili dom.
     ***

— I jak się czujesz? — Hestia spojrzała na Draco ze łzami w oczach. Patrzył na nią z takim spokojem i brakiem emocji, że aż chciała go uderzyć. Krzyknąć, ale nie miała serca by go karać. Nie umiała go nigdy uświadomić co do tego, że źle postępuje. Mogła jedynie prosić.
— Proszę. Przestań — szepnęła a chłopak odwrócił wzrok spoglądając na drzwi za którymi miała odbyć się ceremonia. Oni aktualnie siedzieli w małym pomieszczeniu kaplicy, które zwykło służyć do indywidualnych spotkań duchownego z wiernymi. Ale na prośbę Hestii, mogli z niego skorzystać przed pogrzebem. — Draco, mówię do ciebie. Przestań.
— Nie mogę.— Powiedział cicho a Carrow przygryzła dolną wargę starając się nie popłakać. — Kiedy przestanę, będę żałosny. Nie mogę taki być...nie teraz. nie przed nimi wszystkimi. Nie przed tobą.
— Jak nie przede mną to przed kim? — Spytała drżącym z emocji głosem. — Nie jesteś lalką. Draco. Czujesz... Wiem, że czujesz. Nie możesz tego więcej ukrywać.
— Słabości się nie pokazuje.
— Uczucia to nie słabość — odwróciła się do niego. — Słyszysz mnie? Ile razy mam to powtarzać? Kiedy w końcu przestaniesz udawać przed światem kogoś kim nie jesteś?
— Nigdy — Hestia opuściła wzrok na jego dłonie które zacisnął w pięści. — Nie przestanę. Nie mogę przestać grać. Będę to robił do czasu aż nie zgasną dla mnie wszystkie gwiazdy. Będę grał i grał i grał. I udawał, że wszystko jest w porządku.
— Tak nie można.
— Oczywiście ,że tak — powiedział a jego oczy zabłysły a głos dziwnie zaskrzeczał — Ona zawsze gra. Za każdym razem udaje kogoś kim nigdy nie będzie.
— I co z tego ma? — spytała a chłopak zamilkł. Hestia spojrzała na drzwi , po czym wyjęła różdżkę i machnęła nią w drzwi a coś w nich przeskoczyło. Draco podniósł do niej wzrok. Patrząc na dziewczynę pytająco. Hestia odłożyła różdżkę na stolik i przymknęła na chwilę oczy jednak po chwili odwróciła się do niego i zrobiła krok w tył a on dostrzegł w jej dłoni małą, fiolkę w której znajdował się srebrzysty płyn — Przestań bo to rozbiję.— oznajmiła stanowczo Carrow a chłopak wstał powoli, a kiedy to zrobił, cofnęła się jeszcze o pół kroku w tył.
— Co to takiego?
— Wszystko — powiedziała a chłopak zamarł, słysząc jej ton. Hestia nigdy w życiu nie brzmiała tak ostro, stanowczo i zimno. Jej głos był pusty, wyprany z jakichkolwiek emocji... jakby była nim. — Wszystko to na co odpowiedzi nie znasz i wszystko to co się dopiero wydarzy. — Jego oczy rozszerzyły się. — Jest tu przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wszystko to, co Cassandra przewidziała w całym swoim życiu. — Jego wzrok skoncentrował się na małym naczynku, które trzymała w dłoni. — Nawet odpowiedź na to jak przywrócić świat do równowagi. Wystarczy to zobaczyć, a staniesz się bohaterem ludzkości — drgnął. — Przestałbyś tylko udawać. Twoje pragnienie stałoby się prawdą. A wszyscy wiwatowaliby na twoją cześć. Osiągnąłbyś sukces. Wieczny. W środku są odpowiedzi na każde, nawet najbardziej skomplikowane pytanie.
— Skąd to masz? — wydusił drżącym z emocji głosem. Mógł pozbyć się wszystkiego co złe... mógł stać się kimś wielkim, a ludzie by go szanowali a nie bali. Mógłby sprawić by całe zło świata zniknęło. Wystarczy, że Hestia odda mu tą fiolkę.
— Dostałam na święta — odparła patrząc na niego z bólem. Nawet na nią nie spojrzał kiedy zadawał pytanie. Jego wzrok był utkwiony w fiolce, jak wzrok psa w kawałku mięsa. — Jeszcze nie otwarta. Żadna myśl nie uleciała — przełknął głośno ślinę a jego oczy zabłysły. — Informacje warte więcej niż niejedno życie...
