sobota, 3 czerwca 2017

35. Wypadki chodzą po ludziach.

Można dużo powiedzieć o człowieku, obserwując, jak odnosi się do ludzi, wobec których nie musi być miły. Richard Paul Evans – Dotknąć nieba — Ci Anglicy. — Westchnął zgryźliwie jeden z jegomości zasiadający na krześle tuż przy barze pod Zieloną Latarnią. — Przychodzą z tymi wypastowanymi butami, do naszego kraju, króla nam zabijają, kraj łączą z jakąś Brytanią, a do tego wszystkiego jeszcze patrz! Ich narośle pić wśród nas zaczęły jak u swoich! — Trzasnął kuflem o blat baru i nalał sobie Whisky, którą zakupił od razu w butelce bowiem według niego z kufli piją tylko mięczacy. — Arbuthnott, ty to jak coś powiesz to, ani gęsi do zadka wsadzić. — Rzekł jego niski towarzysz, wskazując kuflem grupę młodych zajmujących stół po środku lokalu, którzy zdawali się dobrze bawić wśród innych gości. Zresztą, kto by się dobrze nie bawił, najlepsza whisky świata, radosny gwar, szkocka muzyka i te kobiety. Tradycjonalistki z klasą jednak i pazurem. — Toż to towarzysze panienek Carrow! — Prawie wykrzyknął i stuknął go w ramię—Czyś to nie ty był tym, który znany był z najznakomitszych wypraw na polowania z ich ojcem, Hektorem? Och co to były za wyjazdy! Pieśni o nich żal jest nie wysłuchać! A Viktorię! Słodką Naszą Viktorię pamiętasz?! Iluż to o jej względy zabiegało! Ach ile to już lat minęło odkąd po raz ostatni nam tu tańcowali!? — Wskazał kuflem parkiet. — Czasy to były piękne, drogi Balfour, jednakże dawne i zapomniane. Córki naszych kamratów z Anglikami się zadają! Ba! Z szumowinami! — Stęknął zirytowany. — Toż to każdy głupiec wie jaki to Malfoyowie nam w historii zaszczyt wprawili pojawieniem się tuż obok władcy. Każde dziecko zna opowieść o złowrogich czarnych mocach, które potem królem zawładnęły, do zguby go doprowadzając! A Nott nie lepszy! Taki z niego Szkot jak z ciebie Bard! Oddać bez walki Anglikom tak znamienite Szkotki? Pfu! — Splunął. — Toć już wolałbym wychędorzyć najszpetniejszą ze świata zanim bym miał na to pozwolić! — A pozwolić musisz — odparł tamten biorąc łyk piwa. — Ojcem nie jesteś, dzieci nie masz. Krwią twój klan również nie miesza się z krwią ani Hektora ani Victorii. Nie masz punktu zaczepienia by im nie pozwolić — znów się napił spoglądając na umiłowaną Hestię, która właśnie została przy stole sama z blondwłosym chłopakiem, ponieważ jej siostra wraz z paniczem Nottem wyszli na zewnątrz. — Jednakowoż pamiętać im musimy to, że to przez tych "zapyziałych anglików" Nasze panienki żyją. Chwała im za to, i wielbić ich powinniśmy, bo klanów coraz mniej, a klanów szkotów toć na palcach można zliczyć. Może i anglicy, ale klan żyje wśród rodzin! Pamiętaj o tym boś ty i ja jesteśmy na wyginięciu — klepnął go w plecy. — Malfoy czy nie. To dobry dzieciak. I krzywdy jej nie zrobi. Gdyby chciał, przecie już dawno by naszą Hestię owinął sobie wokół palca. Mądre to dziewczę, ale zbyt ufne. Krew szkocka w niej płynie, jednak ona wykłócać się niezwykła. — W końcu jest, że to córka Victorii. Krew jej czysta jak kropla rosy o poranku. Dobro czynić przede niż za harce i swawole się brać z anglikami! — Jak o harcach już mówisz toś dawno żem nie widział jak anglik sobie nogi łamie — oświadczył konwersacyjnym tonem, niby przypadkiem, kiedy to wzrok Arbuthnotta stanął na chłopaku towarzyszącym Carrow. — Bosz anglicy co wiadomo nie od dziś to dwie lewe nogi mają — trzasnął po raz kolejny kuflem o blat i klasnął w dłonie tak głośno, że wiele osób zwróciło ku niemu głowy. — Towarzysze! — Oświadczył wyniosłym tonem. — Cóż to!? Dziś niedziela! A wy siedzicie na ławach? Gdzież to wrzawa! Gdzie piski radości? Gdzież to nasza muzyka!? — Spojrzał na zasiadających przy jednym stole muzyków, którzy zeszli na przerwę. Arbuthnott wstał. — Gdzie tupot butów! Pląsy, śmiechy?! — Pewnie niejeden miałby go za wariata, kiedy to tak odszedł od baru krzycząc po ludziach, jednak stary Arbuthnott był patriotą jak ich mało, do tego należał do piątki najwybitniejszych klanów Szkockich Magów jak i do osób znanych z honoru. Wszyscy bowiem wiedzieli dlaczego, wstał, wszyscy spodziewali się podobnego wystąpienia, kiedy to Anglik pojawił się w lokalu. I w sumie wszyscy na to czekali. Temu też wstrzymywali się z pląsami. By stary Arbuthnott pokazał Anglikowi, prawdziwy szkocki honor! — Gdzież to suknie Panien w wirze? Gdzie radość na twarzach dziewcząt pięknych — zwrócił uwagę na Carrow, która posłała mu dobroduszny uśmiech na widok którego każdy by się rozpłynął. — Powiadam wam! Noc jest młoda! Powiadam wam Noc z Dniem się zjednoczą! To będzie nasza noc! — W tem jak jeden mąż, ludzie wstali, klaskać zaczęli, gwizd, świst, zaklęcie i huk muzyki rozbrzmiał w sali. — Panie Anglik, proszę stanąć! — Arbuthnott przystanął przy Hestii, która rozmawiała o czymś z chłopakiem kierującym się do wyjścia, wydawała się być zawiedziona, z tęsknotą patrząc za ludźmi zaczynającymi pląsy. Właśnie to go irytowało, bowiem panienka Carrow od dawien, dawna nie była już w tym miejscu, a teraz kiedy to pojawiła się, odejść miała za Angliczyną? Pfu! Za nic na to nie pozwoli. Brytyjczycy. Też coś! Anglas zawsze będzie anglasem! I właśnie teraz ma zamiar to udowodnić. — Hestio miła moja jakież to nimfy się tobą opiekują? Boś wyglądasz z każdym razem jak boginii. — Dziewczyna skinęła lekko głową a Arbuthnott spojrzał na chłopaka, który przy niej stał. Blady, jakby go kto mąką obsypał, włosy miał jasne, jakby niemiec jaki albo francuz. Phu! Francuskie żabojady! Do tego oczy jasne tak bardzo, że choćby zaraz miały stać się białe. Przerażające, niczym u truposza... Mięśni zero, do tego jakiś zbyt pewny siebie jak na takiego