poniedziałek, 24 września 2018

49. Ból głowy

"Gwałtow­ny obrót spraw przyp­ra­wia o zawrót głowy"
Chłopak przysiadł przy Theodorze, patrząc przed siebie, gdzie jeszcze kilka minut temu było widać stado świetlistych jaskółek. Cormack znał się na wielu magicznych sztuczkach, ale nigdy w życiu nie widział czegoś piękniejszego niż pomnożone patronusy, które wydobyły się z ramienia Theodora. Ten wciąż klęczał, wpatrując się w niczym nie przyozdobione ramię - Mroczny Znak zniknął - a oczy miał pełne łez, które raz po raz spadały na jego szkolne szaty. McLaggen milczał. Siedzieli tak dosyć długo, aż w końcu Nott się odezwał, a głos miał cichy i zachrypnięty. Zmęczony.
— Wiedziałeś?
— Tak — odparł, a ten jedynie przytaknął. — Gdy poprosiła mnie o zaprowadzenie do Pokoju Życzeń, a potem wyszła z niego, w dłoni trzymając diadem Roweny Ravenclaw wszystko stało się dla mnie jasne… Zawsze na pierwszym miejscu stawiała was, więc… Można było się tego po niej spodziewać. — Oświadczył i popatrzył na lewe ramię Notta. — Nienawidzę Cassy. — Nott prychnął.
— Ja też — odparł. Znów zadrżał, chowając twarz w dłoniach, opierając je o podkulone kolana. McLaggen obejrzał się za siebie. Zobaczył Granger stojącą przy moście i pokiwał do niej głową, po chwili przytaknęła i odeszła. Uśmiechnął się lekko, widząc jej równie przerażoną twarz. Naprawdę się przejęła, gdy Nott obok nich wcześniej przebiegł.
— Powiedz to na głos. — Oznajmił, wracając wzrokiem do Notta. — Poczujesz się lepiej.
— Spierdalaj — McLaggen zaśmiał się sam do siebie, ale nie odszedł, siedział przy nim nadal. — Była pierwszą. — Powiedział cicho. — Przed Dafne i resztą wywłok. Przed Lauren i Florą. Przed kimkolwiek innym. Była i zawsze wracała. Zawsze. Odkąd ją poznałem… pierwszą i ostatnią, która tak naprawdę rozumiała wszystko bez słowa. Po prostu wiedziała, co czuję. Nie była potrzebna rozmowa. Teraz po prostu siedziałaby tu i milczała. Tak jak robiła to zawsze, nawet kiedy potrafiła już mówić. Milczała, słuchając tego, co krzyczy cisza. Nie zrozumiesz tego.
— Nie muszę rozumieć miłości
— Tak to nazywasz?
— A ty jakbyś to nazwał? — odparł, Nott westchnął i podniósł wzrok do góry patrząc przed siebie.
— Prowokujesz mnie nawet teraz. Jesteś żałosny — pokiwał głową, a Cormack wzruszył ramionami. — Nie da się tego określić. Ona… Nie wiem. Miłość to zbyt banalne słowo, by określić...
— Cofnij się — Nott na niego spojrzał. — Tak jak przy Granger. Cofnij czas. Pocałuj ją, kretynie! — Gryfon też na niego spojrzał. — Bo niby dlaczego byś nie miał tego zrobić? Idioto, chciałem do was podbiec i na tym moście przywalić w ten głupi czerep! Te pierdolone przepowiednie Cassy! Gdybyście z nimi walczyli w ten sposób, wszystko byłoby dobrze. Patrz. Ta historia toczyła się już tyle razy i zawsze był happy end, tylko jednej osobie coś nie pasowało, jednej jedynej. I spójrz, co się dzieje! — Teraz był zirytowany. — Potter jest tutaj, w Slytherinie, pewnie nigdy nie pobierze się z Weasley, Hestia nigdy nie pokocha Ivana, Flora nigdy nie będzie miała dzieci, Granger nie będzie żoną Weasleya ani nie zostanie Ministrem Magii, a ty nigdy nie spędzisz reszty życia z kobietą, którą kochałeś od dziecka! W tamtych opowieściach tylko Malfoy był nieszczęśliwy, w tamtych, innych światach żyłeś jako ktoś, kto wiedział, czym jest miłość, Nott. Więc bierz tą błyskotkę i cofnij się. Zrób to. Bo jak nie, to ona wyjedzie, a