— Daj mi ją — jego oddech przyspieszył a oczy pociemniały ze złości kiedy zacisnęła dłoń na fiolce. Spojrzał na nią zimno, patrzyła na niego z szokiem. — Hestia. Oddaj mi fiolkę.— powiedział zimno i do niej podszedł, odsunęła się o krok w tył i uderzyła plecami o ścianę a jej pewność siebie nieco się zachwiała. Uśmiechnął się zimno i wyjął do niej dłoń. — Przecież mi nie odmówisz — powiedział cicho a dziewczyna odwróciła wzrok w bok.
— Musimy już iść. Zaraz zacznie się... — Trzask. Carrow drgnęła kiedy zablokował jej przejście dłonią a jego wzrok był lodowaty.
— Oddaj fiolkę — powtórzył po raz kolejny a Hestia nie odpowiedziała. Chwycił jej podbródek unosząc go wysoko a jego oczy zabłysły iskrami szaleństwa. — Oddasz mi ją, po dobroci. Jesteś mi ją winna Carrow — zamknęła usta a on uśmiechnął się jak wariat. — Życie, za życie... — łzy pojawiły się w jej oczach. — Umarła przez ciebie — oświadczył patrząc jej w oczy, zupełnie nie zważając na to iż płacze, że się boi, że cierpi. — Oddała życie tylko i wyłącznie dla ciebie szmato! — szarpnął ją, rzucając na podłogę a Hestia spojrzała na niego z niedowierzaniem i lękiem. Patrzył na nią jak na ostatnią wywłokę. A jej serce zamarło kiedy wyjął różdżkę. — Życie za życie. — powtórzył kucając przy niej i wyjął ponownie rękę. — Daj fiolkę... dawaj! 
  — Hestia!— krzyknął otwierając oczy a Carrow drgnęła odwracając się do niego od okna i spojrzała na niego zdziwiona. Rozejrzał się po pomieszczeniu, był w tym samym miejscu co we śnie. Spojrzał na zegar. Do pogrzebu pozostało piętnaście minut. Wstał szybko i podszedł do dziewczyny chwytając ją w uścisk, a Carrow zamarła kiedy to zrobił.
— Będzie dobrze. Poradzimy sobie z tym — powiedziała cicho a on uśmiechnął się przez łzy.
— Nigdy nie byłaś dla mnie ciężarem — dziewczyna drgnęła. — Cieszę się, że żyjesz... Że jesteś zawsze przy mnie. Naprawdę doceniam każdy gest. Choć jestem zbyt narcystyczny by potrafić pokazać jak bardzo jestem ci za wszystko wdzięczny. Zależy mi...
— Więc przestań grać kogoś kim nie jesteś — powiedziała cicho. Uśmiechnęła się do niego odsuwając nieco i spojrzała mu w oczy ocierając dłonią łzy z jego policzków nadal się uśmiechając. — Żebyś wrócił do mnie ty, a nie to coś, co muszę widywać codziennie przez ostatnie lata. — Dodała a chłopak zastygł, nie rozumiał tego.
— Przecież... Nie ma w tamtym chłopaku nic czym mógłby zaimponować. Jest po prostu żałosny. — Carrow uśmiechnęła się ponownie i pogładziła jego włosy.
— Ale nikogo nie udaje — oświadczyła i wyprostowała się, uśmiechając do niego. — Nienawidzę się uśmiechać.
— Wiem o tym — odparł i wyjął do niej dłoń. — Ale to kłamstwo jest jedną z rzeczy, które kocham w tobie najbardziej .— Parsknęła cicho i drgnęła słysząc pukanie do drzwi.
— Draco, chodźcie. Już czas. — wstali poprawiając swoje ubrania. A Hestia zatrzymała go kiedy chciał już wyjść, chwytając go za rękę. Spojrzał na nią a ona na niego. I stali tak przez kilka sekund w ciszy do chwili kiedy, po raz kolejny nadszedł ten moment, taki jak kilka miesięcy temu w łazience prefektów, czas zwolnił a oni tak stali, za to śnieg padał za oknem tworząc przepiękną scenerię, jak z hollywoodzkiego filmu. Święta, cisza jak makiem zasiał, delikatnie opadający śnieg, i para zapatrzonych w siebie do nie opamiętania, ludzi. Chwila magiczna i pełna napięcia, niesamowicie romantyczna. Pocałuje, czy nie? pochyli się? a może odwróci i odejdzie... Hestia nie chciała znów czekać na to aż ktoś to przerwie, co ma być to będzie, a ona tylko temu pomaga.