szczyla. Cóż. Była to choćby jedna rzecz mu szkota przypominała. Bo dzieciaka tego za złamanego galeona, szkotem by nie nazwał. Ale posturę miał dobrą. I to Arbuthnottowi właśnie tak się spodobało. — Nie wypada to wychodzić wcześniej z damą nie tańcząc. — Carrow drgnęła a Arbuthnott uśmiechnął się szerzej. — Toż w Anglii chłopcze nie jesteś. Tylko na moim. Dosłownie na moim, bo to moje hrabstwo — uniósł dłonie ku górze. — Więc gospodarza się słuchać trzeba — założył dłonie na piersi i wziął wdech patrząc na niego z uśmiechem pełnym satysfakcji, dzieciak nie dawał po sobie poznać, ale szkot widział jego dłonie. Zdenerwował się. — Panienkę Carrow jak córkę traktuje na mej ziemi. A miłuje ona taniec jak każda Szkotka, Panie Anglik. — Wypiął pierś dumnie. —Ja Pana nie znam, nie widywał żem Pana tutaj nigdy, i oddam swoją szablę za to, że Pan pojęcia nie ma czym jest Céilidh. — Tańcem odbywającym się praktycznie na każdym spotkaniu Szkockim ... — Ha! — Parsknął mężczyzna. — Takiś Pan mądry co? Angielskie książki to jednak dają zarys tego czym to jest. Jednak w błędzie, jesteś chłopcze — wskazał ludzi. — Céilidh to nie taniec. Nie sam. Céilidh to wydarzenie! Uroczystość! Jedyne w życiu! Jedyne w nocy! Céilidh to coś co się czuje. Żadna książka ci tego synu nie powie! — Nie może być jedyne w życiu skoro urządza się to co chwilę. — Ach, to dziecko nie rozumie — westchnął mężczyzna i dźgnął go lekko palcem w lewą pierś — To się czuje — powtórzył. — Céilidh jest... Jak wy to mówicie na uroczystość po ślubie? — Wesele? — Tak. Weselem. Raz w życiu. Jedyna taka noc! Bo możesz wydawać się za nową pannę w kółko, ale zawsze masz poczucie, że to jednak Wesele. Jedyne w swoim rodzaju! Niepowtarzalne! Nocy jest wiele, ale każda inna! Więc nie filozofuj Panie Anglik i zapraszam na parkiet — wskazał zamaszystym ruchem dłoni salę gdzie to prawie wszyscy goście tańczyli. — Malfoy, wpadłeś — Arbuthnott spojrzał na Notta, który śmiał się cicho tuż przy drzwiach, razem z drugą Carrow. Cóż... Nottów też nie lubił, byli zdradzieccy, ale Szkot, to szkot. Tańczyć musi umieć. A tak się składa, że panicz Nott tańczy wyjątkowo dobrze. Jednak z jego tonu dało się od razu wyczuć, iż Malfoy... — Każe Pan, czekać damie? — zapytał a chłopak skrzywił się lekko. Po czym poszedł kilka kroków naprzód, jednak wcześniej nakazując Carrow stać. Co samo w sobie zdziwiło Arbuthnotta. — Cóż on czyni? — zapytał patrząc na chłopaka, który przykucnął wlepiając wzrok w stopy tańczących par. Nott otworzył lekko usta a Flora skrzywiła się mocno, jednak tutaj Hestia najbardziej zdziwiła go zachowaniem, bowiem uśmiechała się szeroko a jej oczy błyszczały. — Uczy się — odparła z radością a Arbuthnott spojrzał na blondyna nieco tępym wzrokiem. — Uczy? — Powtórzył pusto. — Jak to tak? Wzrokowo? Bez praktyki? Ha! Chciałbym to zobaczyć, na co ta jego nauka się zda! — O co? — Arbuthnott zamilkł. Malfoy wstał i odwrócił się patrząc na niego prowokacyjnie, to spojrzenie spodobało się Arbuthnottowi, naprawdę czuł w nim wyzwanie godne szkota. — Hazardzista z ciebie co? — Zagadnął zawijając wąsa o palec i uśmiechnął się patrząc na chłopaka. — Cóż... Nie lubię Anglików. Więc jeśli waćpan przegrasz, z każdym przybyciem do szkocji odzienie twoje będzie nie inne niżeli tradycyjne szkockie — wskazał swój kilt a chłopak drgnął. Pod kilt nie zakładało się nic... — Barwy Carrowów przybierzesz, boś nie szkot. Nie masz klanu, tylko ród, barwy i kraty są ci obce. — A jeśli ja wygram? — Wątpliwe! — Zaśmiał się po czym spojrzał na swoją szablę. — Dam ci ją — powiedział klepiąc po broni. — Ostrzejszej klingi nie odnajdziesz w tym świecie. Wykuta w samej Urkhang, mieście Krasnoludów. — Krasnoludy wyginęły osiem tysięcy lat temu. — Dobrze, żeś Historię znasz — poklepał znów swoją szablę. — Ostrze starsze niż cała ta wasza szkoła magiczna. Rzemiosło mistrza, nad mistrzem, przeklęte klątwami zapomnianymi, z nikim żem walki nie przegrał z nim u boku! A walk tych było sporo. Kiedyś to byli czarodzieje! — Wykrzyknął. — Z orężem i różdżką. Dwoma walcząc. Cóż to były za czasy — westchnął z nostalgią. — Jest pan pewien, że chce się pozbyć tak ważnej historycznej pamiątki? Niewiele takich oręży na świecie pozostało. — Jeszcze żem Anglika co żywo harcuje nie widział panie Malfoy — oświadczył wyniośle i spojrzał mu w oczy. — Więc jeśli cudu Pan dokona i nagrodę zasłużoną otrzyma. To jest szkocja. Umowy są rzeczą świętą. A Bóg oszustów do piekła ześle. — Wszyscy szkoci są tacy pobożni? — Hestio co ty w nim widzisz? — Jęknął wznosząc ręce w akcie rozpaczy ku górze a dziewczyna zaśmiała się lekko. — W Bezbożniku! Ty! Tak cudowna jak łzy boskie! W Bezbożniku się dużysz! Och, Panie! Za jakie grzechy! — Stęknął po czym, ni stąd ni zowąd klasnął w dłonie patrząc na niego srogo. — Piosenka nowa się zaczęła. — Posłał mu uśmiech a chłopak westchnął i poprowadził Carrow na parkiet. — Głupi, och głupi. — Mało kiedy zgadzam się z panem, jednak teraz poprę pana słowa — Arbuthnott spojrzał na Theodora stojącego obok niego. — Draco jest w stanie nauczyć się kroków w kilka sekund. — Jak to tak? — Ale będą one puste — ciągnął ignorując słowa Szkota spoglądając na pary, które się sobie kłaniają i zaczynają powoli. — Tańczyć będzie, może nawet idealnie. Ale Pan to ujrzy. Z resztą tak samo jak każdy kto się przyjrzy bardziej. — To znaczy co? — Raczej brak czego. — Powiedział kiedy zaczął się szybszy rytm a Arbuthnott już dostrzegł tą dziwność. Chłopak nie miał pojęcia co robi. * — Zadowolona? — Carrow przytaknęła następnie robiąc obrót i roześmiała się cicho, na co ślizgon posłał jej uśmiech. Cóż... Nie było to tak skomplikowane jak mu się wydawało, kilka skoków, podrzutów, przejść. Gdyby nie patrzeć na te wszystkie zbędne głupoty to jest to takie samo jak chociażby walc. Nudny pod każdym względem. Tylko muzyka się różniła. I ludzie. Ale taniec sam w sobie był nudny. Nie rozumiał dlaczego Hestia tak się cieszy... Nie rozumiał... — Co ty... Hestia... Czekaj... Za szybko! — Syknął cicho a dziewczyna zaśmiała się lekko. * — Ha! To, się mu przydarzyło!