piątek, 22 września 2017

O dziewczynce, którą zjadła ciemność - miniaturka - Rudolphus Lestrange




"Bać się to nic złego. (…) Tylko ludzie głupi, pozbawieni wyobraźni się nie boją." ~          Adam Zawada




Lęk to coś normalnego. Nie. Lęk to coś nienormalnego. Mówią, że każdy się czegoś boi, że człowiek bez lęku to głupiec. A strach to tak naprawdę część każdej żywej istoty. Niby co złego jest w tym, że ktoś się boi? Odpowiem ci na to pytanie, jednak najpierw chcę opowiedzieć historię o dziewczynce, która pokonała strach. Przekroczyła próg tak zwanej "normalności" i stała się tą nienormalną. Opowiem wam o mojej żonie.
—  Bella, skarbie, uspokój si…
— Uspokój?! — przerwała mu chłodno kobieta, przyciskając różdżkę mocniej do jego szyi. Z taką siłą, że miejsce tuż pod jabłkiem Adama niebezpiecznie się napięło i zaczerwieniło.
— Przecież ja jestem całkowicie spokojna — syknęła, piorunując go wzrokiem. — To ty znikasz, nic nie mówiąc. Zadałam proste pytanie i liczę na równie banalną odpowiedź — oznajmiła zimno. — Zdradzasz mnie?
— Nie bądź śmieszna — parsknął, chwytając jej dłoń, w której wciąż trzymała różdżkę. — Kochanie, po co miałbym zadowalać się na boku, mając tuż przy sobie ciebie? — Uśmiechnął się czarująco, jednak kobieta nadal patrzyła na niego z takim samym zawzięciem w oczach. — Wychodzę i wracam przed trzecią, czyli dokładnie wtedy gdy przychodzisz do domu ze spotkań z naszym Panem. Także zastanów się, które z nas powinno tutaj być zazdrosne?
— Gdzie wychodzisz? — warknęła w odpowiedzi. Była nieugięta. Uśmiechnął się w myślach, przypominając sobie czasy, kiedy to Bella garbiła się i trząsła ze strachu przed chociażby dźwiękiem jej imienia ze strony obcej osoby. Niesamowite jak ludzie potrafią się zmienić.
— Pograć w karty ze starym znajomym — odparł spokojnie, patrząc jej w oczy. —  Nie mam powodu, by kłamać i ty to wiesz.
— Nie mam powodu, by ci wierzyć. I to wiesz ty — odpowiedziała, a mężczyzna zdjął okulary, odrzucając je na bok i siłą zmusił, by opuściła dłoń niżej.
— Celujesz we mnie jak do wroga. Chcesz mi coś powiedzieć? — Odwróciła wzrok. — Masz mnie zabić?
—  Oszalałeś.
— Torturować?
— Nie!
— Ukarać? — Również pokręciła głową. — Więc co się dzieje? — zapytał, a kobieta wypuściła ze świstem powietrze, chowając różdżkę za pas przy sukni.
— Spędziliśmy w Azkabanie piętnaście lat — zaczęła cicho i spokojnie. Zupełnie innym tonem niż ten, którego używała na co dzień. —  Po tym nie było czasu się nawet otrząsnąć z szoku i wydarzeń, które miały miejsce. Więcej czasu spędzam poza domem, więc pewnie dlatego przyszła mi do głowy ta irracjonalna myśl. — Podniósł na nią zdziwiony wzrok. Tego się nie spodziewał. Bella... była zazdrosna. —  Nie łączy mnie nic uczuciowego jak i seksualnego z Czarnym Panem — odpowiedziała na jego pytanie. — Jestem twoją żoną. A co za tym idzie, nie mam prawa dać się dotknąć komuś innemu. Taką mieliśmy przysięgę.
— Żałujesz? —  Pokręciła głową. — To w czym leży problem?
— Nie umiem już żyć tak jak dawniej. — Podniosła na niego wzrok, a on posmutniał. Dokładnie rozumiał, o czym mówi. —  Wiem, że się starasz, ale…
—  Rozumiem — przerwał jej, przez co zamilkła, patrząc w podłogę. Uśmiechnął się i poczuł, jakby znów przed nim stała ta sama niewinna piętnastolatka, którą poznał wiele lat temu. Dziewczyna, którą stworzył na nowo i zupełnie tego nie żałował. Do czasu przekroczenia granicy. Bowiem on nigdy nikogo nie chciał zabić. To była tylko głupia zabawa w tortury. Za to Bella stała się fanatyczką. Jeszcze przed Azkabanem oddalili się od siebie… Teraz już nie dało się tej przepaści przeskoczyć. Choć starał się wiele razy. Kupował wiele podarunków, mówił jej rzeczy takie jak dawniej, uśmiechał się, całował, gładził po głowie, uspokajał, mył z krwi… Niezależnie od tego jaka była, to nadal bardzo ją kochał. I dałby się dobrowolnie zabić, jeśli tylko tego by zapragnęła. — Chcesz rozwodu? —  Po raz kolejny zaprzeczyła, a on uśmiechnął się blado. Nadal mogli być małżeństwem. —  Czyli nic się nie zmienia?
—  Tak — odparła cicho. —  Tylko… — dodała, odpychając go, kiedy ją pocałował — nie chcę, żebyś mnie dotykał lub odzywał się, jeśli nie chodzi o Czarnego Pana. —  Zastygł, patrząc na nią z szokiem. — Nie czekaj wieczorem. Spóźnię się —  powiedziała tylko, wymijając go i po chwili usłyszał dźwięk deportacji, choć nadal wpatrywał się w ten jeden punkt.
— Oczywiście, kochanie — powiedział głucho, czując się dziwnie, kiedy wypowiadał te słowa. Z jakiegoś powodu czuł żal do samego siebie, że się nie wtrącił, zanim skończyła zdanie. Kiedyś by to zrobił, ale teraz jego zaufanie było bezgraniczne. Dzięki temu nigdy się nie kłócili. Zawsze szedł za nią jak wierny pies, choć kiedyś te role były odwrócone. Dawniej gdy sobie nie ufali, wszystko było zabawniejsze i bardziej żywe. Po prostu naturalne. Teraz udawała kobietę z żelaza. Jednak w nocy znów wróci z płaczem, cała brudna od krwi. Będzie chciała go zabić, kiedy ją dotknie. Ale nie bał się tego. — Mogę się nie odzywać do końca życia, ale nie zabronisz mi sobie pomóc —  oznajmił, patrząc na jej płaszcz, którego zapomniała zabrać. —  W końcu tak powinno wyglądać małżeństwo.

***


— Hej, Rudolph! —  Lestrange odwrócił się w stronę wołającego go chłopaka. Był nim Steve Travers, chłopak, z którym był w drużynie Quidditcha. Słynął także z długich i perwersyjnych opowieści, które niestety zazwyczaj okazywały się prawdziwe. —  Znowu do biblioteki? Przecież mamy piątek! — zaśmiał się, a Rudolph nie odpowiedział mu od razu, skupiając się na spinaniu atłasową wstążką swoich włosów. Mówiono mu często, że powinien je ściąć, bo przestał być atrakcyjny. Lestrange miał gdzieś te uwagi. Był dobrze zbudowanym mężczyzną – wysportowanym, przystojnym, z szarmanckim uśmiechem i lekko wystającymi kośćmi policzkowymi. Jego włosów – zadbanych, długich, lśniących i zdrowych – pozazdrościłaby mu zapewne niejedna dziewczyna.
— Nie ma nic ciekawszego do roboty, więc czemu by nie? — odparł po chwili ciszy. Nie rozumiejąc rozbawienia kumpla z roku.
— Jesteś pewien, że nie ma? — parsknął Steve, przez co Lestrange zmarszczył brwi. Chłopak zdawał się być czymś wyraźnie podekscytowany. — Mamy whisky a o dziewiętnastej Black w czterdzieści trzy. Można się zabawić. — Puścił mu oczko, a Rudolph poprawił torbę na ramieniu, zupełnie go ignorując.
— Po ognistej zwykliście zachowywać się jak zwierzęta, a ja mam słabą głowę, o czym doskonale wiesz. — Ślizgon znów posłał mu ten dziwny uśmiech. —  Więc pewnie pierwszy bym odpadł — oznajmił bez wyrazu. — Co do Black, jeśli mnie pamięć nie myli, była tam już wczoraj. Co taka cicha i wzorowa uczennica może robić, żeby trafiać tam co dwa dni? — Podniósł do niego znudzony wzrok, a Travers wzruszył ramionami.
— Pucey mówi, że bez przerwy łamie nasz regulamin, więc po prostu musi ponosić karę. Zresztą wiesz, że ostatnimi czasy każdy trafia tam za byle jaką głupotę. —  Machnął ręką. — Black ma dwie młodsze siostry, więc pewnie też korzysta z prawa wymiany żeby nikt ich nie skrzywdził… ale ja tam się nie mieszam. Black zawini, my mamy miły wieczór.
—  Nie widzę nic podniecającego w biciu dziewczyn.
— Biciu? — odpowiedział pytaniem z dziwnym błyskiem w oczach, a chłopak przymrużył niebezpiecznie oczy, na co tamten uśmiechnął się chłodno. — Odpuść dzisiaj te głupie książki i choć się zabawić. Wyglądasz jakbyś naprawdę potrzebował rozrywki. —  Mrugnął do niego i wyminął go, odchodząc.
—  Też coś — prychnął, kręcąc głową , po czym skierował się do biblioteki.
Kiedy już dotarł pod jej drzwi, przystanął, widząc dziewczynę, o której kilka chwil temu mówili. Zamkniętą w sobie Bellę w okularach. Zawsze wyglądającą na zmęczoną i smutną. Nigdy się nie uśmiechała i mało z kim rozmawiała, głównie siedząc i czytając książki lub patrząc w różne punkty, zapewne zastanawiając się nad różnymi dla niego niezrozumiałymi sprawami. Była ładna, co pewnie nie tylko on stwierdził, jednak przez to, że zwykła żyć w odosobnieniu i ubierać się czasem nawet zbyt skromnie, mało kto zauważał, że Bellatrix to naprawdę piękna dziewczyna. A przecież wiedział doskonale, że ona tylko udaje. Widział to w jej czynach, ruchach. W dziwnym błysku w oczach, który sprawiał, że nie był wstanie uwierzyć w to, iż córka Cygnusa Blacka, dusi się w tej roli, a jej prawdziwa natura jest zupełnie inna, jednak nie ma odwagi jej pokazać. Dlaczego tak mu się wydawało? Nie był w stanie tego określić. Jednak wierzył w to i przypominał sobie ten błysk w jej oczach za każdym razem, kiedy przypadkiem na nią spojrzał. Nawet jeśli ona na niego nie patrzyła, jej oczy zawsze iskrzyły żarem.
— Black, zaczekaj chwilę — oznajmił spokojnie, ale na tyle głośno, by go usłyszała. Przystanęła i powoli się odwróciła, a jej czarne oczy rzeczywiście błyszczały. Podszedł do niej wolno i uśmiechnął się lekko, widząc drobną postać z bliska. Byli na tym samym roku i oboje należeli do Slytherinu. Jednak nigdy nie zamienili ze sobą słowa. Zabawne, ale prawdziwe. Kiedy w trzeciej klasie przydzielono mu ją do pary na eliksirach, ani razu z nią nie rozmawiał. Nawet nie wiedział jak brzmiał jej głos. — Co robisz o osiemnastej? — zagadnął, a dziewczyna zamrugała z niezrozumieniem, przekrzywiając lekko głowę w lewo. Chłopak dostrzegł w miejscu, gdzie kończył się obojczyk, dziwną czerwoną linię ciągnącą się w dół. Jednak z uwagi na to, iż miała na sobie dosyć obszerny sweter zakrywający wszystko poniżej karku, nie mógł określić czy to tylko mała rana, czy coś poważniejszego. Jednak znał to cięcie... a raczej szramę po uderzeniu bata. Bata stworzonego z pozłacanych żyłek, który znajduje się w czterdzieści trzy, a którym kiedyś oberwał w lewy bark. Blizna pozostała do dziś, bo za późno zażył eliksir.
— Coś źle zrobiłam? — spytała cicho. Głos miała miły dla ucha, melodyjny i spokojny, jednak oprócz lęku dało się wyczuć w nim coś niepokojącego. Stwierdził tak, bo gdy tylko wydobyła z siebie dźwięk, po jego plecach przebiegł dreszcz. A trzeba wiedzieć, iż to zjawisko było u Rudolphusa bardzo rzadkie.
Chłopak pokręcił przecząco głową, a ona wydawała się być jeszcze bardziej zdezorientowana. Black milczała przez pewien czas, aż w końcu ze świstem wypuściła powietrze z ust i zadała mu pytanie, którego nie była pewna... Jakby bała się, że tymi słowami sama sobie zaszkodzi.
— Rowle coś ci powiedział?
— A powinien? — spytał, a ona odwróciła wzrok. — Chciałem zapytać, czy zechciałabyś pójść ze mną na kawę do Hogsmeade? — zaproponował uprzejmie. Oczy Ślizgonki  zrobiły się wielkie niczym małe spodki.
— To nie jest dobry pomysł — odparła po chwili ciszy, patrząc za ramię, jakby z obawą, że ktoś ich obserwuje.
—  Pół godziny. Jedna kawa, co ci szkodzi? — Przygryzła delikatnie dolną wargę. —  Mam cię błagać na kolanach? —  zapytał, a dziewczyna mimowolnie uśmiechnęła się.
—  Pół godziny — wydukała cicho. — Nie dłużej.
— Naturalnie. — Uśmiechnął się uroczo. — Czyli widzimy się przy bramie głównej o siedemnastej?
—  Mówiłeś, że o osiemnastej.
—  Musimy tam jeszcze dotrzeć.
—  To piętnaście minut drogi.
— Uparta jesteś — zaśmiał się lekko. — Siedemnasta trzydzieści, zgoda? — Powoli przytaknęła, patrząc na swoje buty. — Jak mnie wystawisz, to się policzymy później. —  Wyszczerzył do niej zęby, ale nie prychnęła jak powinny zrobić to zwykłe dziewczyny, a następnie rzucić „W twoich snach!” i odejść. Wyglądała bardziej na przejętą tymi słowami. — Wybacz. Tak tylko głupio powiedziałem. — Popatrzyła na niego zdziwiona, a chłopak po raz kolejny posłał jej uwodzicielski uśmiech. — Ale naprawdę będzie mi miło, gdy przyjdziesz. — Ukłonił się przesadnie i wyminął ją, kierując się do biblioteki. „Przykro mi, Trawers. Wasza piątkowa zabawa skończona.” zaśmiał się w myślach, otwierając drzwi biblioteki i zniknął za drzwiami. Miał przeczucie, że od dzisiaj życie pewnej osoby się zmieni…a on będzie głównym powodem tej przemiany.