potem znów się dla was poświęci i padnie martwa w jakimś pewnie ciemnym miejscu, gdzie zje ją Nagini. W tamtych opowieściach twoja siostra też zmarła, tak samo jak Syriusz Black, Dumbledore i Snape. A Draco niezależnie od tego jak się starał, zawsze tracił Astorię, a teraz co?! — krzyknął. — Zauważyłeś, żeby Malfoy i Greengrass czuli coś do siebie?! Dostrzegłeś to, że wcześniej nie istniała postać taka jak Cassy?! Nie istniała. Więc jak to możliwe, że tym razem to martwe dziecko żyło tak długo? Jakim cudem w tej historii ma na nas wszystkich taki wpływ? Nigdy o tym nie myślałeś? Nie zastanawiało cię, dlaczego dała nam te wszystkie książki?!
— Oczywiście, że tak! — odkrzyknął i znów się zgarbił. — Ale co to zmieni? Nie potrafię zmieniać czasu tak, żeby nic się nie stało. Z Granger się udało, ponieważ nikogo nie było wtedy w tamtej części zamku, nikogo poza mną i nią. Teraz… Gdybym się cofnął i tak nie miałbym możliwości, by to zrobić. Przez całą drogę do mostu ktoś był wokół. Nie masz pojęcia jakie rzeczy robią się z ludźmi, którzy igrają z czasem.
— I tylko przez strach chcesz iść według tego, co powiedziała ci Cassy?! — syknął. — Bo inne opowieści czekał koniec świata? Może takie jest nasze przeznaczenie. Jego koniec… ale z historią, jaką my sobie zaplanowaliśmy, a nie jakaś istota, która jedynie podawała się za jedną z nas. Draco tego nie widział, ty też nie chcesz tego widzieć, ale taka jest prawda! Prawdziwa Cassy umarła jeszcze w Narcyzie. To coś, co z niej wyszło, nie było Cassandrą!
— Więc kim? — szepnął, a Cormack zamilkł i wzruszył ramionami. Spojrzał na niego. — Kim była? Dlaczego udało jej się nas tak bardzo zmienić? Dlaczego teraz nie czeka nas normalne życie?
— Bo to byłoby zbyt proste — rzucił ktoś zbyt luźnym tonem i usiadł po lewej Notta, po czym uśmiechnął się, widząc zirytowanie w oczach pozostałej dwójki. — Spokojnie. Nie mam ochoty dziś was męczyć, choć Nott, twój stan naprawdę korci mnie, żeby cię dobić — dodał Ivan z rozbawieniem.
— Czego chcesz?
— Komu mogłoby zależeć na tym, żeby zniszczyć życia wszystkim Ślizgonom? — spytał, a oni zamrugali zdziwieni. — Nie zauważyliście tego? McLaggen, twoja opowieść jest bardzo podobna do tych poprzednich, reszty świata też, przynajmniej chwilowo, za to świat wszystkich waszych bliskich należących do Slytherinu się wali. Zastanów się Nott dobrze, komu może zależeć na tym, by wyplenić tak stare magiczne rody jak wasze? Tylko ktoś pełen nienawiści, a równocześnie niesamowicie inteligentny musiał wpaść na pomysł, by zmienić bieg historii w taki sposób, by skutki dotykały jedynie was. Sprawiały, że sami zaczniecie się wyniszczać i wykruszać. Tak jak zrobiła to Touka.
— Zrobiła to z miłości.
— Może tak, a może nie... — parsknął i pokiwał głową, nie kończąc zdania, co wydało się im osobliwe i podejrzane. Musiało coś znaczyć. — Gdybyś teraz cofnął się w czasie, utknąłbyś w nim na kilkanaście lat, od momentu pojawienia się Cassandry na świecie — zaczął cicho. — Za to gdybyś cofnął się o te kilkanaście godzin i pokazał Kirishimie, że jest w stanie inaczej spożytkować swoją odwagę, może i by przeżyła — oznajmił, wstając. — Gdybać możesz przez lata, ale obaj to wiemy, że to niczego nie zmieni. Bo nic się nie dzieje przypadkiem — rzucił sucho i odszedł, a Theodor musiał mu przyznać rację. Znał ją zbyt dobrze. Wszystko, co postanowiła, zrealizowała… Jak każda perfekcjonistka.