— Arbuthnott klasnął w dłonie z uśmiechem na ustach. — Jakbym widział Viktorię! Ileż to razy tego typu numery przyprawiała Hektorowi! Och jakie to było piękne! — Zaśmiał się i westchnął z rozmarzeniem. — Ale on nie rozumie... Co jest z nim nie tak Nott? — Zagadnął patrząc na Theodora, który wraz z Florą spoglądali na Draco z Hestią, gdzie to Malfoy wyglądał nieco dziwnie... Był podenerwowany. A przecież zwykł być poza szkołą spokojny. Tylko przy Potterze i publice będąc dupkiem.— Wydaje mi się, że on nie chce sobie czegoś do serca dopuścić... Jego ruchy są bezbłędne... Kopia samego Króla Hencelta! Ale to wszystko jak gra. Jak Angielska sztuka teatralna! Bez uczuć! Emocji! Po prostu robi się to co się musi! — Zwykł tak funkcjonować. Taniec to nie jedyna dziedzina w której zwyczajnie gra — powiedziała Flora obserwując swoją siostrę, roześmianą, cieszącą się życiem, ostatnimi czasy bardzo rzadko widywała ją w takim stanie. — Ale zakładu pan nie uzasadnił. Miał Pan zobaczyć tańczącego Anglika... To pan ma, prawdziwie tańczącego Anglika. — Wiem dziewczę drogie, jednak żałość me serce opatula kiedy spoglądam na dziecko, które życia w sobie ma tyle, co dąb wyschnięty. A ileż on ma lat by tak na świat patrzeć? Ach ci Anglicy. Życie wysysają już z dzieci! Cóż więc was tam tak ciągnie? — Zwrócił uwagę na młodzież przy nim. — Skoro, uczuć to nie ma? — Spytał i nie oczekując odpowiedzi znów spojrzał na drugą Carrow. — Piękne jesteście obie. A i gust tak samo paskudny... Wybacz Theodorze, jednak twego rodu również nie ścierpię. — Wybaczam pani Arbuthnott. Jednakowoż, z Florą nie mamy innych stosunków niżeli przyjacielskie — jegomość uśmiechnął się i poprawił beret. — Zdajecie mi się lepiej dogadywać niż ci to tam harcują — Wskazał Malfoya. — Jednak cóż ja mogę wiedzieć o miłości. Jestem na nią za stary. — Westchnął i podał mu szablę. — Daj ją chłopakowi. Ja odzywać się nie mam do niego zamiaru. Cóż powiedzieć nie wiem. Skoro rolę odgrywa, bez uczuć swych pogrywa. Kpi ze szkocji, nóż wbija w serce moje, rani, kopie, zabija! Gdzie to poczciwi ludzie się podziali? Ach Albercie! Gdzie to wszystko zaszło!? — Zapytał swego druha, który już od jakiegoś czasu przy nich stał.— Powiadam ci! Angielskie nasienie zabije mi jeszcze dziecko boskie! Spójrz jaka szczęśliwa! Spójrz jaka uśmiechnięta! Spójrz w jej serce czyste! A teraz zwróć uwagę na oczy! Stają się puste! Piekielne Angielskie oczy! Draco podniósł się do pozycji siedzącej trzymając się za serce i oddychając ciężko. Muzyka zniknęła, ludzie, tańce, radość, Hestia... Była tylko cisza dzwoniąca w uszy i co jakiś czas dźwięk odgłosu oddychania Theodora. Zniknęło wszystko... Poza wspomnieniem... Snu? Nie. Przeszłości. Tak realnej i żywej. Dotknął swojego ramienia, o które kilka sekund temu rękę opierała Hestia, kiedy ją podnosił... We śnie. A jednak czuł. Jakby rzeczywiście to się wydarzyło zaledwie kilka sekund temu. "Skoro rolę odgrywa, bez uczuć swych pogrywa." Pokiwał głową i zastanowił się przez chwilę. Wszyscy sądzili o nim to samo. Nawet Theodor... "Jesteś kukłą Draco" słowa Pottera teraz znów zadzwoniły w jego głowie, "jak osoba tak czysta jak Hestia może być prawie z diabłem?" Astoria również tak o nim sądziła... Łgarze, kłamcy, hochsztaplerzy... A może to on nim jest? "Hestia zniszczyła się przeze mnie" pomyślał i zwlókł się z łóżka narzucając na ramiona szkolną szatę, po czym wyszedł z dormitorium. A myśli ponure na nowo zaczęły się w nim wzbierać. Przeszedł przez korytarz i zatrzymał się w pustym pokoju wspólnym patrząc w kierunku swojego miejsca. Westchnął i podszedł do niego zaczynając patrzeć w ogień. "czy to ma jakiś sens?" zapytał powoli przypominając sobie sen " Czy może lepiej iść się zabić?" dodał po chwili zastanawiając się nad tym wszystkim co zrobił w życiu, jak wiele błędów popełnił, i jak dużo osób tym skrzywdził. Poczuł kopnięcie w prawy bok i otrząsnął się z zamyślenia następnie patrząc na małą stopę która ponowiła kopnięcie. Wcześniej nie zauważył tego, że ktoś tutaj śpi. Sądził, że to zwyczajnie koc... dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że komuś przysnęło się w pokoju wspólnym... Dziewczyna przekręciła się na drugi bok i zmarszczyła brwi przez sen. A Draco uśmiechnął się blado. W sumie nie wiedział dlaczego. Po prostu naszła go ochota by się uśmiechnąć... Patrzył tak na nią przez chwilę po czym wstał i zwrócił uwagę na zegar. Była trzecia w nocy. Nie rozumiał swoich myśli, nie miał pojęcia skąd tego typu pomysły pojawiły mu się w głowie, jednak postanowił spróbować ostatniej deski ratunku. Ten sen, tak jak i inne wspomnienia, pokazały mu, że tą która nigdy w życiu go nie oceniała była właśnie Carrow. Uświadomił sobie przez to, że nie ważne od tego, jak bardzo go teraz nienawidzi, on ją kocha. Bo właśnie ona pokazała mu, że nie można jedynie nauczyć się żyć. Że życie trzeba miłować, kochać, czuć! Przymknął oczy a po kilku sekundach w pokoju wspólnym pojawiła się tylko czarna mgła, która bardzo szybko zniknęła. Cień przemknął przez korytarz niezauważony, Pani Norris miałknęła głośno tuż przy wyjściu z lochów, kiedy to poczuła chłód tuż przy stopach, jednak kiedy tylko Filch tam podszedł, nie zobaczył nic. Tak jak i McGonagall przy