 Stanęła na palcach w tym samym momencie gdy chłopak się pochylił, jakby ktoś zaplanował tą scenę idealnie co do sekundy, sprawiając, że w jednej chwili pomyśleli i uczynili to samo, by po chwili wspólnie połączyć się w nadzwyczaj niewinnym pocałunku, jednocześnie przekazującym tak wiele uczuć, emocji i myśli, że Hestia była pewna iż gdyby chciała o tym komuś opowiedzieć, zajęłoby jej to godziny zanim dobrałaby odpowiednie słowa. Było to coś nie do opisania, coś co trzeba przeżyć samemu.
Trwało to niecałe dziesięć sekund, a uwolniło miliardy motyli w brzuchach dwójki Ślizgonów, podczas tych kilku chwil, ich porządek, który starali się stworzyć na nowo jako przyjaciele, po raz kolejny się zawalił, a oni... oni ani myśleli o tym aby znów to wznosić. Od tego był ten moment, od tej chwili znów wszystko mieli zacząć na nowo. I tylko od nich zależy czy będą udawać iż to co teraz robią, nie ma zupełnego znaczenia, czy pójdą za tym uczuciem dalej, ku niepewnej przyszłości.
Oderwali się, spoglądając nawzajem sobie w oczy po czym uśmiechnęli się lekko, jakby zawstydzeni tym co się wydarzyło, co zupełnie nie pasowało do Dracona, który zawsze miał wszystko pod kontrolą, a emocje trzymał ostro na wodzy, zwykle nie dając się nim ponieść.
 Nie powiedzieli sobie po tym już nic. Po prostu otwierając drzwi i wyszli. By powiedzieć;" Dziękuję " ,po raz ostatni tej, która już nie wróci, a która sprawiła iż ich życia potoczyły się w ten a nie w inny sposób. Która oddała się, by inni mogli żyć. Która dała im nadzieję, na nową i lepszą, opowieść. Wystarczy, że przestaną grać role do których nie zostali stworzeni, a wszystko to, czego chcą, zostanie spełnione. A oni... oni odzyskają spokój.


                                                                            ***
— Pierwszy raz uczestniczę w magicznym pogrzebie — powiedział cicho Potter kiedy razem z Touką szli przez ścieżkę, prowadzącej do białego kościółka stojącego u szczytu zbocza, pod którym rozciągało się jezioro Loch Ness... Potter zastanawiał się dlaczego właściwie ceremonia jak i pochówek odbywać się ma tutaj, a nie w Anglii. Malfoyowie mimo, iż mieli Francuskie nazwisko, są Anglikami z dziada pradziada. A prawdziwi szkoci nie lubią się z tak mocno zakorzenionymi anglikami. Z tego co czytał w jednej z ksiąg w Malfoy Manor, konflikt pojawił się kiedy ktoś na zlecenie angielskiego władcy zamordował ostatniego księcia szkotów, przez co oba narody nienawidziły się bardzo mocno.
— Nie wiem jak wyglądają mugolskie, więc nie jestem wstanie odpowiedzieć ci, czy bardzo się różnią — oświadczyła i zatrzymała się gwałtownie, spoglądając przed siebie. Gdzie stały dwie postaci. W tym jedna ubrana w biel. — Ivan
— Bathory? —  Zdumiał się Potter
— Co on tu... — chłopak odwrócił się a dziewczyna nagle pobladła. I może to i dziwne, ale on uśmiechnął się do niej tuż przed tym uchylając nieco głowę w jej kierunku, jakoby w ukłonie. Przez co dziewczyna zaniemówiła. Chwilę później odwróciła się do nich i Flora... Obaj wyglądali wyglądali naprawdę niecodziennie, ponieważ jak zwykle Ivan nosi biel a Flora czerń to dziś ich role się odwróciły, i to chłopak miał na sobie ciemne szaty, za to Flora jasne...i według Pottera, zupełnie im to nie pasowało.
— Nie spodziewałam się, jeszcze cię zobaczyć — oświadczyła cicho Touka zamiast powitania na co chłopak był zmuszony odwrócić wzrok od Pottera i na nią spojrzał.