*

Rudolphus zatrzymał się w sali i poczuł, jak zawartość żołądka podeszła mu pod gardło, widząc zmasakrowane ciało dziewczyny leżące na ziemi. Miała wyryte w skórze setki wzorów węża, przypominających cięcia nożem… Wcześniej słyszał wrzask, krzyk, który z każdą sekundą stawał się silniejszy, jednak w jednym momencie ucichł, a chwilę później on został wezwany do pomieszczenia.
Zamknął drzwi i podszedł do swojego Pana, kłaniając się przy tym nisko, mając tuż obok butów ciało przyjaciółki chrześniaka. Zwrócił uwagę na jej włosy, spinka do włosów, którą jej dał, pobrudziła się od krwi, ale nie spadła. Uśmiechnął się do siebie.
— Wiesz kto to był, mam rację, Rudolphusie?
— Tak, Panie — odparł, prostując się. Voldemort patrzył przez moment na dziewczynę, po czym obszedł stół i chwycił leżące na nim teczki. Rudolphus dostrzegł również diadem Roweny Ravenclaw i wiedział doskonale, dlaczego Touka go tutaj przyniosła.
— Wyślij do prasy wiadomość, że zginęła z winy Pottera — powiedział, otwierając jedną z teczek i przejechał wzrokiem po tekście. — A co do niej samej. Nie pal. Zakopcie ją tak, jak należy. Znasz się na tych rytuałach, więc całą koncepcję pochówku zostawiam tobie — rzucił sucho. — Możesz odejść.
— Tak jest — odparł i przykucnął przy ciele, po czym chwycił ją pod plecy i deportował się. A gdy tylko zniknęli, Tom rzucił papierami o ziemię, rozsypując je wokoło i zacisnął dłonie na blacie stołu, wbijając w niego paznokcie. Coś w środku kłuło go i krzyczało, że popełnił błąd, zabijając akurat to dziecko.

*

— Jest z nim gorzej niż było,
— Słyszałam, że nawet nie wyszedł z dormitorium, kiedy Snape do niego przyszedł, nie wpuścił go.
— Myślicie, że coś sobie zrobił?
Harry zatkał uszy, słysząc te wszystkie drażniące plotki. Przebiegł przez korytarz, wpadając do lochów, gdzie to hałas rozmów i szeptów nie był słyszalny. Ślizgoni nie zadawali pytań, nie szeptali między sobą. I chyba nigdy wcześniej Potter nie doceniał ich bardziej niż teraz. On, jak i reszta, zatrzymali się w czasie, gdzie to na blaty stołów podczas porannej uczty upadały Proroki Codzienne… Każdy w nagłówku miał słowa, które przecież tak niedawno przeczytał w gazecie, przeglądając artykuły o Touce.
“Czasami odpowiedź jest prosta jak nauka słuchania”
A pod nim data śmierci i przyczyna zgonu. Zamordowana przez Voldemorta… Z winy Harry’ego Pottera, który nie rozumiał tego, co krzyczało do niego zakochane serce dziewczyny. Artykuł ten był pełen kłamstw i bzdur, jak zresztą wszystkie w Proroku, jednak dwie rzeczy były w nim prawdziwe. Touka nie żyła… I zabił ją Voldemort.
— Niektórzy rodzą się wyjątkowi, inni tylko próbują udawać, że tak jest — wyszeptał, przypomniawszy sobie słowa ojca Touki, które ten skierował do Pottera na przyjęciu u Slughorna. — Gdzie jest teraz ta wyjątkowość? — Spytał siebie, ruszając w kierunku dormitorium. Nie wiedział, co powinien zrobić, jak się zachować. Touka nie żyła z jego winy… Nie! Pokiwał głową. Znów ponure myśli napływały do jego umysłu, a przecież musiał być silny. Voldemort już dał mu do zrozumienia, że to dopiero początek. Od śmierci Touki trzy dni temu, nie zmrużył w nocy oka. Nie spał… Nie mógł spać. Bo kiedy tylko zamykał oczy, musiał walczyć z nim w myślach, a to było o wiele bardziej wyczerpujące niż bezsenność, z którą mierzyć się musiał następnego dnia. Profesor Slughorn zaopatrywał go w eliksiry energii, jednak nawet one wiele nie pomagały, a może nawet bardziej usypiały. Przysypiał na lekcjach po kilka minut, jednak szybko się budził. Och, jak okropne jest to, że Voldemort nie musi spać! Byłoby o wiele łatwiej, gdyby tak było, wtedy i Harry mógłby na kilka chwil zamknąć oczy i w spokoju się przespać.