zachodnim wejściu, czy Flitwicka, tuż przy Wielkiej Sali. W końcu mrok w ciemności widoczny być nie może. Można go poczuć, jeśli jest się w stanie rozróżnić mgłę od wiatru, można usłyszeć, gdy ma się słuch nietoperza, jednak ujrzeć w nocy nie dałby rady nawet najwybitniejszy czarodziej. Czarna mgła jednak zakończyła swoją wędrówkę, a na jej miejscu zmaterializował się chłopak o bladej twarzy i włosach, który był w ciemności widoczny bardzo wyraźnie. — Draco. Miło cię widzieć — chłopak drgnął słysząc gdzieś blisko siebie przyjemny i życzliwy głos. Westchnął cicho po czym podszedł do barierki przy, której stała postać w popielatych szatach. — Co profesor tu robi o tej porze? — O to samo mógłbym zapytać ciebie — odparł spokojnie Dumbledore spoglądając w kierunku spadających gwiazd na niebie. Milczeli przez chwilę, jakoby czekając, na to który odezwie się pierwszy. Było to nieco groteskowe i wymowne, jednak dające pewnego rodzaju szansę na przemyślenia. — Dzisiejszej nocy ma pojawić się na niebie kometa Satomiego.— powiedział konwersacyjnym tonem dyrektor, jako pierwszy przerywając ten dziwny moment.— Prawie, że moja równolatka — dodał z uśmiechem. — Miałem nadzieję ją zobaczyć po raz kolejny. — Malfoy spojrzał w niebo gdzie co chwila spadały gwiazdy. — Skąd będzie profesor wiedział, która to? — Jest niepowtarzalna. A wyjątkowych rzeczy nie można usunąć ze swojego umysłu niezależnie jak bardzo by się tego chciało. — Skoro tak pan twierdzi — powiedział cicho i spojrzał w dół, gdzie to ujrzał jedynie ciemność. Ciągnącą się w dół, i w dół, przerażającą kiedy patrzy się tylko w nią, i myśli o tym by skoczyć. Bo patrząc w nią, człowiek zaczyna zastanawiać się nad tym, czy jeśli tak się stanie, to czy naprawdę upadnie? Bo przecież, nie widać dna. Ciemność go nie ma. — A twój powód? — Zapytał Albus nadal wodząc wzrokiem po niebie. — Uczniowie nie powinni opuszczać dormitoriów po ciszy nocnej. Można by rzec, że złapałem cię na gorącym uczynku. — Gdy profesor był uczniem, nigdy nie zdarzyło się panu wyjście po ciszy nocnej? — Gdybym ci odpowiedział na to pytanie, pogrążyłbym swój autorytet dyrektora. — Rozumiem — przyznał z przelotnym uśmiechem na ustach. — Przyszedłem pomyśleć — odezwał się w końcu nadal spoglądając w ciemność. — Tutaj jest spokojnie. — Znałem kiedyś osobę, która mówiła dokładnie tak samo. — Co się z nią stało? — W pewnym momencie rzuciła się w dół. — Malfoy lekko się uśmiechnął. Dumbledore nawet nie wiedział, jak często on sam również chciał to zrobić. Może i przerażała go perspektywa samobójstwa, bo oczywistym jest, że gdyby skoczył, w końcu upadłby na dziedziniec mieszczący się pod wieżą, ale był ciekaw, czy ciemność śmierci , jednak ma dno. — Ocalił ją chłopak, który bardzo ją kochał. A mimo wszystko, ona jego nie była wstanie. — Znam skądś tą opowieść. — Dziwne żebyś nie znał. W końcu to opowieść o twojej matce. — Nie mam matki — Dumbledore westchnął spoglądając znów w górę, ku gwiazdom. — Nawet porządnie zabić się nie potrafi. Głupia. — Nadal masz do niej żal za to co się wydarzyło? — Nie — powiedział sucho, zamykając ten temat. A przynajmniej chcąc by tak było. Nie lubił rozmawiać o sobie. Wolał odciągać ludzi od mrocznych i smutnych historii jego rodziny. — Pewnie twierdzisz, że tego nie potrzebujesz, jednak sądzę iż powinieneś z nią porozmawiać. Zbyt ufnie podążyłeś za ścieżką swojego ojca. — Pan też niczego nie rozumie — pokiwał głową znów spoglądając w ciemność. — To może mi wyjaśnisz? — Nie ma takiej potrzeby. Nie można mi już pomóc. — Czyli podjąłeś już decyzję — zaczął a ten mu skinął głową. — Teraz? — Nie. Snape śpi. A Potter jest u siebie. Jeśli ma być tak jak Pan sobie zaplanował, to tak się stanie. Nie mam zamiaru zmieniać Pana planów śmierci.— Albus uśmiechnął się lekko. — Tylko, nie rozumiem pewnej rzeczy. — Jakiej? — Po co chce pan dać się zabić? — To i tak by się wkrótce stało — powiedział powoli Albus, nie ukazując w głosie żadnej emocji. Malfoy usłyszał jednak, cichy dźwięk metalu uderzającego o barierkę. Przez co spojrzał na schorowaną i ciemną dłoń Dumbledore'a na której dyrektor miał złoty sygnet. — Chodzi o rękę? — Zapytał, jednak nie otrzymując odpowiedzi podniósł się i wyprostował nadal trzymając się barierki. — Jeśli w tej opowieści Snape również powiedział Profesorowi, że organizm wytrzyma niecały rok. To jest to oczywista bzdura. — Dumbledore zamrugał zszokowany odwracając do niego swoje niebieskie oczy. — Istnieje magia, która pozbędzie się tego bez większego wysiłku. To zatrucie, a nie wrodzona choroba. Banalna do usunięcia. — Banalna mówisz — starzec spojrzał na swoją rękę.— Magia, o której mowa. To moc nadzwyczajnego? — Niektórych — przyznał powoli. — Z tego co mi wiadomo, moc która potrafiła uleczać miał Gellert Grindelwald. Jednak może to tylko kolejne kłamstwo mediów. Ciężko stwierdzić. — Istotnie — odparł mu starzec i uśmiechnął się. — Spójrz! Mówiłem, że nie da się jej pomylić. — Draco podniósł wzrok ku górze a jego oczom ukazała się gwiazda spadająca leniwie po niebie, zupełnie inaczej niż te inne. Ta opadała lekko, nie spiesząc się, pozwalając być podziwianą. Biała gwiazda ciągnąca za sobą barwny ogon, naprawdę robiła wrażenie. Draco nie pamiętał by widział gwiazdy o takiej barwie jak i wielkości, zdawała się być mu olbrzymia w porównaniu z resztą małych kropek znajdujących się na niebie. Kropek, które robiły jej jedynie za tło. Jednak to zjawisko zniknęło też całkiem szybko, niecałe kilka minut po tym jak się ukazała, zniknęła. I ten kto jej nie widział, najprawdopodobniej nigdy nawet nie pomyślałby o tym, że zwykła gwiazda może zatrzymać dech w piersi. — Tak to już jest z rzeczami niezwykłymi — blondyn spojrzał na starca, który wciąż wlepiał spojrzenie w niebo. — Pojawiają się i znikają szybko. Jeśli nie zdążysz złapać chwili kiedy się ukazują, najprawdopodobniej już nigdy potem nie zdołasz jej uchwycić.