***
— Proszę, Rudi, pójdź ze mną!
— Mówiłem, że jestem zajęty, Smith —  mruknął, odpychając od siebie blondynkę i wyszedł ze szkoły, kierując się do bramy głównej. Chciał jak najszybciej pozbyć się tej nachalnej dziewczyny, jej widok przyprawiał go o zdegustowanie.
— Już dawno nigdzie nie wychodziliśmy!
— Zerwaliśmy dwa lata temu i nagle sobie przypomniałaś o tym, że istnieję? —  zakpił, patrząc na nią z rozbawieniem. — Finnegan dał ci kosza? — zaśmiał się i nie było w tym nic wymuszonego. Naprawdę go bawiła tym, że po tak długim czasie, "nagle" znów zaczęła o nim myśleć.
— No wiesz co! — mruknęła obrażona, a chłopak jedynie pokiwał głową, rozglądając się wokoło i spojrzał na zegarek. Była równo siedemnasta trzydzieści. — A tak w ogóle to kim jesteś taki zajęty?! —  warknęła zirytowana. — Rudi…
— Nie mów do mnie w ten sposób, Gwen. — Spojrzał na nią, przez co dziewczyna odskoczyła od jego ramienia. Kiedy chciał, potrafił przerażać innych i właśnie w tej chwili to zrobił, szczerze dziwiąc się temu, iż Smith zareagowała na to spojrzenie w aż tak gwałtowny sposób. Przecież byli ze sobą całkiem długo. To nie powinno na niej robić żadnego wrażenia. Nawet jeśli ujrzała to po raz kolejny dopiero po kilku latach. Nie rozumiał jej zdziwienia. — Idź już — rzucił i odwrócił od niej wzrok. — Jestem umówiony.
— Nadal nie powiedziałeś z kim! — parsknęła, zadzierając wysoko nos, jak to miała w zwyczaju. — Z tym krzakiem?! — Machnęła lekceważąco dłonią. — A może z Black? — prychnęła, a chłopak odwrócił się i zauważył dziewczynę w czarnym płaszczu stojącą tuż za bramą. — Matko, jak ta dziwka może udawać takie niewiniątko... — Pokręciła głową z dezaprobatą, jednak po chwili jej wyraz twarzy z obrzydzenia przemienił się na zdziwienie, gdy obok Black pojawił się Lestrange. — Rudi? — Popatrzyła w swoją prawą stronę, jakby chcąc się upewnić, czy to aby naprawdę realne. Kiedy nie dostrzegła go obok siebie, znów spojrzała na Bellę i jej towarzysza, wytrzeszczając oczy na swojego byłego. — Rudolphus! Co ty wyprawiasz?!
— Przepraszam, że musiałaś czekać — oznajmił, a Bella tylko przytaknęła.
— Lestrange!
— Ignoruj ją — powiedział, kiedy brunetka odwróciła głowę w kierunku Smith. — Idziemy? — zagadnął uprzejmie. Black ponownie skinęła głową. —  Uroczo ci w tym płaszczu — dodał, kiedy wrzaski Gwen ucichły, a między nimi zapadła cisza. Cóż. Nie mogło być inaczej. W końcu rozmawiali ze sobą drugi raz w życiu.
— Nie uznam tego za komplement — prychnęła, a chłopak uśmiechnął się z rozbawieniem.
— Dlaczego?
— Bo wiem, że twierdzisz inaczej. Nie oszukujmy się. Jesteś kłamcą, Lestrange. —  Roześmiał się radośnie i popatrzył przed siebie z uśmiechem na twarzy. Jego przypuszczenia okazały się trafne. Już zaczynało się robić ciekawie, a spędzili w swoim towarzystwie mniej niż pięć minut.
— Nie mogę zaprzeczyć, choć jako kłamca bardzo łatwo, bym to zrobił. — Wzruszył ramionami. Wciąż była smutna. Zamilkł na chwilę i zastanowił się. Cóż... czuł, że jego ego nieco się podniosło, gdy powiedziała mu prostolinijnie, co o nim sądzi. Wiele osób obawiało się tego, bojąc się, iż trafią przez to w mniej niż sekundę do czterdzieści trzy. Jednak ona była szczera. I Rudolphus chyba już domyślił się, dlaczego trafia tak często właśnie do tej sali. — Jakoś mi ten smutek do ciebie nie pasuje — oznajmił. Bellatrix podniosła na niego wzrok. Uśmiechnął się po raz kolejny, po czym szybkim ruchem zdjął jej okulary z nosa i przystanął. — Wyglądasz mi na kogoś, kto dusi w sobie bardzo dużo uczuć, Black —  powiedział, wyjmując różdżkę i wymierzył ją między oczy i zanim zdołała wyjąć swoją, on już wypowiedział formułę klątwy. —  Freshoklumis. — Dziewczyna lekko drgnęła, ale po chwili zamrugała, patrząc na niego ze zdziwieniem, później na swoje dłonie, a na końcu na otaczający ich świat.
— Jak ty to…
— Zaklęcie naprawiające wzrok do czasu aż nie zaśniesz — przerwał jej uprzejmie i znów zaczął iść w kierunku Hogsmeade, nie oddając jej okularów. Podobały mu się te czarne kształtne oprawki. — Zgadłem? — Wrócił do tematu, a ona nie odpowiedziała, nadal patrząc na wszystko z większym zainteresowaniem. Cóż. Nie dziwił się jej. On również pamiętał swój pierwszy raz, kiedy użył tego zaklęcia. Cały świat zaczął wydawać mu się piękniejszy.
— Chyba nie rozumiem, co chcesz osiągnąć — oświadczyła, nadal na niego nie patrząc. —  A tym bardziej powodu, dla którego mnie zaprosiłeś...
— Zadręczają cię, czyż nie? — odpowiedział pytaniem, a Ślizgonka opuściła wzrok na swoje buty, zaciskając usta w wąską linię. — Uznałem, że pomogę ci w zemście. Jako dobry kolega z klasy. — Zaśmiał się, zakładając jej okulary na nos. Widział w nich tak samo dobrze jak i bez. Zaklęcie najwyraźniej dostosowywało wzrok czarodzieja, do warunków i czynności jakie wykonywał. Co wyjaśniałoby również, dlaczego widzi bardzo wyraźnie w ciemności.
— Nigdy nawet o niej nie myślałam — powiedziała cicho, nadal na niego nie spoglądając, za to chłopak uśmiechnął się, jeśli to możliwe, jeszcze szerzej.
— Może najwyższy czas zacząć? — zapytał przyjaźnie. — Jestem kłamcą idealnym. Prawdopodobnie nawet teraz cię okłamuję, ale nie lubię, jeśli ktoś dusi w sobie swoją prawdziwą naturę. Nie możesz być aż tak inna od Blacków, których kojarzę —  parsknął z rozbawieniem. — To pozory, mam rację? Nie chcesz nikogo skrzywdzić, dlatego sama dajesz się ranić…
— Lepiej zostać zranionym, niż ranić innych — przerwała mu cicho. Rudolph rozchylił lekko usta ze zdumienia. Czy miała rację?
— To cytat? — spytał, by zyskać na czasie. Nie wiedział, co mógłby jej na to odpowiedzieć. Dziewczyna, ku jego rozczarowaniu, przytaknęła. — Musiał to powiedzieć ktoś mądry — przyznał. Black uśmiechnęła się przelotnie i pokiwała przecząco głową. — W takim razie o co chodzi?
— To przez nieudolność jednostki ludzie cierpią — odparła bez wyrazu. — Osoba, która to powiedziała, chciała stać się silniejsza… Jednak nie umiała nikogo ocalić. Dopiero gdy ktoś wmówił jej kłamstwo, stała się czymś wartościowym.
— Muszę przeczytać tę książkę — oznajmił, a dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, ale przytaknęła mu, jakby ociągając się. — Więc jak jest z tobą?
— Nie chcę zatracić się jak postać tej opowieści.
— Od tego są granice — powiedział i spojrzał w niebo. —  Jak ta książka się kończy?
— Nie skończyłam jej jeszcze. — Przytaknął. — Ale z całą pewnością nie będzie to coś dobrego.
— Bądź optymistką, Black —  oznajmił spokojnie i zaśmiał się lekko. —  Wiesz, że jesteś pierwszą osobą, która nazwała mnie kłamcą w mojej obecności? — spytał z uśmiechem. Sam nie wiedział czemu, ale zawsze się uśmiechał. Lubił to robić, bo w przeciwieństwie do innych Ślizgonów, był naprawdę szczęśliwym człowiekiem, który starał się nie dostrzegać wad we wszystkim, co go otacza, tylko pozytywy w beznadziejnych sytuacjach. — To dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. — Jego wzrok podążył do szybującego orła, który krążył w powietrzu, zapewne wypatrując zdobyczy. Ludzie idący z przeciwka wymijali ich jakby ze strachu, że jak wpadną na nich, to będą mieli kłopoty. — Skoro nie boisz się powiedzieć czegoś takiego niebezpiecznemu typowi, którym ponoć jestem, to znaczy, że nie boisz się umrzeć za swoje przekonania. — Oderwał wzrok od zwierzęcia i na nią spojrzał. — Tylko gdzie podziała się twoja chęć życia? —  zagadnął, a dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Nie mam zamiaru się zwierzać kłamcy.
— Sama również jesteś kłamczuchą, Black. — Spojrzała na niego, a on zaśmiał się lekko. — Nikomu nie powiedziałaś o Rowle’u, Traversie i reszcie. Nie chcesz przyznać się do tego, że jesteś tylko bezbronną dziewczynką w rękach starszych „kolegów”— zaakcentował z ironią. — Zastraszyli cię, ale to cię nie usprawiedliwia.
—  Nie wiesz, kim jestem.
— Za to ty wiesz kim ja, tak? — zaśmiał się. —  Nie wiesz o mnie nic, tak jak ja o tobie. Tyle, że ja tutaj mam pewną przewagę nad tobą, wiesz? — Przystanęli przy jakimś sklepie. — Ja w przeciwieństwie do ciebie jestem sobą. — Przymrużyła niebezpiecznie oczy, co przyjął z zadowoleniem. — Otwórz się, Black. Co ci szkodzi?
— Zatracenie się w fanatyzmie — oznajmiła chłodno. — Nie chcę być złym człowiekiem.
— Zło to pojęcie względne.
— Znasz przeciwstawną odpowiedź na każde moje stwierdzenie?
— Zapewne nie. — Parsknęła cicho, najwyraźniej ją rozbawił. Rudolphus za to pomyślał, że nigdy nie widział piękniejszego uśmiechu niż ten, który pojawił się na kilka sekund na jej bladych ustach. — To gdzie byś się chciała przejść? — zmienił temat, rozglądając się po wiosce. — Mamy niestety dość ograniczony wybór — stwierdził, rozglądając się za kawiarniami i barami.
— Gdzieś, gdzie nie ma ludzi.
— Czyli zamawiamy na wynos.