— Okoliczności mnie do tego zmusiły. Cassy...— zamilkł na chwilę. — Chciałem jeszcze raz się z nią zobaczyć przed tym wszystkim, ale jak widać. Bóg postanowił inaczej — oświadczył a Potter musiał przyznać, iż nigdy nie spodziewał się, że Cassy i Draco otaczają się aż taką ilością wierzących. 
— Poszukam Hestii.... Spotkamy się tutaj po pogrzebie. — chłopak przytaknął a Flora odeszła w kierunku kaplicy. A między nimi zapadła chwilowa cisza. Za to dopiero co poznany Potterowi chłopak spojrzał w kierunku horyzontu i odszedł kawałek w kierunku zbocza. A jedyne co Potter ujrzał, to dziwnie radosny błysk w jego oczach. Błysk... Zachwytu.
— Harry. Mógłbyś nas na chwilę zostawić samych? —S pytała cicho Touka a Potter na nią spojrzał a po chwili natychmiast przytaknął.
— Pewnie. Przepraszam za moje nierozgarnięcie.
— To ja przepraszam — oświadczyła i ukłoniła się lekko po czym odeszła w kierunku Ivana. Potter spojrzał w kierunku kaplicy, do której wchodziła duża ilość czarodziejów. Uczniów Hogwartu też. Potter dostrzegł tam Terry’ego Botta i jedną z koleżanek Hestii, a nieopodal, Lunę, która prowadziła przed kaplicą rozmowę z jakimś ciemnowłosym jegomościem. Spojrzał w kierunku Touki, która również stała spoglądając w kierunku horyzontu, najwyraźniej nie potrafili rozpocząć rozmowy. Odszedł jeszcze trochę bliżej kaplicy a chwilę później zamarł, kiedy ujrzał przy jej wejściu Lucjusza Malfoya a jego serce zabiło mocniej. "Co ja tutaj robię?!" Krzyknął w myślach spoglądając na ojca Draco, na osobę którą pół roku temu wrzucił za kratki! Nie chodziło o sam fakt, iż nie miał pojęcia jak Lucjusz wydostał się z sideł Azkabanu, a o to... Że Potter znalazł się aktualnie w siedlisku śmierciożerców. A wszystkie linie najbliższej rodziny Malfoyów, zaczęły mu nasuwać coraz to nowe, przerażające osoby. Których obecność tutaj, jest bardziej niż pewna. "Mam czas się wycofać." pomyślał oglądając się za siebie, gdzie na wzgórze wchodziły kolejne grupki czarodziejów i czarownic. "Mam jeszcze czas by..."
— Sądzisz, że Narcyza w ogóle się pojawi? — Harry poczuł jak pot spływa mu po plecach kiedy usłyszał sobą mrożący krew w żyłach głos, śmierci. Byli tu... Potter nie mógł już uciec.
— Nie liczyłbym na to — odparła osoba o miękkim i uprzejmym głosie, który zaś zupełnie nie pasował do mordercy i śmierciożercy. Głos który niedawno, uświadomił mu, iż nie powinien oceniać ludzi tylko po tym co mają wytatuowane na lewych ramionach. — Nie chciałem cię martwić, ale wczoraj dowiedzieliśmy się, iż Cissy zostawiła Lucjusza.
— Wiem o tym — powiedziała sucho Bellatrix przechodząc obok Pottera, który miał wrażenie, że zaraz zemdleje. — Choć nadal ciężko mi uwierzyć, że zrobiła to dopiero tylu latach, zamiast od razu wybrać Rosiera.
— Wiesz, że miała inne priorytety— odparł Rudolphus a Bellatrix spojrzała w kierunku Malfoya.
— Szkoda. Myślałam, że mam chociaż jedną siostrę.
— Przecież nie zostawiła go dla jakiejś szlamy. Nie jest wydziedziczona...
— Zostawiła go dla Zakonu Fenixa— Potter podniósł do nich wzrok, jednak byli już za daleko, by mógł usłyszeć to co powiedziała Bellatrix potem. A coś ścisnęło go za żołądek, jednak nie było to nieprzyjemne uczucie. Czuł... szczęście. Jednak to był stan chwilowy. Nikły. Bo po tym, pomyślał o innych słowach Lestrangeów, i spojrzał za siebie, gdzie już nie szedł nikt. A Potter zrozumiał nienawiść jaką czuje Draco do swojej matki a wiele elementów układanki zaczęło wchodzić na właściwe miejsca. Narcyza nie pokazała mu wtedy w myślodsiewni, również swojego życia przypadkiem... pokazała mu rzeczy, przez które potem stała się Panią Malfoy, która do tematu swojej rodziny podchodzi zimno i stanowczo. Przez to, iż wtedy nie poszła z Rosierem, żal wypełnił jej serce. A ona przeniosła go na swoje dzieci, które ją znienawidziły. A lód pokrył jej serce a ona nie odczuwała już nic. Dlatego też... Narcyza nie przyjdzie na pogrzeb swojej własnej córki.