— Uśmiechnął się zamyślony po czym na niego spojrzał. — Nie stój tu zbyt długo Draco. Noce wciąż są chłodne.— Oświadczył a zanim chłopak zdążył mu odpowiedzieć nastąpił dźwięk aportacji. Ślizgon pozostał sam i pomyślał, że jeszcze rano, będzie musiał przespacerować się do Flory, z prośbą o pomoc. Bo nie wydawało mu się, by śmierć Dumbledore'a w tej opowieści była naprawdę potrzebna. Bardziej przyda się im żywy. * Harry obudził się nagle. Miał jakieś dziwne przeczucie, że coś złego się dzieje. Podniósł się z łóżka dotykając blizny, która mimo iż go nie piekła, znów zaczęła go swędzieć. Działo się to zwykle, kiedy miało wydarzyć się coś związanego z Voldemortem. Było jakby ostrzeżeniem, przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Brunet wolną ręką chwycił za różdżkę i po cichu narzucił na swoje oczy zaklęcie Freschoklumis. A kiedy tylko poczuł iż widzi wyraźniej, machnął różdżką pół obrotu, zapalając niewerbalnie zaklęcie lumos na końcu pałeczki, którą trzymał w dłoni. Rozejrzał się, Zabini spał jak zabity, za to Hestia pogrążona we śnie nawet nie przymrużyła oczu kiedy ciemnoskóry nieświadomie kopnął ją w lewy przegub leżąc po drugim brzegu łóżka. Potter uśmiechnął się lekko. Tak, widać, iż ta dwójka naprawdę nigdy nie potrafiłaby być razem. Nawet podczas snu nie potrafiąc się dogadać. Potter przeszedł przez pokój i chwytając przed wyjściem Mapę Huncwotów do ręki, opuścił dormitorium. W korytarzu było pusto, co nie było czymś dziwnym, było już dobrze po drugiej w nocy, a on spacerował sobie po korytarzu jakby było południe. Przeszedł przez niego i zwrócił uwagę na dziewczęce dormitoria, gdzie właśnie kierowała się jakaś pierwszoroczna Ślizgonka opatulona w koc, która mamrotała coś pod nosem, że chyba się jej przysnęło. Harry uśmiechnął się blado odprowadzając ją wzrokiem, po czym skierował się w dół, do kominka, gdzie to, po raz pierwszy w życiu, zasiadł na kanapie Draco... Znaczy się. Mebel ten nie należał do Malfoya, jednak wiele osób tak właśnie ją nazywało, ponieważ zasiadać zwykł na niej Malfoy, lub Malfoy z kimś obok siebie. Jednak zwykle nikt obok niego nie siadał. Były gryfon stuknął patykiem po mapie i ziewnął cicho. Patrząc na swoją kropkę, później podążył wzrokiem nieco w lewo i doszedł do wniosku, że przecież kojarzy tą dziewczynkę. Nie zna jej osobiście, jednak kojarzy z opowieści. Sara Wood, to młodsza siostra Olivera Wooda, który był niegdyś jego kapitanem w drużynie gryfonów. Chłopak często poruszał temat swojej małej siostrzyczki, poza którą świata nie widział. — Kto by pomyślał, że trafi ona do gniazda węży? — Spytał sam siebie i spojrzał na dormitoria dziewcząt. Astoria spała wraz ze swoją współlokatorką, spokojnie w łóżku. Hestia z Florą zresztą też. W pokoju Pansy i Dafne, blond-włosa ślizgonka chodziła po pokoju. Potter doszedł do wniosku, że dziewczyna czegoś szuka ponieważ błądziła po całej powierzchni wyznaczonej dla niej części kartki. Kiedy przejechał wzrokiem nieco niżej, jego brwi zmarszczyły się a usta wykrzywiły w grymasie niezadowolenia. W pokoju Lauren był Alex. I oboje nie spali. A to oznaczało,że zapewne znów knują jakąś intrygę. Przejechał wzrokiem w prawo spoglądając tym razem na męskie dormitoria, Blaise i Hestia nadal spali, Max poszedł na nocny wypad do toalety, Tony miał w dormitorium jakąś Rosalię, Nott spał, a Malfoya nie było w pokoju. Potter zastygł i jeszcze raz spojrzał na ramkę z dormitorium ślizgonów jak i ich łazienkę. Nie znalazł tam Malfoya. Przejechał wzrokiem po mapie, rozwinął zakładkę, jedną, drugą, trzecią, i dopiero po jakichś dwóch minutach szukania znalazł go. Chłopak stał na wieży astronomicznej. — Chyba naprawdę potrzebujesz odpoczynku stary — powiedział patrząc na nazwisko Draco. Z początku bał się tego co Malfoy kombinuje o tej porze. Na początku roku miał obawy do tego, że chce zrobić komuś krzywdę. Gdy okazało się, iż jest śmierciożercą, Potter wiedział, że Malfoy musi zrobić coś naprawdę potwornego, jednak słowem się nie odzywał. Kiedy jednak wyszło na jaw, że ma zabić Dyrektora, Potter nie wytrzymał. Pamiętał bardzo dokładnie wydarzenia które wydarzyły się potem. Krzyki, ogień, śmierciożercy i wydostanie się energii, niewyobrażalnej mocy, której siła rażenia mogła ich tam wszystkich pozabijać. Wtedy Potter zdał sobie sprawę z tego iż to wszystko co się wydarzyło nie było winą Draco. Chłopak niósł na barkach więcej problemów niż mogło się Harry'emu wydawać. Miał ciężkie dzieciństwo, o którym wciąż nie jest w stanie rozmawiać, schorowaną siostrę, która zmarła, moc, która go przerasta. Do tego był tak bardzo zamknięty w sobie, że nie był wstanie zwierzać się ze swoich problemów najbliższym, tracąc ich po kolei. Harry nie rozumiejąc tego, był na niego wściekły, próbował go nawet zabić. Teraz jednak wstyd mu było za to co robił. Malfoy był jego kumplem. Potter powinien więc go wspierać a nie pogrążać w poczuciu winy. Harry pojechał wzrokiem w kierunku północy i przekrzywił ze zdziwienia głowę, widząc, że postać Luny jest blisko nazwiska Ivana Bathory'ego. Normalnie nie zwróciłby na to pewnie uwagi, gdyby właśnie nie fakt, że była to Luna. A mieli godzinę drugą w nocy. Za to Ivan nie był osobą specjalnie... Normalną. — Luna niby też nie — dodał sam do siebie zastanawiając się, co właściwie Ivan może chcieć od Lovegood. Jakoś nigdy wcześniej nie widywał ich w swoim towarzystwie. Jednak, oboje byli nadzwyczajnymi, więc