***



—  Zaskoczyłeś mnie kawą — zaczęła cichym głosem, choć, jeśli się nie mylił, nieco zmienił on swoją barwę. Nie był już zalękniony a prostolinijny. Zimny, jednak nie do końca, miał w sobie coś na kształt zadowolenia. Siedzieli na skraju wzgórza, które mieściło się nieopodal Hogsmeade. Podziwiali z niego piękny widok na jezioro, które o tej porze roku prezentowało się naprawdę niesamowicie. Na szczytach wzgórz znajdował się śnieg, jednak im niżej wzrok schodził, tym bardziej było widać pierwsze oznaki wiosny: kwiaty na polanach i drzewach. Stworzenia, które przebudziły się na wiosnę latały wokół wzgórz, wyszukując nowych miejsc na gniazda czy dziuple. A w powietrzu dało się czuć świeżość i odrodzenie. Czas na zmiany. Nowe i miejmy nadzieję, że lepsze. — Wszyscy już dawno piją coś co ich otumania. Whisky, wódkę, wino albo piwo kremowe — dodała, a chłopak uśmiechnął się lekko.
— Ognistą piję okazjonalnie. I jest to jedyny alkohol, który przyswajam —  powiedział, biorąc łyk swojej kawy.
—  Czyli masz słabą głowę do alkoholu. — Uśmiechnęła się lekko pod nosem. — Zapamiętam.
— Masz zamiar mnie kiedyś upić?
— Nie sądzę, byśmy kiedyś jeszcze poszli na jakieś spotkanie, ale to przydatna informacja — rzuciła sucho, patrząc na widok rozciągający się daleko przed nimi. Wspaniałe góry i doliny, które dzieli rwący potok płynący przed siebie i nie zwracający uwagi na nikogo i na nic. Szczęśliwy w swojej samotności.
—  Dlaczego mielibyśmy nie iść? — ciągnął temat. Brunetka parsknęła cicho.
— A chciałbyś się spotkać z kimś takim jak ja?
— Jeśli tylko nie masz nic przeciwko — oznajmił, a ona wzruszyła ramionami, znów stając się smutną. — Naprawdę twierdzę, że ładnie ci w tym płaszczu —  powtórzył. Black odwróciła wzrok  w jego stronę, mrugając zdezorientowana. — Ma ładny krój i kolor. Czerń do ciebie pasuje.
—  Nazwisko zobowiązuje — mruknęła jakby do siebie, a Ślizgon zaśmiał się cicho. Nawet nie zwrócił na to wcześniej uwagi. — Czarne ubrania, włosy, oczy i serce. Czarna dusza i krew. Czerń jest przeznaczona mojej rodzinie.
— Twierdzisz, że to coś złego? — Znów nie odpowiedziała mu od razu, zastanawiając się nad odpowiedzią. — Czerń to w końcu bardzo piękna barwa, pasuje do wszystkiego, wyszczupla, sprawia, że ludzie są szczęśliwi.
—  Szczęśliwi? — powtórzyła zdezorientowana. — Od kiedy? — spytała, prychając cicho. —  Przecież to barwa żałobna.
— A czy jest coś piękniejszego niż czyjaś śmierć? — Dziewczyna zamrugała zszokowana jego słowami. W taki oto sposób Lestrange zwykł odrzucać od siebie ludzi, czego oczywiście nie robił naumyślnie, zwyczajnie uwielbiał poruszać temat śmierci, którego wszyscy się boją. — Pomyśl. Oddzielenie duszy od ciała, wstąpienie do zupełnie innego stanu, oddalonego od nas, nierealnego i trudnego do wyjaśnienia. A jednak wolnego od wszelkich uczuć, złości, strachu, miłości i bólu. Czy nie to właśnie ma oznaczać barwa śmierci?
— Wątpię — oświadczyła. — Czerń jest pojmowana jako barwa smutku, a nie radości. Pojmujesz błędnie rzeczywistość, Lestrange.
— Coś w tym złego? — zagadnął. Nie odpowiedziała, ale kąciki jej ust drgnęły nieznacznie w górę. Przez co uśmiechnął się do niej i napił kawy. Siedzieli tak przez pewien czas, aż w końcu dziewczyna odezwała się cicho. A to co powiedziała, naprawdę go zdziwiło.
— Dziękuję — oświadczyła bardzo powoli. Nie zapytał jej za co. Oboje doskonale znali odpowiedź na to pytanie. Napili się kawy po raz kolejny i milczeli przez bardzo długi czas. Rudolph zastanawiał się, o czym myśli dziewczyna. Jej twarz w tej chwili nie pokazywała żadnych emocji. I to właśnie go martwiło. Była kukłą, tak jak jej młodsza siostra i ciotka. Kobietą, która nie umie pokazywać tego, co czuje naprawdę. A on chciał wiedzieć, co czuje. Chciał wiedzieć, czego pragnie. Chciał, by była sobą.
— Mówiłaś, że istnieje możliwość pogrążenia się w fanatyzmie — zaczął, wyrywając ją z zamyślenia. On nie patrzył na nią w tej chwili, skupiając wzrok na sporej wielkości czarnym pegazie szybującym przez niebo nad lasem. Nie należał do najpiękniejszych, jednak był unikalny. Pierwszy raz widział takiego stworzenie. Black również popatrzyła w tamtym kierunku, kiedy to nieświadomie powiedział na głos: “Piękny”. Jednak szybko otrząsnął się, słysząc jej głos.
— Co jest takie piękne? — spytała, a Ślizgon uśmiechnął się i pokazał niebo nad lasem, gdzie wciąż szybował pegaz. Dziewczyna komicznie wykrzywiła brwi, jakby starając się, coś dostrzec. — Las? — prychnęła. — Taki jak zawsze. Nic w nim ciekawego nie widzę.
— Nie las, tylko ten pegaz. — Znów wskazał dłonią zwierzę. Ona jednak spojrzała na niego jak na kretyna.
— Kpisz sobie ze mnie? — Chłopak zamrugał. Zdawała mu się być zirytowana. — Naprawdę go widzisz? — Ślizgon spojrzał ukradkiem na zwierzę i skinął. — Jaki jest? — Ton jej głosu zmienił się, w tej chwili brzmiała jak ciekawa pierwszoroczna. — Jak wygląda?! — zapytała głośniej.
— Nie widzę go zbyt wyraźnie. Jednak wystają mu żebra... Najwyraźniej od dawna nic nie jadł. Skrzydeł nie okalają pióra. Są jak nietoperze gacki, on za to jest czarny niczym smoła. Nie ma grzywy ani owłosionego ogona. Przypomina bardziej szkielet pegaza niżeli jego samego... Black? — spytał, spoglądając na dziewczynę, której oczy lśniły, kiedy patrzyła w las. Zdawała się chcieć ujrzeć to co on. Na policzkach pojawiły się lekkie wypieki, za to jej palce mocniej ściskały kubek, gdy nachylała się do przodu. — Wyglądasz na podekscytowaną — przyznał z rozbawieniem, a dziewczyna wyprostowała się nagle i znów spoważniała, co skomentował głośnym śmiechem. —  Przecież nic w tym złego nie ma! Wyglądałaś uroczo.
—  Dziwak z ciebie.
— Często to słyszę. — Wzruszył ramionami. — Więc? — zagadnął. — O co chodziło z tym pegazem?
— Nie pegazem tylko testralem — poprawiła go wyniośle. —  Ponoć są niezwykłe... Od dziecka marzyłam, żeby spotkać choćby jednego... jednak było mi to dane.
—  Masz zakaz chodzenia do lasu czy jak? — zaśmiał się, a ona pokiwała gorliwie głową, mrucząc pod nosem “Kretyn”. — Wybacz, jednak nie znam się na magicznych stworzeniach... Wyjaśniłabyś mi, dlaczego jest on tak wyjątkowy?
— Ich wyjątkowość polega na śmierci — odparła cicho. — Widzą je ludzie, którzy byli świadkami czyjejś śmierci. — Rudolphus odwrócił wzrok. Teraz już rozumiał, dlaczego wcześniej ich nie dostrzegał. — Byłeś przy kimś, kto umierał? — Skinął głową. — Jakie to uczucie? — spytała, a jej głos zdawał się być podekscytowany. Czuje się strach? Adrenalinę?
— W moim przypadku jedynie pustkę — przyznał, a Ślizgonka zamilkła, zastygając z otwartymi ustami. — Wiesz... to, że mają mnie za wariata, jest w sumie prawdą. Kiedy mam napad szaleństwa, zdarza mi się uszkadzać ludzi. —  Przejechał dłonią po włosach. — Czasami trochę za mocno. — Jej oczy zalśniły, a chłopak zamilkł. Właśnie powiedział zupełnie obcej osobie, że zabił człowieka. Przyznał się przed dziewczyną, którą zna kilka godzin, że jest mordercą... Palnął na pierwszej randce głupotę, przez którą może trafić do więzienia. — Żartowałem! — zaśmiał się, a Black zamrugała zszokowana, po czym poczerwieniała na twarzy. — Ale miałaś minę — parsknął, a ciemnowłosa przygryzła dolną wargę ze złości. — Wyglądałaś na podekscytowaną... Lubisz niegrzecznych chłopców? — Nie odpowiedziała i wzięła łyk kawy. Chłopak zastanowił się przez chwilę i doszedł do wniosku, że przecież nie może ich lubić... W końcu tego typu Ślizgoni się nad nią pastwią. — Voldemort? — Dziewczyna drgnęła, krztusząc się kawą i  spojrzała na niego wielkimi oczami. Nadal patrzył na nią z uśmiechem. —  Co o nim sądzisz?
— Wymawiasz to imię tak swobodnie? — zapytała z szokiem, a chłopak wzruszył ramionami.
— Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi zabronić je wymawiać. Więc tak, mówię —  przyznał, a dziewczyna odwróciła wzrok w bok, nadal będąc czerwona na policzkach. —  To jak?