                                                                            ***
— Słyszałem, że Cassandra miała plany co do Pottera — oświadczył Ivan nadal patrząc na rozciągający się przed nim krajobraz z zachwytem. Nigdy w życiu nie widział czegoś tak pięknego. 
— Dobrze słyszałeś — przytaknęła nawet na niego nie patrząc. — Choć nie wierzę iż przybyłeś tu ze względu na Cassy.
— Również przyznam ci rację — zawtórował jej i poprawił mankiety płaszcza. — Choć to się z nią wiąże — oświadczył cicho. — To co powiem nie będzie miało żadnego taktu ani poszanowania do Cassandry. Więc może przełożymy tą rozmowę na jutro. Wyglądasz na przygnębioną.
— Powiedz teraz — powiedziała cicho. — Wiesz doskonale, że wolałabym się z tobą już nie widywać. Temu wyznaj to teraz. I tak powiedziałeś poprzednie zdania tylko temu bo to właściwe, a nie bo tak czujesz. — Dodała a chłopak nie odpowiedział od razu, patrząc w taflę jeziora.
— Wciąż rozpamiętujesz sprawę z Nottem...
— Przejdź do rzeczy — warknęła a chłopak spojrzał na nią przez moment.
— Masz szansę jeszcze wycofać się z tego co postanowiłaś — Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się zimno po czym odeszła bez słowa. A dzwony kaplicy zabiły trzykrotnie. Ceremonia zaraz miała się odbyć.

                                                                            ***
                                                                         muzyka

                                                                            ***

— Czyli jednak się na to zdecydowali — szepnął ktoś za Potterem a on spojrzał przed siebie. Już wcześniej dziwnym wydawało mu się to, że zamiast na cmentarz kierują się w stronę jeziora. Ceremonia nie różniła się od zwykłego pogrzebu prawie niczym, z tą różnicą, że większość czynności które dzieją się podczas pochówku były typowo magiczne. Nikt nie niósł trumny, zwyczajnie lewitowała. Kapłan nie otaczał się młodymi chłopcami którzy wiele czynności robili za niego. Był sam. A potrzebniejsze rzeczy przyzywał za pomocą magii. Nie było w tym wszystkim niczego nadzwyczajnego... a mimo wszystko czuło się zupełnie inaczej.
Atmosfera... nie była smutna. Ten pogrzeb nie wprawiał ludzi w żal i ból... nie było tego dziwnego ścisku w żołądku. Tylko... zrozumienie. "Przyszedł kres życia, jak jutro przyjdzie na nową osobę " powtórzył w myślach słowa kapłana. Ale coś nie dawało mu spokoju. Nie rozumiał tego, dlaczego idą ją pochować poza...
Potter zatrzymał się gwałtownie, kiedy tłum nieco się rozstąpił stając w półkole przy brzegu jeziora, gdzie to zacumowana była łódka, na której leżała otwarta trumna, a także setki kwiatów. Potter po raz pierwszy ujrzał twarz Cassandry. Była piękna... niesamowicie delikatna, jej rysy różniły się zupełnie od tych na obrazie... teraz widział dziewczynkę... jakoby pogrążoną we śnie. Bladą i delikatną... jak kwiaty, które leżały obok niej. Piękne... lecz już martwe... bo zerwane z krzewów... i teraz... cieszą jedynie oczy... ale to stan przejściowy, niedługo zwiędną a na końcu przeistoczą się w proch. Tak samo jak ludzie którzy je ścięli. Jak ci którzy teraz na nie spoglądają. Potter zwrócił uwagę na Draco który zdjął coś z szyi i położył Cassandrze na dłoniach mówiąc coś co tylko ona mogłaby usłyszeć, a łzy napłynęły do oczy Pottera.
  — Nie dam rady — usłyszał i spojrzał na Toukę, która trzymała go za rękę a jej łzy spływały strumieniami — Nie każ mi na to patrzeć — dodała jeszcze ciszej. A Potter spojrzał na łódkę, która została odcumowana i popłynęła sama. Jednak nikt nie ruszył się z miejsca... ceremonia nie dobiegła końca.