może to również było powodem tego iż się spotkali. W Slytherinie na ten przykład, wszyscy nadzwyczajni trzymali się razem... Prawie wszyscy. Lauren była odstępstwem od tej reguły. Choć z początku zdawała się trzymać z grupą Malfoya, teraz tylko pragnęła wszystkich skłócić, czego Potter nie umiał pojąć. A raczej nie potrafił zrozumieć motywu jej działań. Wybraniec przejechał wzrokiem szukając Touki na mapie, i znalazł ją tam gdzie przewidywał, śpiącą w swoim dormitorium. Znów odszukał Draco, który spokojnym tempem opuszczał wieżę astronomiczną, jednak zmarszczył brwi kiedy po wschodniej i zachodniej stronie dostrzegł nazwiska Gryfonów... Ósemki gryfonów, w tym Rona. — O kurwa... — Zaklął Potter wstając na równe nogi I niewiele myśląc rzucił się w bieg. Nie sądził, by zdążył przed atakiem, jednak musiał tam być jak najszybciej. * Czując jakiś ciężar w okolicy lewej stopy, a potem słysząc głośne miauknięcie, uświadomił sobie, że wdepnął w Panią Norris. Przez co chwilę później czuł, że ktoś za nim biegnie. I tak faktycznie tak było. Głos wrzeszczącego Filcha dało się słyszeć na pół korytarza, a odbijanie się jego ciężkich butów o marmur niosło się z hukiem chyba przez całą szkołę! Potter cudem wykręcił na zakręcie, zerkając na mapę, gdzie to Malfoy był już w potrzasku. Otoczony przez wrogich Gryfonów. Potter nie myślał, nie potrafił w tej chwili zebrać myśli. Jedyne na czym mu zależało to pomóc Malfoyowi i nie dać się złapać woźnemu. Te dwie rzeczy, zdawały być się w tej chwili cenne na wagę złota! — Zatrzymaj się gówniarzu! — wrzeszczał Filch — Jak cię dorwę to przysięgam! Będziesz wisiał w lochach pod sufitem przez pół roku! Harry czując nagły wzrost adrenaliny, przyspieszył jeszcze bardziej, sprintem wybiegając na błonia, skąd skrótami postanowił pobiec na Wieżę Astronomiczną. Gdzieś w połowie drogi, gubiąc Filcha, który najprawdopodobniej biegł i wrzeszczał dalej, jednak już nie wiedział za kim i za czym, zapewne krztusząc się własną śliną z wycieńczenia. Potter zwrócił uwagę na mapę i nagle zatrzymał się, prawie się wywalając, kiedy dostrzegł to co widział. Otrząsnął się i pobiegł przed siebie, już niewiele mu zostało, a musiał się dowiedzieć, czy to co ujrzał jest prawdą, musiał to widzieć na własne oczy! Będąc już kilka metrów od miejsca zajścia słyszał krzyki Rona. Wrzaski i wyzwiska od suk, kurw, dupodajek i dziwek. Słyszał setki epitetów, które Potterowi nigdy nie przeszłyby przez gardło, tym bardziej, w stosunku do Hermiony. Zatrzymał się przy nich, przez co wiele osób zwróciło na niego uwagę. W świetle różdżek Potter widział twarze uczniów zapisanych na mapie. Widział Rona z Finneganem, dostrzegł dwóch dryblasów z czwartego roku i jednego z piątego, gdzieś mignęła mu też twarz Lavender i jej koleżanki, której imienia nie pamiętał. Większe znaczenie w tej chwili miał McLaggen stojący wraz ze swoim kumplem Donym pośrodku tego zbiegowiska, który trzymał Rona za bluzę w taki sposób, że nogi dyndały mu w powietrzu. Jednak nie to w tym wszystkim najbardziej szokowało Pottera. — Harry! — Hermiona cała roztrzęsiona wezwała go do siebie, co zrobił natychmiast. Draco leżał na ziemi przyparty do trawy przez innego z kumpli McLaggena. Wijąc się z bólu. — Co mu jest?! — Zapytał ze zgrozą, mimo poobijanej twarzy, krwi spływającej z nosa i ust - czego Potter spodziewał się zaraz gdy dostrzegł czającą się na Malfoya grupę Gryfonów-, Draco syczał z bólu nie będąc w stanie otworzyć , jak gdyby... — Rzucili w niego jakimś pyłem w oczy! — Granger zadrżała. — Nie chcą powiedzieć czym konkretnie! — Stwierdziła starając się rozchylić powieki Ślizgona, który przy każdej próbie dotknięcia go w oczy wyrywał się. Przy tak gwałtownych ruchach, Granger najwyraźniej bała się, że może mu dźgnąć różdżką do oka. Coś huknęło. Harry poderwał głowę do góry i dostrzegł jak Cormack strzela na palcach patrząc na Weasleya leżącego na ziemi z mordem w oczach. — Malfoy nie wyrywaj się! — Wrzasnęła Granger, ale ten najwyraźniej jej nie słyszał. Cudem nie wydobywając krzyków, zagryzł usta wręcz do krwi, by tylko nie wydać chociażby jęku. — Harry chwyć go za głowę. Trzeba mu przemyć oczy, może choć trochę tego świństwa z nich wyleci. — Dony. Kończymy z tą szopką. — Potter, usłyszał głos Cormacka, kiedy chwytał Ślizgona za czaszkę. — Idź po Snape'a. Wnet Gryfoni zaczęli uciekać przerażeni i roztrzęsieni. Krzycząc coś w stylu "jeszcze z wami nie skończyliśmy, ścierwa". Harry nie dziwił się tego strachu. Był on uzasadniony, jednak Potter nie sądził by McLaggen chciał ich zastraszyć. Chodziło tu o coś innego. Cormack doskonale zdawał sobie sprawę z tego co się działo. Nie miała znaczenia jakąś tam bijatyka, a zdrowie chłopaka. Wiedział, że oni sami, nie dadzą sobie rady. Zdawał sobie sprawę z tego, że Granger nie podoła. — Aquamenti. — Oświadczyła Hermiona a strumień wody wystrzelił z jej różdżki w — rozchylone przez nią wcześniej — prawe oko. I wtem nastąpił krzyk, głośny, donośny wrzask, jak gdyby kogoś tu zabijano. Wrzask cierpienia był tak potworny, że Cała czwórka zamarła w bezruchu. Dony który stał przy wrotach prowadzących na błonia, również zatrzymał się patrząc z wielkimi przerażonymi oczami w kierunku Draco. — Zgaś to! — Wrzasnął McLaggen odrzucając dziewczynę na bok i przyłożył dłoń do lewego oka chłopaka, z którego leciał dym. A smród palonej skóry rozniósł się dookoła nich. Hermiona zaczęła płakać histerycznie. Gryfon, który wcześniej przytrzymywał Malfoya, chwycił się za swoją głowę zaczynając dziwnie skomleć ze strachu. Dony pobiegł jak najszybciej po pomoc. McLaggen starał się złagodzić to wszystko lekkimi klątwami leczącymi, a Harry