— Nie powinnam wypowiadać się na jego temat... Nie mieszam się do polityki — dodała nieco za szybko. Lestrange napił się kawy i westchnął.
— Szkoda. Mało kto chce rozmawiać otwarcie o jego wizjonerskich planach. — Dostrzegł jak gwałtownie się wyprostowała. — A przecież niektóre są naprawdę dobre. — Machnął ręką, podkreślając wielkość tych słów. — Szkoda, że jest nas tak mało.
— Nas? — Rudolphus zamilkł i spojrzał na Bellatrix, która wlepiała w niego swoje wielkie czarne ślepia. — Chyba nie rozumiem, co masz na myśli, Lestrange — mruknęła, a on odetchnął z ulgą, kiedy powiedziała to z pretensją w głosie. Już się bał, że pomyśli o nim jak o wiernym zwolenniku Voldemorta, lub co gorsza, że zwróci uwagę na jego ramię. Nie sądził, by negatywnie to przyjęła, jednak mimo wszystko nie znał jej. Nie miał pojęcia, jaką jest osobą, a co za tym idzie, nie mógł jej ufać. — Ja nie mieszam się do polityki — powtórzyła. — Do jego planów również nie zamierzam się przyczyniać. Już mówiłam. Nie chcę być złym człowiekiem.
— Zło to pojęcie wzglę…
— Powtarzasz się — przerwała mu chłodno i spojrzała na zegarek, a jej oczy znów zabłysły. Jednak tym razem nie ogniem, a strachem. Dostrzegł to bardzo wyraźnie. Jej twarz lekko zbladła, dłonie zacisnęły się w pięści, a klatka piersiowa zaczęła falować nieco szybciej.
— Muszę już iść — powiedziała ciszej i podniosła się. — Dzięki za kawę — rzuciła, po czym odwróciła się i poszła przed siebie.
— Nie zaprosiłem cię po to, żebyś teraz szła na skazanie, Black. — Zatrzymała się gwałtownie. Rudolph odwrócił do niej wzrok i uśmiechnął się lekko. — Zostań. Pogadamy, pójdziemy coś zjeść, a wieczorem odprowadzę cię do pokoju całą i zdrową. —  Bellatrix opuściła wzrok na swoje buty. Chłopak wstał, a jego bordowe włosy zalśniły w świetle słońca, które wyłoniło się zza chmur. — Powiedz, czym niby zawiniłaś Traversowi, że musisz iść do czterdzieści trzy? — zapytał, przystając przy brunetce, ale ona milczała. — Zwyzywałaś go? — Pokręciła przecząco głową. — Pobiłaś? — Ponowiła ruch. — Twoje siostry coś mu zrobiły? — Również ta sama odpowiedź. —  To może złamałaś jedną z zasad Slytherinu? — Po raz czwarty zaprzeczyła. —  Więc? — Nadal milczała. Rudolphus zastanowił się przez chwilę, czy powinien wyciągać z niej tą informację zaklęciem, jednak zanim rozważył wszystkie za i przeciw, Bellatrix odezwała się. I to głosem zupełnie nie przypominającym tego, którym zwracała się wcześniej. Ten był słaby i niewinny. Wręcz bezbronny i wystraszony.
— Odsunęłam się. — Ślizgon zamrugał zdezorientowany. Ona wciąż nie unosiła wzroku. — Na eliksirach. Przydzielono mu mnie do pary. W trakcie pracy, włożył mi rękę pomiędzy... — zamilkła. Stali tak przez chwilę w ciszy. Lestrange nie chciał się uśmiechać i tego nie robił. Mało kiedy spotykał się z tego rodzajem znęcaniem się, szczerze mówiąc, uważał to za ordynarne i obleśne. Niezależnie jaka kobieta by nie była, nie można jej poniżać w żaden sposób. Tym bardziej takiej, która nie potrafi i boi się bronić. Drgnęła, kiedy poklepał ją po głowie. Uniosła wzrok, a on posłał jej kolejny uśmiech.
—  Lubisz kuchnię włoską? Znam tu całkiem dobry lokal. — Wyszczerzył do niej swoje równe i białe zęby, a Bella zamrugała zdziwiona. — Do tego to jedyne miejsce na tej zapyziałej wsi, gdzie podadzą ci naprawdę dobre wino.  
— Mówiłeś, że nie pijesz alkoholu.
— Bo tak jest — przyznał, chwytając ją za rękę i pociągnął lekko za sobą. Dziewczyna spojrzała na to, jednak nie wyrwała jej, tylko patrzyła zdziwiona, idąc obok niego. —  Ale ty nie mówiłaś, że nie pijesz. — Zaśmiała się cicho, a Rudolphus pomyślał, że w bliskiej przyszłości jej życie przejdzie zmianę. I on będzie tego głównym czynnikiem.
***
Chłopak uderzył w ścianę z impetem, chwilę później upadł z hukiem na ziemię, klnąc na wszystkie bóstwa świata. Najwyraźniej nie rozumiał, co się właściwie dzieje. Zawył z bólu, kiedy coś ostrego wbiło się w jego kark, a czyjeś kolano pomiędzy łopatki, przygwożdżając go do ziemi.
— Lestrange! Oszalałeś?! — wykrzyczał, po czym zawył, kiedy jego czaszka uderzyła o marmur, a z ust poleciała krew, którą wypluł, nadal jęcząc. — Rudolph, co ci jest? — syknął wściekły. — Czymś ci zawiniłem?
— Mi? Ależ skąd — oświadczył chłopak, spoglądając na plamę krwi wokół głowy chłopaka. — Dlaczego miałbyś mi coś robić? Jesteśmy przecież kumplami, prawda? — Puścił go i podszedł do swojego biurka. Dzielił z Trawersem dormitorium od pierwszego roku nauki w Hogwarcie, jednak to nie znaczyło, że spędzali w swoim towarzystwie zbyt wiele czasu. Rudolphus, z natury samotnik, nie lubił grupowych zebrań i zabaw. Steve był jego przeciwieństwem, miał swoją szajkę, szybko stał się całkiem popularny. Do tego należał do drużyny Slytherinu, przez co adoratorek miał, ile tylko chciał. Jednak to wszystko mu nie wystarczało. Rudolph wiedział, że Travers ma syndrom młodszego brata, bo w swoim domu, nie dorastał do pięt starszemu rodzeństwu. Jego siostra była zastępcą Ministra Magii, a brat – Jonathan Travers – jednym z najmłodszych i najbardziej szanowanych magomedyków w Wielkiej Brytanii. Za to Steven, mimo swojej popularności, nie posiadał daru inteligencji. I zdawał sobie z tego sprawę, przez co wiedział, że nigdy nie osiągnie tak wiele jak jego rodzeństwo. To właśnie sprawiało, iż znęcał się nad tymi uczniami, którzy byli zdolniejsi od niego samego... A najmądrzejszą osobą w klasie od dobrych kilku lat była Bellatrix Black.
Travers pozbierał się z ziemi, trzymając za usta i popatrzył na współlokatora.
— Jesteś wariatem — oświadczył, po czym skierował się do łazienki. Rudolphus nie mógł mu zaprzeczyć. Był nieco szalony. Jednak on w przeciwieństwie do Steve’a, nie znęcał się nad osobami czystej krwi. A tym bardziej nie znęcał się nad kobietami tej krwi. Nie minęło nawet pięć minut, a Travers wyszedł z łazienki, czysty i uśmiechnięty, jakby zupełnie nic się nie stało. Nawet nie wydawał mu się być zły. I to właśnie sprawiało, iż Rudolph nie czuł się tak pewnie.
— Musisz nauczyć mnie tego chwytu. Był niesamowity — powiedział, wrzucając do torby kilka rzeczy, między innymi sztylet, którym zwykł otwierać listy, jak i butelkę whisky niewiadomego pochodzenia. — Przyda mi się na te nieposłuszne bachory, które tylko plugawią nam dom niekompetencją.
— Istotnie — przyznał, patrząc na chłopaka i uśmiechnął się w myślach. Cóż, Travers nawet nie zdawał sobie sprawy, że Rudolphus mówiąc to, właśnie go obraził. — Wybierasz się gdzieś?
—  Tak. Muszę coś załatwić w czterdzieści trzy — zaśmiał się. — Jedna dziwka bezczelnie nie przyszła na karę, wyobrażasz sobie? — prychnął. — Trzeba nauczyć ją nieco dyscypliny.
— Macie zamiar budzić ją o tej godzinie? — zdumiał się, a Travers spojrzał na niego z rozbawieniem.
— Pucey z Goylem poszli do jej pokoju, czekając tam, aż wróci do dormitorium. Ona już jest w czterdzieści trzy — parsknął. — Za niesubordynację trzeba zapłacić. I ja jej pokażę w jaki sposób — warknął, po czym skierował się do wyjścia.
— Będziesz miał coś przeciwko, jeśli pójdę sobie popatrzeć? — zagadnął, a Travers spojrzał na niego zdziwiony.
—  Przecież brzydzisz się widokiem dziewczyn w czterdzieści trzy.
— Pucey po południu mówił, że wcale ich nie bijecie — odparł, a blondyn zaśmiał się paskudnie, wykrzywiając usta w uśmiechu satysfakcji.
— Bo zazwyczaj tego nie robimy. Chyba że są tak paskudnie nieposłuszne jak ta dziwka. —  Machnął ręką — W sumie po ukaraniu jej będzie zabawa, więc zapraszam — oświadczył w trakcie drogi. Chłopak poszedł za nim, kiedy ten zaraz opuścił dormitorium. — Ostatnio mało czasu z nami przebywasz —  dodał, kiedy szli przez korytarz.
—  Jakoś nie było okazji.