Nagle wśród tej bieli i czerni, tego spokoju i ciszy, spostrzegł ogień... a jego oczy zabłysły, łódź zaczęła się palić. Potter poczuł jak dziewczyna wtuliła się w jego ramię i pogładził ją machinalnie po włosach spoglądając nadal w ten jeden punkt. Spoglądał na ogień na środku jeziora... ogień, który zabierał tym wszystkim ludziom przyjaciółkę, siostrzenicę, wnuczkę, córkę i siostrę. Ogień, którego nikt nie zatrzymywał... tak musiało być.  W pewnym momencie coś z przodu drgnęło. A Harry spojrzał w tamtym kierunku, Hestia mierzyła różdżką w horyzont.
 — Co ona robi? — powiedział jakiś obcy czarodziej
 — Poszalała czy jak? — dodał inny
Z jej różdżki wystrzelił w powietrze żuraw. Przepiękny, srebrzysty, który poleciał w kierunku łodzi i wokół niej zaczął krążyć, ogień nie opadał. Ale najwyraźniej nie to było celem. Patronusy służyły do ochrony i obrony przed złem, ale nie przed ogniem... to był gest, ukazujący prawdziwy szacunek do zmarłej. Szacunek, który rozumieli jedynie nieliczni... zanim się spostrzegł ujrzał coś, czego nigdy by się nie spodziewał, żurawia. Wręcz identycznego, tylko nieco większego, spojrzał w kierunku Hestii która jedną ręką trzymała różdżkę a drugą Draco... który w lewej również dzierżył swoją a w swoim sercu poczuł ciepło i lekko się uśmiechnął... Draco po raz pierwszy wyczarował patronusa... tym bardziej teraz, w chwili najcięższej. Przezwyciężył największy ból, strach, cierpienie... był wstanie przypomnieć sobie najszczęśliwszą rzecz w swoim życiu i przemienić ją w coś materialnego... w coś... pięknego.
Ptaki obleciały po raz kolejny łódź długimi kołami, by na końcu poszybować z dwóch stron prosto na palącą się łódkę. A chwilę później zderzyły się z nią, a białe światło rozbłysło tam mocnym blaskiem, że mimo odległości, wszyscy musieli zasłonić sobie oczy rękami, blask był tak silny, oślepiający wręcz. Ale niesamowicie piękny, uświadomił Potterowi, że może rzeczywiście coś jest dalej. Że może warto w coś wierzyć... że... może to jest środkiem a osiągnięcie prawdziwego spokoju. Draco powtarzał, że nie wierzy w Boga... ale Cassandra była wierząca. Hestia również jest... nie bały się śmierci. Głęboko pokładając nadzieję w czymś niestałym. Ale były i są przez to wolne od strachu. Strachu przed śmiercią. Cassy nie bała się tego. Hestia również nie obawiała się tego co się z nią stanie... przez co obie były/są wspaniałymi osobami. Które zawsze chciały pomagać innym. Blask pokazał Harry'emu, że istnieje piękno i dobro, które zwycięży każdy mrok i zło. Że można się urodzić w złej rodzinie... ale nie trzeba być tak samo podłym jak rodziciele. Że życie zależy tylko od nas.
Trwało to dziesięć sekund... potem blask zaczął blednąć, a kiedy zniknął. I po patronusach, i po łodzi nie pozostał ślad. Nawet drobna deska... nic, co mogłoby potwierdzić to, że kiedykolwiek tam była...


No... poskakałam trochę w czasie, ale mam nadzieję, że się w tym wszystkim jakoś odnaleźliście. Jak sądzicie, powinnam dodawać przypisy z datą, godziną i miejscem przed akapitami, w których zmieniam wydarzenia i postaci?
Pozdrawiam i życzę Wesołych Świąt! ~ Dorothy

3 komentarze:

  1. Och, a miałam nadzieję, iż Carrow umrze. Nie lubię obydwu bliźniaczek, dlatego tak bardzo chciałam, aby zmarły :') No cóż, do trzech razy sztuka.
    Kurde, ale to zabrzmiało okrutnie xDD Po prostu paru osób tutaj nie lubię i mam nadzieję, że szybko skończą swoją rolę.
    No, ale lecę czytać dalej.

    OdpowiedzUsuń