siedział. Klęczał patrząc się w ciemności na lekko zarysowaną twarz kumpla, który wciąż się darł. I nie potrafił o niczym myśleć. Nie umiał przypomnieć sobie żadnej klątwy leczącej, nie potrafił odezwać się by wezwać pomoc. Nie umiał się nawet poruszyć. Tylko wpatrując się w cierpiącą postać swojego przyjaciela... Przyjaciela? Czy on właśnie tak pomyślał o tym zarozumiałym dupku? Czy to mu się tylko wydawało? Nie umiał zdefiniować tego wszystkiego, nie potrafił nawet określić co w tej chwili się działo. Gdzieś blisko nastąpił huk deportacji. A potem McLaggen został odsunięty a Harry unosząc wzrok spojrzał na bladą i jak zwykle nie atrakcyjną twarz opiekuna domu. Na bardzo zdenerwowaną i nawet nieco, przerażoną twarz Nietoperza. Patrząc w nią tępo, nie potrafił zrozumieć słów, które mówił Snape. Nie docierały do niego. Dopiero w chwili kiedy to krzyk ucichł ,a Draco, pod wpływem jakiejś klątwy, zemdlał. Harry otrząsnął się. Nastąpiła cisza. Severus jednym machnięciem różdżki wyczarował patronusa — łanię, białą niczym śnieg, która była promykiem nadziei w ciemności, która ich otaczała- świetliste zwierzątko przebiegło wokół nich leniwie, po czym pomknęło w kierunku szkoły. Potter patrzył, aż zwierzę zniknie, dopiero potem znów patrząc w postać Malfoya. A konkretniej w miejsce gdzie okolice jego prawego oka były wciąż wypalone. — Wszystkich was chcę widzieć w moim gabinecie za pięć minut. — Oświadczył Snape unosząc zaklęciem bezwładne ciało Ślizgona. Po czym odszedł, w milczeniu. A kiedy zniknął dopiero zaczęła się wrzawa. Hermiona zakryła twarz w dłoniach zaczynając głośno płakać i mówić coś do siebie spanikowana. McLaggen wymienił spojrzenie z Donym, który do nich dołączył kilka chwil po tym jak pojawił się Snape. Ich kumpel zgiął nogi w kolanach i położył na nich głowę starając się opanować , również bujając się jakby miał jakiś atak paniki. Za to Potter pomyślał, że to wszystko jego wina. Że gdyby zdążył na czas. Nic złego by się nie stało. Gdyby był wystarczająco pilny i opanował deportację, byłby przy nim w chwili kiedy to Gryfoni zaatakowali Draco. Że gdyby tylko... — Trzeba powiedzieć Hestii — Potter podniósł wzrok do gryfona, który na niego patrzył. — Mógł mieć na coś alergię — dodał powoli Dony Darko. — Dlatego łącząc się z wodą zamiast uśmierzać ból, zaczęło wypalać mu twarz. Czasami zaklęcia wchodzą w reakcję kwasową w chwili kiedy to mają bezpośredni kontakt ze skórą. Ona była z nim najbliżej. Jestem pewien, że wie, co mogło mu zaszkodzić. — Pomfrey raczej to określi — mruknął chłopak wciąż opierający się o swoje kolana. Dony pokiwał głową niepewnie. — Ten pył zniknął zaraz po zderzeniu się ze skórą — wyjaśnił cicho. — Nie będzie miała pojęcia co sprawiło, że Malfoy zaczął tak reagować. A jego lekarka poda najprędzej jego akta szkole do dwóch dni. Taki jest protokół uzdrowicieli. A trzeba działać szybko. Jeśli straci wzrok... — Nie pierdol! — Powiedział głośno McLaggen patrząc na wciąż trzęsącą się Granger. — Nic mu nie będzie. Kilka eliksirów i będzie po sprawie. — Obyś miał rację — odparł cicho Harry podnosząc się z ziemi.Naprawdę chciał w to wierzyć.— Chodźcie. Już czas. — Pomógł wstać Hermionie i skierował się wraz z resztą w kierunku wejścia do szkoły. Harry pomyślał, że jeśli naprawdę uszkodzili Malfoya, to wyśle do skrzydła szpitalnego każdego gryfona, który brał w tym udział, a także, że kończy z bezstronnością. Chcieli wojny. To on im ją zagwarantuje. * Kiedy Hestia obudziła się rano. Pierwsze co poczuła to okropny ból głowy. Oraz ujrzała biały sufit w pokoju Zabiniego. A Następnie zobaczyła coś, na co uśmiechnęła się blado, podnosząc się do pozycji siedzącej. Bałagan w pokoju sprawił, że przypomniała sobie wczorajszą noc i to co robiła. Już nie pamiętała kiedy tak dobrze się bawiła. Przejechała delikatnie palcami po głowie ściągając włosy z czoła, które zasłaniały jej widok na świat po czym ziewnęła. Patrząc na Zabiniego który spał jak dziecko. Uśmiechnęła się rozbawiona. Nie tylko ona starała się utrzymać tą dziwną znajomość… Nie tylko jej zależało, nie była już sama. To była dobra wiadomość. Ostrożnie wyszła spod kołdry i założyła buty wstając. Zachwiała się lekko po czym wzięła wdech i spojrzała na swoje odbicie w lusterku wiszącym nad jedną z komód obok łóżka. Cóż... Nie wyglądała tak źle jak się czuła. Nie pamiętała już jakim dziwnym uczuciem jest kac. Głowę miała ciężką, ciało osowiałe, oczy się jej zamykały, a do tego wszystkiego chciało jej się w kółko ziewać. Poprawiła włosy i skierowała się do wyjścia. W międzyczasie drzwi kliknęły i wyszedł przez nie Harry, jakoś zdawał się jej być dziwnie zamyślony. A kiedy ją zobaczył jego duże zielone oczy nagle powiększyły się jeszcze bardziej. — Wstałaś. Nareszcie! — Dziewczyna przystanęła, który mimo iż wyglądał całkowicie tak jak zwykle to zachowywał się inaczej. Był zdenerwowany. — Mamy sobotę. Zwykłam spać nieco dłużej i... — Choć. Musisz mi wszystko powiedzieć. — Co? — Spytała kiedy chwycił ją za rękę i wyprowadził z dormitorium. — Harry? — Jest... Pewna rzecz o której musisz wiedzieć.— Oświadczył nie patrząc na nią i przyspieszył kroku kiedy minęli kilkoro czwarto-rocznych ślizgonów — Coś się w nocy stało? — Spytała a chłopak lekko się skrzywił. — Można tak powiedzieć. — Harry! — Chłopak drgnął. Carrow uniosła wzrok do góry gdzie to biegła w ich kierunku Astoria. Ona również wyglądała na zdenerwowaną, a do tego przerażoną. — To prawda?! — Wydyszała a jej oczy lśniły od łez. — Powiedz, że to co mówił Cormack to kłamstwo. — Potter lekko się zgarbił a dziewczyna zatkała usta dłonią. Hestia czekała aż ktoś jej wyjaśni o co w tym wszystkich chodzi, ale zamiast odpowiedzi otrzymała siarczysty policzek w twarz, na który nie była przygotowana. — Greengrass! — Krzyknął Harry i pochylił się nad Carrow, która trzymała się za prawy policzek, który ją piekł. — Hestia w porządku? — To jej wina! — Ryknęła młodsza dziewczyna, a jej głos się zatrząsł. Potter pomyślał, że jeszcze chwila, a Greengrass się tu rozpłacze. A on nie potrafił pocieszać dziewczyn. Była to jedna z rzeczy w których był wyjątkowo beznadziejny.