— Oj, nie wykręcaj się! Tylko chodzisz do biblioteki i z powrotem. Wyhaczyłeś tam jakąś panienkę czy jak? — zaśmiał się. —  Lubisz kujonki w okularach? —  zaczepił, otwierając drzwi, a Rudolphusowi przed oczami pojawiła się właśnie postać kujonki w okularach. Bardzo atrakcyjnej kujonki, która... półnaga klęczała na brudnej podłodze, zaciskając dłonie w pięści, a głowę miała spuszczoną w dół. — Jeśli tak to bardzo proszę. To jedna z naszych najbardziej cycatych kujonek — zaśmiał się, zatrzaskując drzwi. Chłopak mu nie odpowiedział. Umiał pojąć zastraszanie, umiał pojąć, że ranią ją słowami lub lekko zbiją. Tak delikatnie, żeby tylko dać jej nauczkę. Jednak tego, że naprawdę ją katują, nie był wstanie pojąć. — Prawda, Bell? — zapytał słodko Travers, kucając przy dziewczynie. — Czekam — nadal siedziała cicho. — Słonko, nie wstydź się. Już to przerabialiśmy. — Wyjął z torby nożyk. — Co się stało, że nie mogłaś przyjść o siódmej? — zagadnął, bawiąc się ostrzem w dłoni. —  Co się stało, że zapomniałaś o naszym spotkaniu? — Przyłożył dłoń do jej podbródka. — Czekałem na ciebie, skarbie — Jego ręka nagle zjechała do jej włosów, za które pociągnął ją szybkim ruchem w górę i odciął sporą ich część. Jednak ona po przymusowym uniesieniu głowy nie zwróciła uwagi na Traversa, jej wielkie czarne oczy były wlepione w Rudolphus, który złapał się na tym, że jego serce bije szybciej i również się w nią wpatruje. Nie uszło to uwadze innych Ślizgonów. Steve uśmiechnął się paskudnie. — Nie przejmuj się Rudi, ona tak zawsze się gapi na wszystkich nowych kumpli. — Wstał i zaśmiał się lekko. — Unika przez to odpowiedzi — prychnął, a ona opuściła wzrok. Travers podszedł do stołu, na którym znajdowały się baty. Rudolph spojrzał w miejsce, nad którym zastanawiał się dziś rano. Podłużna linia ciągnęła się od obojczyka w dół, przechodząc przez prawą część lewej piersi aż do pępka, gdzie miała całkiem sporą bliznę, której towarzyszyły siniaki i małe kreseczki jakby od nacinania. — Niewyżyta dziwka — dodał, wyrywając Ślizgona z szoku. Lestrange spojrzał na plamę, wymieszaną ze śliną i zdawał sobie doskonale sprawę z tego, czym ona jest. — Jak sądzisz, Bello, podołasz wyzwaniu i dogodzisz czterem chłopakom jednocześnie?
—  Co? — Lestrange nawet nie wiedział, kiedy wypowiedział to pytanie. Travers parsknął cicho, trzymając w dłoni bat, przez co wyglądał naprawdę groźnie. Nic dziwnego, że Black bała się o nim chociażby wspominać. Dla takiej kruchej dziewczyny musiał być naprawdę przerażający.
— Bella bardzo lubi, wybacz za kolokwializm, chędożyć się — oświadczył poważnym tonem. — To nam zaoferowała, byśmy nie znęcali się nad jej siostrami. Czego nie robimy, prawda, Bello? — Ślizgonka zacisnęła dłonie w pięści, nadal milcząc. — Cóż, nie powiem, nie należy do tych szpetnych, a ma się czym popisać. Więc łaskawie zgodziłem się na tą ewentualność. Problem jednak polega na tym, że ona sama non stop coś przeskrobie, przez co trzeba ją ukarać. — Nie brzmiał on zbyt przekonująco, mówiąc to ostatnie zdanie, ponieważ nawet nie wydawał się przejęty, był raczej rozbawiony. — Ale jej to nie przeszkadza. Przychodzi zawsze na czas, by również nie otrzymać kary, proponuje nam bezbożne rzeczy, a potem odchodzi zadowolona, bo ktoś ją dotknął. Kto zainteresowałby się małą, głupiutką Bellą? — przesłodził i podniósł jej podbródek batem. Oczy jej lśniły łzami. — Co to? — zdumiał się. — Ty? I płacz?!
— Rudi, chyba jej się spodobałeś! — zaśmiał się Nikolas Pucey. — W końcu tylko wy chodzicie do biblioteki tak często!
— Biblioteka. — Travers spojrzał na Lestrange’a z drapieżnym uśmiechem. — To ta kujonka w okularach, o której mówiłeś? — zaśmiał się i puścił dziewczynę, która odwróciła wzrok. — Naprawdę?!
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— Och, oczywiście, że nie wiesz. W końcu widząc ją w tej pozycji, również bym się nie przyznawał do tego, że znam taką osobę. — Splunął na ziemię. — Cóż... wybacz, Rudi. Gdybym wiedział, że tobie podoba się ta dziwka, to nawet bym jej nie tknął.
— Nie pierdol. — Rudolphus mało kiedy używał przekleństw, drażniły go, Travers o tym wiedział i zdawał sobie sprawę doskonale z tego, że kiedy Lestrange używa takiego słownika, to lepiej się już nie odzywać. — Nie powiedziałem nic. To ty dopowiedziałeś sobie słowa, które nie padły.
— Może i masz rację. W końcu nie odpowiedziałeś wprost na to, po co chodzisz do biblioteki. — Wzruszył ramionami. — To była tylko hipoteza. Nie masz się czym denerwować. W ramach przeprosin Bella zrobi dla ciebie, co tylko zechcesz. — Dostrzegł jak jej skóra naprężyła się, kiedy Travers dotknął ją batem po nagich plecach i przejechał nim w dół. — A uwierz, wyszkoliliśmy ją dobrze. Umie zadowolić naprawdę najbardziej wymagających. Ona dojdzie nawet, jeśli ty niczego nie zrobisz. Tak bardzo to lubi. — Ślizgoni zaśmiali się, a Rudolph spojrzał na dziewczynę, nadal czując, jak jego serce szybko bije. Spędzili ze sobą całkiem miły wieczór. Umówili się nawet na drugie spotkanie... znaczy się... on się umówił, bo powiedziała, że da mu jeszcze odpowiedź... Chyba go spławiała, jednak nie miał co do tego pewności.
— Zrobi zupełnie wszystko? — zapytał, a chłopak przytaknął, uśmiechając się przy tym jeszcze szerzej. Rudolphus podszedł do dziewczyny i przykucnął przy niej, a w żołądku poczuł nieprzyjemne uczucie, kiedy ujrzał setki siniaków i krwiaków na jej bladej skórze. — Powiedz mi, Steve... — zaczął, patrząc na jej odcięte loki leżące na podłodze. — Od kiedy to wykroczeniem, jest odsunięcie się od nachalnego zboczeńca? — Wstał, odwracając się do chłopaka, który wyglądał, jakby ktoś uderzył go w twarz. Nikolas i Goyle spojrzeli na kumpla z szokiem. — Nie powiedział wam powodu, dla którego Black miała tu dziś trafić? — Spojrzał na Nikolasa, który rozchylał usta w szoku. — Najwyraźniej nie. — Znów wrócił wzrokiem do Traversa. — A jeśli mnie pamięć nie myli, punkt czwarty kodeksu nakazuje przestrzegać zasad moralnych oraz norm społeczeństwa czystej krwi. Według ciebie to co robisz, jest moralne, Steve? — Pozostali Ślizgoni opuścili głowy w dół.
— Jakim prawem... — zaczął i zamilkł na chwilę. — Skąd niby wiesz, za co tu trafiła?
— To proste. To przeze mnie nie przyszła na twoje spotkanie. — Chłopak zamarł. Za to Rudolph spojrzał na dziewczynę i westchnął, zdejmując szkolną szatę – dostrzegając wcześniej, że nigdzie nie ma jej ubrań ‒ i nałożył na jej nagie ramiona. Wyjął dłoń, by pomóc jej się podnieść z ziemi.
— Nie skończyła kary — syknął Ślizgon, a Rudolph uśmiechnął się do niego rozbawiony.
— Nie ma za co być karana. Ale wiesz... chyba ty potrzebujesz kary. — Travers zaśmiał się głośnym, zimnym głosem.
— Ja?! Karany za to, że chciałem nauczyć dziwkę, gdzie jest jej miejsce?! — wrzasnął. — Pucey! Goyle! Powiedzcie tej ciemnej masie, co robi Black! Powiedzcie, jak daje dupy wszystkim dookoła! Ty myślisz, że wiesz, kim ona jest po jednym spotkaniu!? Głupi jesteś, Rudi! Mówisz mi — zaakcentował głośno — że nie przestrzegam zasad moralnych. A ona co niby robi!? Moralność! — prychnął. — To słowo nie istnieje w jej słowniku! Obciąga każdemu, kto się trafi! Daje dupy największym łajzom, a potem zgrywa niewinną! Więc nie pierdol mi tu o moralności, bo nie masz pojęcia, kim ona... — Rudolph poczuł nagły ciężar na ramieniu. Ciężar, na który nie był przygotowany i przez który omal się nie wywrócił. Spojrzał na dziewczynę, zemdlała.
— Black? — zapytał cicho. — Black, co ci... O kurwa.
— Co jest? — zapytał Pucey, kiedy jej oczy stały się niewyobrażalnie wielkie, a skóra przybrałą trupio blady odcień. Rudolph klęczał przy dziewczynie, nie wiedząc, co ma zrobić. Widział jak z jej małej rany od zadrapania, wylewa się coś żółtego... że jej krew przybrała żółtą barwę. — Lestrange, co się dzieje?! — krzyknął ze zgrozą Nikolas. Travers odsunął się o kilka kroków, przytwierdzając ciało do ściany ze strachu. Goyle zaczął przebierać nogami, cały przerażony. Rudolphus spoglądał na jej wielkie i nieobecne oczy. Trzęsła się i oddychała z przerwami, zaciskając zęby. Jego wzrok znów skierował się ku wypływającej krwi, a on zaczął przypominać sobie wszystko to, co czytał o przypadkach zmian jej barwy... na skutek czego zmieniała się i dziwacznie gęstniała. Myślał, jednak nie potrafił nic wymyślić, a dziewczyna z sekundy na sekundę była bledsza. Kiedy Pucey, podchodząc do nich, kopnął w coś, Rudolph spojrzał na przedmiot... sztylet do kopert Traversa.
— Co na nim było?! — Chłopak milczał, oddychając szybko. Rudolph wstał i chwytając za jego koszulę, uderzył nim o ścianę. Oczy Traversa lśniły, a on był przerażony. — Gadaj, co było na tym nożu! — wrzasnął.
— Ona jest jakaś dziwna! — krzyknął Pucey. — Mam iść po pielęgniarkę?
— Nawet się nie waż! — wrzasnął Travers, po czym znów zderzył się ze ścianą. — Ja... ja tylko trochę... Nigdy nikomu to nie szkodziło.
— Co nie szkodziło?— syknął. — Mów!
— Clicolis... Eliksir z Clucolisa. — zająknął się, Rudolphus odrzucił chłopaka, podchodząc do Black.
— Po wywarze z Clucolisa nie powinna tak reagować — syknął Pucey. — To tylko halucynogen z roślin, a ona... Boże! — krzyknął, kiedy z jej ran zaczęła się wydobywać żółta maź. — Dlaczego tak reaguje?!
— Czy ona umrze?
— Nie pierdol, Goyle! — krzyknął Pucey. — Rudolph, zrób coś... Ej, ej, ale nie to! — wrzasnął, kiedy chłopak wyciągnął różdżkę, wbijając ją sobie do ręki szklaną końcówką. Co ty kurwa…
— Musi mieć alergię na jakiś składnik — syknął. Odrzucając różdżkę i przyłożył swoją krwawiącą dłoń do jej ust. — Na co czekasz?
— Co?!
— Klnij! — syknął. — Modły diabła.
— Chyba zgłupiałeś! — syknął Pucey cały zlany potem. — Przecież to może was zabić!
— Na bezoar i bieganie po pomoc jest za późno. Jak tak dalej pójdzie do kilku minut nam tu zejdzie, a my czterej trafimy za kratki! Chcesz sobie tak zmarnować życie?!
— Jak wy dwoje umrzecie to…
— Pospiesz się.
— Kurwa… — syknął chłopak, wyjmując różdżkę. — Jesteś pojebany... Ona przecież.... — zapowietrzył się, Rudolph zerknął krótko na Goyle’a, który wyglądał jakby zaraz miał zemdleć – stał, jęcząc przez zaciśnięte usta, cały był czerwony, a jego oczy lśniły od łez. Patrząc na niego, zrobiło mu się szkoda chłopaka, może i nie był najmądrzejszy, ale naprawdę wiedział, czym jest lęk. I mimo iż on sam zaraz mógł umrzeć, to naprawdę zazdrościł mu tego strachu.
Lucifrestens — usłyszał cichy i zachrypnięty głos Puceya, po czym poczuł przeszywający ból w sercu. A także na dłoniach, gdzie dziewczyna nieświadomie wgryzła mu się w rękę, a jej paznokcie wbiły w jego wolną dłoń, która była najbliższą rzeczą, jaką mogła chwycić. Chciał krzyczeć, ale nie potrafił, chciał płakać, ale nie umiał... Chciał o czymś myśleć, ale ból mu zabraniał. Ból, który rozrywa go od środka – w sercu. Jakby coś rozdzierało je na pół. On nie mógł krzyczeć, ale Pucey darł się, że jak umrze, to mu nogi z dupy powyrywa. Lestrange słyszał to i gdyby mógł, zaśmiałby się, ale nie mógł tego zrobić, zwijając się z bólu. Bólu, który chyba naprawdę rozdzierał mu serce. A on... gdyby mógł, pewnie zastanowiłby się teraz, co właściwie zrobił. Oddał część duszy diabłu w zamian za życie zupełnie obcej mu dziewczyny, za życie osoby, której nie znał. I która chyba rzeczywiście chciała go spławić. Przecież zupełnie nie był w jego typie. Bo Black była niewinna, a on potrzebował wariatki takiej jak on. Drgnął, kiedy uświadomił sobie, że potrafi już się zastanawiać. Zwrócił uwagę na Nikolasa, który patrzył na niego z wielkimi oczami, potem na Goyle’a, który zamarł, nadal drżąc, następnie na Traversa, który siedział przy ścianie zwinięty w kulkę a na końcu na dziewczynę. Nadal miała w ustach jego krwawiącą dłoń, jednak dostrzegł, iż to on w tej chwili bardziej jej ją wpycha do ust, niż ona jej tam chce. Nie gryzła go już. Za to patrzyła na niego ze zdezorientowanymi oczami. Najwyraźniej nie była świadoma tego wszystkiego, co się wydarzyło. Odsunął rękę, i wzdychając z ulgą, podniósł ją do pozycji siedzącej.
— Co się stało? — spytała cicho, a potem drgnęła, widząc obok siebie Puceya.
— Spokojnie, Black. Nic... Nie mam zamiaru cię skrzywdzić — wybełkotał powoli. — Przepraszam cię za to, co się stało... Naprawdę mi przykro. — Opuścił wzrok, tak jak i Goyle.
— Twoje oczy — powiedziała dziewczyna, ignorując chłopaka, patrząc teraz tylko w Lestrange’a. Rudolph przekrzywił głowę w bok, zdziwiony jej słowami. — Zdawało mi się... że były wcześniej brązowe. — "Bo były" przeszło mu przez myśl. Chciał się zobaczyć w lustrze, ale tutaj go nie było. Jednak nie dał po sobie poznać zupełnie niczego. Uśmiechnął się do niej lekko i zapiął swoją szatę, zakrywając ją całkowicie.
— Musiałem ci się z kimś pomylić — odparł, a ona zwróciła uwagę na Traversa zwijającego się w kącie. Chłopak wciąż nie unosił głowy ku górze. — Już nie będzie cię niepokoił. — Spojrzała na Rudolpha, a on pomyślał, że nigdy nie widział tak pięknych oczu. — Napędziłaś mu niezłego stracha.
— To znaczy? — spytała. — Niczego nie pamiętam. Najpierw coś krzyczał... po fragmencie o moralności nastała ciemność.
— To eliksir. Nóż, którym cię podrapał, był nasączony wywarem z Clucolisa. Najwyraźniej masz nietolerancję na jedną z roślin znajdujących się w nim, stąd ten atak.
— Faktycznie, mam uczulenie na liście pantakuli — przyznała i zmarszczyła brwi. — Ale dlaczego miałam w buzi twoją rękę? — Przetarła usta i spojrzała na czerwoną plamę. — I twoją krew... Bezoar byłby tutaj lepszym posunięciem. Krew to mało kiedy skuteczne rozwiązanie, do tego skaleczyłeś się.
— Mała rana. Nic wielkiego — zaśmiał się, a Pucey uniósł do niego wzrok, jakby chciał coś krzyknąć ze sprzeciwem, ale Lestrange tylko pokiwał głową, przez co ten zamilkł. — Bezoaru nie noszę przy sobie. A to było tylko lekkie zatrucie, więc użyłem tradycyjnej metody.
— Rozumiem — przyznała cicho. Chłopak podniósł się jako pierwszy, po czym wyciągnął do niej rękę.
— Chodź. Odprowadzę cię. Oni już nie ośmielą się cię tknąć. Mam rację, Nikolas? — Pucey natychmiast przytaknął. Black przyjęła pomoc i powoli wstała.
— Black... przykro mi. — Bella spojrzała na Goyle’a, który wydukał te słowa cały zaryczany. Nie odpowiedziała mu, wychodząc, a Rudolphus uśmiechnął się blado.
— Rudolph — Travers powiedział cicho jego imię, nie unosząc wzroku ku górze. — Nie będzie mnie dziś na noc — wybełkotał cicho. — Ona nie chodzi do pielęgniarki i... sprawdzisz czy... wiesz. Nic innego nie uszkodziłem?
— Teraz cię to obchodzi?
— Bardziej obawiam się o ciebie — odparł jeszcze ciszej. — Za dużo poświęciłeś dla tej wywłoki.
— Chłopaki, zróbcie coś dla mnie. Wrzućcie go do skrzydła szpitalnego. Nie mogę na niego patrzeć — powiedział tylko i wyszedł, pozostawiając trójkę kumpli w stanie, krótko mówiąc, żałosnym. — W porządku? — zapytał, przystając przy dziewczynie, która stała na środku korytarza, osłaniając się szczelniej jego szatą, jakby bała się, że zaraz ktoś wyjdzie i zacznie się w nią patrzeć. W sumie, nie dziwił się jej, była rozczochrana, cała we krwi, w za dużej, męskiej szacie, pod którą nie miała zupełnie niczego. Nawet bielizny. — Twoja współlokatorka to Hannah Davis, tak? — spytał z obawą. Choć pytać nie musiał, ponieważ wieczorem, odprowadzając ją do dormitorium, przeczytał na tabliczce nazwisko współlokatorki Black... która była największą plotkarą w szkole. I bardzo wpływową osobą. A do tego wszystkiego niewyobrażalnie zimną i egocentryczną osobą, która nie wie czym jest współczucie, za to doskonale zna uczucie odrazy. Do wszystkiego i wszystkich.
— Przywykłam — powiedziała cicho, ale na niego nie patrzyła. — Dam sobie radę. Nie musiałeś iść za mną...
— Tej nocy mam wolne dormitorium. Możesz u mnie przenocować. — Spojrzała na niego. — Z mojej strony nie musisz się niczego obawiać.
— Nie znasz mnie — zaczęła, jednak drgnęła wyraźnie, kiedy drzwi jakiegoś dormitorium kliknęły, a ona zakryła się jeszcze szczelniej. — Zgoda — powiedziała oglądając się, ktoś szedł w ich stronę. —Tylko chodźmy już, dobrze? — Nie musiała mu tego powtarzać dwa razy.