— To wszystko... Wszystko jej wina! — Astorio... — Może nie?! — Krzyknęła znów, piskliwym głosem, przerywając Potterowi. — Gdyby nie była taka święta i nie odzywałaby się do szlam to wszystko byłoby dobrze! — Wybuchła. Ślizgoni którzy wcześniej ich mijali przystanęli odwracając za nimi wzrok. Również kilka innych osób wyszło z dormitoriów, patrząc na czynnik hałasu który pojawił się w korytarzu. — Greengras opanuj się! — Jak mam się opanować kiedy ona stoi tu jakby nigdy nic a Draco — zapowietrzyła się i zaczęła głośno oddychać. Hestia spojrzała na Pottera z wielkimi oczami. Ślizgon opuścił wzrok na dół. — Harry, o czym ona mówi? — O czym! — Prychnęła zła brunetka unosząc wzrok pełen nienawiści do starszej Ślizgonki. — O Gryfonach, którzy napadli na niego w nocy — wyjaśniła tak lodowatym tonem, że po ciele Harry'ego przebiegły dreszcze — do tego... Rzucili mu jakimś łatwopalnym świństwem w oczy! — Podniosła znów głos a wśród Ślizgonów rozbrzmiał gwar zdenerwowanych rozmów.— Za późno zareagowała pomoc przez co... Przez co... Musieli mu... Jedno oko.... Musieli mu je...Wyjąć. — Nie wytrzymała presji zaczynając płakać. Rozmowy nagle ucichły. Hestia stała się blada jak ściana z wyrazem niedowierzania na twarzy. Oczy miała wielkie, niczym dwa galeony, usta rozchylone, otwierające się i zamykające jak gdyby chciała coś powiedzieć, jednak nie była w stanie wykrztusić słowa. Policzek w który została uderzona, był czerwony i dodawał twarzy Carrow jeszcze większej niewinności i bezsilności. Cała ona pokazywała, że jest tylko zagubioną, przerażoną dziewczynką. — To przez ciebie! — wrzasnęła Astoria znów wyrywając się by uderzyć Carrow. Hestia nie odsunęła się, jakby gotowa na cios. Który nie nastąpił, bo Potter zdążył chwycić dłoń Greengrass w odpowiedniej chwili ją unieruchamiając. — Przez ciebie zdziro! — Zamknij się Greengras. — Brunetka zamilkła. Potter uniósł wzrok do Notta, który stał przy wejściu do męskich dormitoriów patrząc w ich kierunku pusto. Założył jedną ze swoich masek, przez którą najzdolniejszy czarodziej na ziemi nie mógłby rozszyfrować jego uczuć. — Nikt z nas nie jest winny temu co się wydarzyło — mruknął i zwrócił uwagę na drugą dziewczynę. — Hestia. Choć. Snape chce cię widzieć. — Oświadczył cicho wyciągając dłoń na chwilę nieco do przodu, jakby chciał chwycić ją za rękę i wyprowadzić jednak w ostatniej chwili się rozmyślił. Dziewczyna skinęła mu głową i poszła za nim. A dopiero gdy zniknęli Ślizgoni zaczęli się rozchodzić. — Lauren miała rację — Potter podniósł wzrok do Astorii, która wyrwała dłoń z jego uścisku. — Niby w czym? — W tym, że każdy Zdrajca Krwi to łajdak — syknęła i odeszła. Harry stojąc samotnie w korytarzu, doszedł do wniosku, że lepszym posunięciem byłoby gdyby w nocy zabrał Hestię do Skrzydła Szpitalnego. Wtedy oszczędziłby jej wszystkich wydarzeń, które będą teraz następować. * — Jak to wyjęli? — Flora zgarbiła się wyraźnie nie spoglądając mu w oczy. — Wydłubali mu oko? — Skinęła mu głową. Ivan skrzywił się, wyobrażając sobie tą scenę, I zastanowił przez chwilę, mógł naprawić każdy uszczerbek na zdrowiu... Jednak stworzyć mu nowe funkcjonujące oko chyba wykracza poza jego możliwości. Musiałby wyjąć je z innej osoby by mu wprawić nowe i funkcjonujące. Ale stworzyć na szybko nowego, nie był wstanie.— A drugie? — W dziewięćdziesięciu procentach martwe. Uzdrowiciele z Munga mają go dziś zabrać. — I co zrobią? — Wzruszyła ramionami. — Wiem po co przyszłaś. Ale obawiam się, że nasze moce nie są wstanie przywrócić mu wzroku... Przynajmniej w tym jednym oku. — A wada w drugim? Jest olbrzymia, fakt, jednak... — Pamiętaj o tym, jak nasze moce działają na innych nadzwyczajnych. Nie mamy pewności, że nic się nam nie stanie jeśli podejmiemy próbę. — Ale on... Przecież on nie może tak skończyć — oświadczyła łamiącym się głosem. — Tak nagle... Straci wszystko. Przecież on twierdzi że tylko, dzięki nim jest wartościową jakkolwiek osobą! — Jak większość z nas — odparł patrząc na swoją dłoń, którą na chwilę okalała biała poświata. — Ale chwilowo nie możemy nic zrobić. Dopiero gdy jego stan będzie stabilny możemy spróbować. — A twarz? — Chłopak przekrzywił głowę w bok.— Jest w wielu miejscach spalona... Jego skóra, naczynka... Mięso. Nawet tego nie możemy naprawić? — Mogę spróbować. Ale to wieczorem. Jak już wszyscy będą spać — Skinęła mu głową.— Gdzie Nott? — Poszedł po Hestię. — Odparła ciszej niż zamierzała. — Tylko... On nie pozwoli się jej spotkać z Draco. — Niby Dlaczego? — Bo Snape myśli podobnie jak ślizgoni. — To znaczy? — Że to wszystko jej wina. To się porobiło... Przepraszam, że zaglądam do was tak rzadko, ale mam ostatnimi czasy bardzo napięty grafik Obiecuję poprawę Napiszcie proszę co sądzicie o tym rozdziale. Pozdrawiam! Dorothy

2 komentarze:

  1. Ojj, nawyprawiało się nieco! Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział, już nie mogę się doczekać! :) Polecam zmienić kolor czcionki, bo czarna na czarnym tle jest "nieco" niewidoczna ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie rozpisane opowiadanie przeczytałem całość w dwa dni z niecierpliwością czekam na nexta jedyny minus za dużo punktów widzenia

    OdpowiedzUsuń