***


Drzwi kliknęły i dopiero wtedy dziewczyna wydawała się nieco opanować, chociaż nie do końca. Cóż... musiała to być dla niej bardzo dziwna sytuacja, dla każdego zresztą by była, jednak on się tym nie przejmował. Zdjął zakrwawiony krawat i zaczął rozpinać koszulę, kierując się w stronę szafy.
— Rozgość się. Zaraz dam ci coś wygodniejszego niż ta szata — rzucił sucho, otwierając poły mebla. — Posiadam tylko białe koszule. Mam nadzieję, że to nie będzie problem.
— Myślę, że nie — przyznała cicho, patrząc po dormitorium. — Dużo dla mnie robisz, a przecież się nie znamy. Po co?
— Gdybym to wiedział, odpowiedziałbym ci — zaśmiał się cicho, wyjmując z szafy również bokserki. On nie miałby nic przeciwko temu, by spała półnaga, jednak poza tym że był chłopakiem, pozostawał dobrze wychowanym gentlemanem, który nie ma zamiaru korzystać z byle jakiej okazji, jak reszta napalonych gnojków w jego wieku. — Proszę. Łazienka jest tam. — Wskazał drzwi, a ona skinęła, po czym wyszła z dormitorium. Rudolphus w tym czasie wypuścił ze świstem powietrze, zdejmując swoje ubrania. Przebrał się w miarę szybko. Spojrzał na swoje lewe ramię i zaklął cicho. Zupełnie zapomniał o tym, że ma znak. Rozejrzał się po ubraniach i chwycił również za jedną z koszul, zakładając ją na ramiona i skrzywił się lekko. Taaa... nie czuł się za dobrze, idąc spać w koszuli.
Podszedł do lustra i przyjrzał się, a na jego usta wkradł się drapieżny uśmiech, gdy spojrzał na swoje oczy, które jeszcze godzinę temu były barwy gorzkiej czekolady. Teraz przybierały kolor zaklęcia uśmiercającego – ostrej zieleni, wręcz seledynu. Patrzyły na niego z błyskiem szaleństwa, pokazując nawet jemu samemu, że jest dziwakiem. Chłopak uśmiechnął się lekko i zaczął rozplatać warkocz, a długie bordowe pasma lśniły przy blasku świec. Przeczesał je szczotką, po czym spiął je byle jak w kok. Cała ta operacja trwała chyba całkiem długo, ponieważ kiedy skończył układać włosy, Black już opuściła łazienkę.
— Szybka jesteś — przyznał, odwracając do niej wzrok, po czym zwrócił uwagę na jej postać. Teraz wydawała mu się jeszcze bardziej krucha w tych za dużych ubraniach. Zagubiona i nieco zlękniona, patrząca wokół jakby z obawą. — Boli cię coś?
— Trochę kark, ale to minie.
— Tak jak reszta, co? — zapytał, kręcąc głową. — Siadaj, ktoś w końcu musi się zająć twoimi ranami.
— To nie jest konieczne.
— Chcesz być tak oszpecona do końca życia? — Nie odpowiedziała, przysiadając na skraju łóżka. — Za dużo w sobie dusisz. Pozbądź się strachu. Bycie złym człowiekiem wcale nie jest takie złe. Wiem, co mówię — powiedział, wyciągając z biurka fiolki z eliksirami leczniczymi, których spory zapas uważył na zeszłych zajęciach eliksirów. Lubił być przygotowanym na wszystko.
— Nie jesteś zły.
— Tak ci się tylko wydaje, bo mnie nie znasz — powiedział, mieszając dwa eliksiry o cytrynowej i limonkowej barwie, które po złączeniu stały się, o dziwo, brązowe. Nie odpowiedziała mu już. Wlał eliksir do szklanki i podał jej go. — Do dna.
— Mówisz jak mój ojciec — prychnęła i wypiła za jednym razem całość, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, co skomentował głośnym śmiechem.
— Słodka jesteś — parsknął i zwrócił uwagę na jej szyję, z której zniknęła świeża rana. Spojrzał na obojczyk. Linia pozostała. — Za słaby — mruknął do siebie i podszedł do biurka, wyjmując z niego kolejne fiolki.
— Nie zejdzie — powiedziała, a on parsknął, mieszając eliksiry. — Mówię poważnie.
— Pozwól, że ja to ocenię. — Przelał kilka kropel magicznego płynu z trupojada i wymieszał go z eliksirem leczniczym oraz z trzema kroplami wywaru z topielca. — Ten będzie jeszcze bardziej paskudny. Jednak jego skuteczność jeszcze mnie nie zawiodła.— Podał jej szklankę. Dziewczyna skrzywiła się lekko, jednak bez słowa wypiła wszystko, krztusząc się zaraz po tym, jak odłożyła szklankę.
— Pali.
— Bo ma — zaśmiał się, siadając obok niej i spojrzał na obojczyk – blizna lekko zbladła. — Kilka dni stosowania i zniknie. — Wskazał lustro, a Bellatrix zamrugała zdziwiona.
— Jak ty to... Moje wywary nie działały, a przecież robiłam wszystko dobrze.
— Bo to tradycyjny wywar mojego rodu. Składa się z samych paskudztw, w tym trucizny, przez co żadna księga magomedyki jej nie przyjmuje. Jest nieco nielegalna.
— Nieco — powtórzyła i uśmiechnęła się blado, znów patrząc w lustro, a kiedy to zrobiła jej wyraz twarzy zmienił się na smutny, a ona chwyciła dłonią obcięte włosy. — Dupek — mruknęła, zakładając je za ucho i zasłoniła resztą loków. Gdyby miała proste włosy z całą pewnością byłoby to bardziej widoczne niż teraz, więc w sumie mogła być wdzięczna, ten jeden raz, że jej włosy są małymi sprężynkami.
— Podziwiam cię. — Spojrzała na niego zdezorientowana. — Mało kto wytrzymałby takie traktowanie przez długi czas. Są tacy, co już dawno by się zabili, byle tylko to piekło się skończyło.
— Nie jestem inna — powiedziała krótko. — Gdyby nie fakt, iż mam siostry, za które czuję się odpowiedzialna, też bym już gryzła piach — mruknęła, a on musiał przyznać, że ją rozumie. Od śmierci ojca również czuł się odpowiedzialny za swojego młodszego brata.
— Byłoby mi przykro, gdybyś umarła.
— Chyba tylko tobie — odparła cicho i spojrzała na jego rękę, na której miał odbite zęby. — Powiesz mi prawdę?
— To znaczy?
— Co wydarzyło się czterdzieści trzy? Oni byli przerażeni, a ty... Co ja ci zrobiłam? Co ty mi zrobiłeś?
— To co było, już nie wróci. Nie ma sensu zaprzątać sobie tym głowy — rzucił. Bella lekko się zgarbiła. — Nie smuć się. Przecież wszystko dobrze się skończyło. Już nie będą się nad tobą znęcać. To niedobra wiadomość?
— Dobra — zgodziła się i odetchnęła. — Jeszcze raz dziękuję.
— Nie masz za co. — Położył się na łóżku, spoglądając w jej plecy. — Jednak jeśli chciałabyś mi się odwdzięczyć za moją męską pomoc damie, to przyjmij propozycję kolacji. Kolejne spotkanie bez zobowiązań. Przecież to nic takiego.
— Niby tak — przyznała i odwróciła wzrok. — Tylko... ty już wiesz.
— Co takiego?
— Nie mam ci nic do zaoferowania. — Uśmiechnął się i dotknął jej włosów. Nie drgnęła i nie wyprostowała się nagle. To sprawiło, że znów poczuł, jak jego serce zabiło szybciej.
— Jeśli myślałbym takimi kategoriami, to nawet nie zaprosiłbym cię na pierwsze spotkanie. W końcu cała szkoła o tobie mówi. — Zgarbiła się lekko. — Pewnie nawet jedna czwarta nie zna prawdy, mam rację? — Przytaknęła. — Poza tym, nie przeszkadza mi to. Jesteś atrakcyjna nie z samego wyglądu. Masz pasjonującą osobowość. Tylko ją ukrywasz. — Zaśmiała się cicho.
— Dziwak z ciebie.
— To fakt — parsknął i spojrzał na zegar – dochodziła druga. — Czas już spać. Zaczynamy jutro eliksirami — oświadczył, a dziewczyna skinęła mu. Możesz spać na moim łóżku. Ja zajmę to Steve’a.
— Steve’a?
— Trawersa. Dzielę z nim dormitorium. — Bellatrix spojrzała automatycznie w kierunku drzwi. — Spokojnie. Nie spotkasz go tu. Mówił, że nie wraca na noc. A rano zwykł pojawiać się tylko na chwilę po plecak... Black?
— Może lepiej jak wrócę do siebie.
— Nie wygaduj głupot. Przecież nic ci nie grozi. — Popatrzyła na niego. — Wiesz, nie mówię tego zbyt często, bo jestem egoistą i nie zwykłem zatrzymywać dziewczyn na noc, ale jeśli wolisz, możesz spać ze mną. Uroczo ci z takim rumieńcem — dodał, a ona pospiesznie odwróciła wzrok. — Nawet kiedy Trawers na chwilę wpadnie rano, to nie będzie miał sposobności, by cię tknąć. A z mojej strony, jak już mówiłem, nie masz się czego obawiać. — Nadal nie wydawała się być pewna, przesunął się na bok i wskazał miejsce obok siebie. — Chodź, musisz odpocząć. —Westchnęła i przeszła na czworakach przez łóżko, usadawiając się pod kołdrą i położyła na boku. — Śpij spokojnie, Black.
— Ty również — powiedziała cicho, a świece zgasły. Rudolph pomyślał, że jeszcze kiedyś, uda mu się wyciągnąć z niej jej prawdziwą osobowość.

***


Trzask… Rudolphus podniósł wzrok znad książki, zamykając ją i podniósł się z fotela, kierując na górę w kierunku sypialni… Wszedł powoli po schodach i skręcił w lewo otworzył drzwi do sypialni i zatrzymał się, patrząc w Bellę. W zasadzie ten widok powinien go już nie dziwić. Jego żona ostatnio po każdej misji ociekała z krwi i plamiła wszystko, czego się dotknęła. Jednak dzisiaj wyglądała zupełnie inaczej… Nie jak ona… Jej strój sprawiał, że sam się przeraził. Po raz pierwszy w życiu przestraszył się tego, co zrobiła na akcji… Być może pozbawiła życia ludzi w dniu ich ślubu… parę młodą… i prawdopodobnie ponad połowę gości… Gdyby nie jego refleks i szybkie myślenie z pewnością i jego krew pojawiłaby się w tej chwili na poplamionej białej sukni ślubnej.
Lestrange opuścił dłoń ze sztyletem trzymanym pomiędzy palcami i pokiwał delikatnie głową, odkładając go na szafkę nocną razem z książką, którą trzymał w drugiej dłoni. Patrzył w jej rozwścieczone, złe, smutne i załzawione oczy. Uśmiechnął się pobłażliwie i podszedł do niej. Wyciągnął w jej stronę dłonie, a kobieta opuściła wzrok, podchodząc do niego i przytulając się.
— W porządku, kochanie — powiedział cicho do jej ucha, a Bellatrix przymknęła oczy.
—Trzynastu… Ja…
— Już dobrze… — przerwał jej, gładząc spokojnymi ruchami włosy żony. Nie umiał się na nią gniewać. I zapewne to go zgubiło już lata temu. — Jesteś w domu… Tutaj nikt cię nie ocenia. Nikt nic nie każe. Tutaj jesteśmy tylko my dwoje. Nikt inny.
— Stworzyłam kajdany, próbując być wolną, prawda? — zapytała tak cicho, że ledwo co ją usłyszał. Już dawno nie szeptała… ani nie przytulała go… Zapomniał, jak to jest czuć bicie jej serca tak blisko siebie.
— Nie.
— Kłamca — parsknęła i podniosła wzrok, puszczając go jednocześnie, a on znów się uśmiechnął. Kochał ją ponad wszystko to, co robiła. W końcu sam ją taką stworzył…
— Miałeś mnie nie dotykać.
— Nie umiem się powstrzymać. To moje zboczenie.
— Ani odzywać się do mnie — ciągnęła, jakby go nie dosłyszała. — Dziękuję, że mnie nie słuchasz. — Jej oczy zabłysły, a on uśmiechnął się, kłaniając się przesadnie.
—Ależ proszę, moja pani — oznajmił wyniośle, na co parsknęła cicho. — Noc poślubna jeszcze trwa, więc… — wyprostował się, patrząc w jej zdziwione oczy — zróbmy to.
— Masz na myśli… to? — Przytaknął, a kobieta roześmiała się z rozbawieniem i popatrzyła na łóżko. — Już dawno tego nie robiliśmy…
— Od naszego ślubu nigdy nie było okazji, by to powtórzyć. — Pokiwała głową i zdjęła buty na obcasie.
— Nie jesteśmy na to za starzy?
   — A uważasz, że jesteś? — parsknął, wchodząc na łóżko i wyciągnął do niej dłoń. Kobieta przymrużyła niebezpiecznie oczy, dając się pociągnąć na łóżko. — Czuję twój strach na kilometr
— To krew, głupku — warknęła i dała się pocałować, a jej oczy błysnęły. Przed jego oczami pojawiła się wizja ich nocy poślubnej… którą może i spędzili w łóżku, jednak nieco inaczej niż typowa para…
— Gotowa? — Przytaknęła i po trzech sekundach uniosła się w powietrze, a jej śmiech rozniósł się w pomieszczeniu. Taka była Bella, jaką kiedyś znał – szalona, zuchwała, zabawna i uśmiechnięta. Tak wyglądała jego żona podczas najlepszych lat ich wspólnego życia… Bellatrix Lestrange… Kobieta, której boi się każdy czarodziej w tym kraju. Jedna z najniebezpieczniejszych czarownic na świecie… Kiedyś była tylko małą zagubioną dziewczynką, która gdy z tym zaczynała, wiedziała, że kiedy zacznie zagłębiać się w ideę Czarnego Pana, stanie się fanatyczką… Osoba, która wiedziała, że przegra, a mimo to spróbowała… I mimo iż stała się zupełnie inną kobietą, Rudolph wiedział, że nadal w niej tkwi mała Bella, którą pokochał, a ona również kiedyś go kochała. I możliwe, że kiedyś zginie z jej różdżki, ale umrze właśnie z tym widokiem przed oczami, który zapamięta do końca swoich dni…
Świeżo upieczone małżeństwo, które zamiast uprawiać seks, skacze razem po łóżku niczym dzieci bawiące się w zabawę pt. “Kto wyżej podskoczy”. Śmiejące się zupełnie bez powodu dzieciaki, którymi bardzo chcieli być. Bo kto powiedział, że noc poślubna musi polegać na seksualnym okazywaniu uczuć? Każdy przeżywa, to jak chce… a oni chcieli właśnie tak. Pragnęli udawać dzieci, którymi nie dane im było być za ich młodości, przez surowe rodziny i rygorystyczne zasady, których musieli się, kiedyś trzymać… Dawniej byli młodzi i piękni, nie zdający sobie sprawy z tego jak świat jest okrutny. Teraz byli dojrzali i znali doskonale smak bólu, straty, cierpienia, rozczarowania i śmierci… Mimo to nadal chcieli siłą zachować w sobie dziecinność… Dlatego teraz, jako blisko pięćdziesięciolatkowie skacząc po łóżku, nie czuli się nie na miejscu… W swoim mniemaniu wciąż mogli robić wszystko. Udawać nieświadomych świata… Bo można grać przed całym światem, że nic się nie dzieje, lecz serca najbliższej osoby nie jesteś w stanie okłamać.  Dlatego są tutaj… Kiedy człowiek, to zrozumie, poczuje jak wielki ciężar, spada mu z serca, a bagaż, który do tej pory niesie, staje się lżejszy.
 
„Ponieważ nie musisz już go nieść samotnie.”


To pocieszająca myśl, nawet jeśli tych bagaży jest bardzo wiele…
 „Nie jesteś sam”


Po prostu musisz, to pojąć zanim będzie za późno… Bo kiedyś nadejdzie ten dzień. Chwila, w której zatrzymasz się i zrzucisz bagaż życia, odchodząc naprawdę samotnie w kierunku światła. jednak wtedy najważniejsze będzie to, jak daleko zaszedłeś. Czy kilka kroków samotnie, czy setki tysięcy kilometrów z kimś tuż obok ciebie. W chwili śmierci będzie to bardzo ważne, bo albo przestraszysz się śmierci, obawiając się dalszej samotności, albo odejdziesz z godnością. Wiedząc, że nie będziesz sam w tym innym świecie. Nawet jeśli to stek bzdur, myśl, że zawsze i wszędzie odnajdzie się ktoś, kto na ciebie czeka, sprawia, że osiągniesz prawdziwy spokój dla swojej duszy. Nie ważne jak brudnej… Wszystko da się naprawić. Nawet najbrutalniejszy tyran, który kocha, nie jest kimś złym, ponieważ miłość to zacność, która przezwycięża każdy występek. Nie jest usprawiedliwieniem a zastępstwem. Bo miłość to szczere dobro. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Niszczy zło.
Rudolphus nigdy nie był pobożny. Nosi znaki religii tylko dlatego, że wierzy w to, że gdy kiedyś umrze, to po śmierci spotka swoją ukochaną. Nie wie kiedy i w jakiej postaci, jednak pokłada nadzieję w tym, że kiedyś jeszcze ujrzy swoją małą, zagubioną Bellę i powie jej to, co powiedział jej w dniu jej ślubu z Bottem.

 „ Nie kocham cię ”


Bo wbrew wszystkiemu czego dowiedzieliście się o Rudolphusie Lestrange, on nigdy nie był uroczym obrońcą dam ani miłym gościem ratującym bezbronnych przed atakami szalonej kuzynki. Był kłamcą – paskudnym, złośliwym, brutalnym i szalonym – na którego słowa i czyny powinno się uważać. O czym zwykle ludzie zapominają. I przez to właśnie tworzą się niezręczne sytuacje lub zagrażające życiu zdarzenia. Przecież kłamca lubi napawać się głupotą ludzi. Przez to ich tak kocha! Kocha patrzeć jak plączą się w życiu przez to, że mimo przestróg innych zaufali kłamcy. A osobą, która zrozumie kłamcę jest tylko inny kłamca, który wie dokładnie, że jego słowa czyta się o przeciwnym znaczeniu. Więc jeśli oszust twierdzi, że cię nienawidzi, oznacza to nic innego jak:
„Kocham Cię ”





cdn
I oto jest! Tak jak obiecałam po 40 rozdziale będzie miniaturka. Powiedzcie co o niej sądzicie. Dziękuję za miłe maile i za to, że jesteście! Pozdrawiam Dorothy PS. Tekst poprawiła Noelia Cotto, której dziękuję z całego serca za pracę i poświęcony mi czas.

2 komentarze:

  1. Hej, hej!
    Tak powiem, że głosowałam na Astorię i byłam nieco zawiedziona, kiedy okazało się, że Rudolphus wygrał, ale teraz jestem mocno szczęśliwa z tego powodu. Lubiłam tego twojego szalonego Rudolphusa, a w tej miniaturce on i Bella są... Idealni.
    Nigdy wcześniej nie wyobrażałam sobie takiej Belli. Wypaczona przez książki i fanficki, obraz Bellatrix utrwalił się jako nieprzewidywalnej, gwałtownej, szalonej kobiety, która upaja się śmiercią i torturami. Tu zaś mamy... człowieka. Szczerze? Dzięki tobie zaczęłam inaczej patrzeć na tę postać. I całkowicie kupuję twoją kreację. Bella jest tu tak niewinna i bezbronna, iż chciałoby się ją wziąć mocno w ramiona i przytulić. Szczególnie kiedy opisywałaś jej uczucia, miałam ochotę się rozpłynąć. Wiem, wiem, słodzę, ale Bellatrix całkowicie podbiła moje serce. Dzięki temu bardzo wysoko uplasowała się w mojej hierarchii ulubionych postaci.
    Ale hej, rozpływam się nad Bellą, a tu miniaturka o Rudolphie! Przedstawiłaś tę parę jako naprawdę niezwykłą, dzięki czemu zaczęłam wierzyć w ten pairing. Zazwyczaj myślałam, że to małżeństwo z przymusu – tu zaś widzimy szalonych kochanków o, z początku, różnych charakterach, których na koniec połączyło wspólne niezrównoważenie psychiczne. Kocham ich!
    Komentarz cholernie krótki, ale miniaturka chwyciła mnie za serce. Idealnie oddane postaci i to piękne, upojne szaleństwo pod koniec, kiedy Bella cała we krwi i z suknią ślubną skacze po łóżku, jak za dnia własnego ślubu… Brak mi słów do opisania tego. Dodatkowo beta odwala kawał dobrej roboty, a więc teksty czyta się szybko i z przyjemnością.
    Skoczył ci już cukier we krwi? Mam wrażenie, że tak. Kurde, nawet nie wiesz, jak bardzo zachwycona jestem. Jestem kiepska w opisywaniu uczuć. Powiem ci tak – dziękuję za cudowną miniaturkę. Słodzę, słodzę, żadnych zastrzeżeń nie mam, a miłość do mojego domu (SLYTHERIN!) rośnie do progu uwielbienia.
    Kończę i czekam z ogromną niecierpliwością na następne rozdziały bądź miniaturki. Przede wszystkim nie poddawaj się w tym, co robisz, gdyż uważam, że masz talent do pisania. Z pomocą bety na pewno wespniesz się na szczyty. Chciałabym dać twoje opowiadanie do mojego top 10, które właśnie powstaje. Jednak przed tym mam pytanie – czy beta mogłaby się zająć poprzednimi rozdziałami? Z ładnie oszlifowanym tekstem czytelników na pewno będzie coraz więcej. Jednakże, właśnie, ta ortografia, interpunkcja i podział zdań pozostawia wiele do życzenia. No chyba że beta już się nimi zajęła.
    Pozdrawiam serdecznie i życzę dużo wenu!
    CanisPL

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Nigdy nie lubiłam opowiadań gdzie Bellatrix ukazywana jest jako szurnięta baba bez uczuć. W końcu to też człowiek... czarownica. Ma uczucia, nie wyzbyła się ich, więc z całą pewnością posiada jakieś inne emocje poza szaleństwem. Mało kto zwraca na nią uwagę pod tym względem co zawsze mnie bardzo smuciło... Co do Rudiego... Cóż... Zawsze miałam słabość do tej postaci. Dziwnie to pewnie brzmi, ponieważ w całej serii pojawiła się o nim wzmianka chyba z 5 razy, a opowiadań na jego temat jest raczej mało, a jak już również jest mężem z przymusu, którego Bella najczęściej zdradza z Voldemortem. :c Ale w głowie, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, mam go jako równego szaleńca co Bella… Bo Hej! Facet wytrzymał z nią praktycznie całe życie! Nie mógł być do końca normalny… Choć jak pokazała to miniturka powyżej, w mojej głowie, ta relacja wygląda zupełnie inaczej. I jak widać, Bella nie była od początku : Tą Złą.

      Planuję w przyszlości dodać jeszcze jedną bądź dwie miniaturki dotyczące jego i Belli, bądź co bądź jeszcze wiele kwestii nie zostało wyjaśnionych, a przez tą miniaturkę namnożyły się nowe zagadki.

      CanisPL Twoje słowa jak zwykle są niczym miód na moją strapioną duszę. Dziękuję za komentarz a przede wszystkim za to, że jesteś, ponieważ za każdym razem kiedy widzę w powiadomieniach : komentarz od CanisPL, to od razu lepiej mi się robi na sercu. I wcale nie było w tym za dużo słodyczy!

      No dobra.
      Może odrobinę.
      Ale mi to nie przeszkadza. Cieszę się, że moja wizja R/B ci się spodobała.

      Pozdrawiam
      Dorothy

      PS.
      Beta jest w trakcie korekty poprzednich rozdziałów. Jednak poprawienie całości nie stanie się to prędko, ponieważ poza mną ma jeszcze kilka innych blogerek, którym pomaga z tekstami. Do tego jest to prawie 40 rozdziałów więc… To chwilkę potrwa.








      Usuń