*

— Dlaczego Nott chodzi jak zaszczute zwierzę? — Hermiona spojrzała na Donny'ego Darco, który przy niej przystanął. Kumpel McLaggena mało kiedy się do niej odzywał, zwykle tylko wtedy, kiedy chciał spisać od niej notatki z lekcji, na której spał albo robił coś zupełnie innego, niezwiązanego z zajęciami. Tym większe było jej zdziwienie, kiedy właśnie ją zapytał o Notta.
— Nie mam pojęcia.
— Serio? Wydawało mi się, że się dogadujecie — Granger zapłonęła czerwienią i spojrzała szybko na swoje zadanie z Zaklęć.
— Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
— Tak jakoś… Wiesz, nie często widuje się go prowadzącego kogoś za rękę w ten mniej uczęszczany korytarz — rzucił jakby przypadkiem i uśmiechnął się widząc, jak dziewczyna znów się rumieni. — Więc tak mi się zdawało… Ale najwyraźniej to był tylko błąd w dedukcji.
— Najwyraźniej — odparła. — Donny? — spytała, kiedy ten chciał odejść. Chłopak odwrócił się, patrząc na nią ze zdziwieniem. — To prawda, że wybiegł w trakcie zajęć ze Snape’em?
— Tak. A potem można go było spotkać już tylko w tej tragicznej postaci. Naprawdę, wieść o tym, że jego ojca zabili nie zdawała się zrobić na nim takiego wrażenia jak to, co teraz. Wiedziałem, że łączyła go specyficzna więź z Kirishimą, ale... Pytam, bo wyglądał dziwnie.
— Rozumiem. Dzięki za informacje.
— Nie ma za co. Jeśli chcesz z nim pogadać, to siedzi u siebie.
— Skąd to wiesz?
— Od McLaggena, w końcu był ostatnią osobą, która z nim rozmawiała… przed tym.
— Nott i McLaggen?
— Co w tym takiego dziwnego? Zawsze ze sobą gadali — oświadczył i posłał jej uśmiech. — Wiesz, wydaje mi się nawet, że lepiej by było, gdybyś to ty z nim porozmawiała. Cormack nie ma taktu, a Carrow… cóż. Nigdy nie należała do tych specjalnie delikatnych, jeśli chodzi o emocje.
— Skąd wniosek, że chciałby ze mną rozmawiać?
— Ja bym chciał — odparł i odszedł, zostawiając Hermionę samą, z wielkim rumieńcem na policzkach.
*

— Weasley jest szantażowany przez Lauren i Alexa.
— W pewnym stopniu z pewnością — powiedział Blaise, patrząc na Ślizgonki znajdujące się na dziedzińcu. Harry miał wrażenie, że ten prawie go nie słucha, większą uwagę skupiając na twarzach czwartorocznych dziewcząt.
— A Alex rywalizuje z Nottem w sprawie Flory.
— Nie tak bym to określił.
— W jakim sensie?
— Nott nie ma rywala. Flora dla niego to otwarta księga, dla Alexa natomiast to postać nie do osiągnięcia. — Mruknął, zatrzymując na dłużej wzrok na brunetce, która posłała mu radosny uśmiech. Odwzajemnił go i machnął do niej dłonią. Harry również spojrzał na czwartoroczną Ślizgonkę.
— Ona jest w wieku Astorii.
— Mam ci przypomnieć, kto przeleciał Greengrass bez zobowiązań? — rzucił Zabini, nadal patrząc na Ślizgonkę, a konkretniej lustrując ją wzrokiem. Harry zamilkł, nie sądził, by Blaise mu to wypominał, sam aniołem nie był, raczej rzucił to ot tak, by się go nie czepiał. Jednak Potter poczuł się dotknięty. Blaise miał rację, nie powinien go oceniać w tej sprawie. Popatrzył jeszcze raz na dziewczynę.
— Ma ładne nogi.
— Tak. Chyba tak. — Mruknął Zabini, choć jego wzrok pojechał już gdzieś indziej, korytarzem obok szła Pansy, mocując się z klamrą torby zawieszonej na ramieniu. — I zgrabny tyłek.
— Gdzie ty tu widzisz tyłek?
— Co? — Przeniósł wzrok z Pansy na Pottera. Ten patrzył na czwartoroczne dziewczyny.
— Żadna z nich nie ma specjalnie uwydatnionej tej części… No może poza tamtą… Ale nie wiedziałem, że gustujesz w dziewczynach… Przy kości.
— Nie mówiłem o nich, kretynie.
— Więc o kim?
— O… — Zamilkł i wrócił spojrzeniem do dziewczyn. — O nikim specjalnym. Wracając do tematu. Alex nie jest zagrożeniem dla Notta, a tym bardziej dla Flory. Jednak ta cała sprawa z Weasleyem… Mam dziwne wrażenie, że Alex miał dużo do powiedzenia w sprawie ataku na Draco.
— Dlaczego miałby mieć?
— A kto teraz się tutaj rządzi? — Odpowiedział pytaniem, po czym przeskoczył przez mur i podszedł do dziewczyn. Brunetka, która się do niego uśmiechała, w bardzo szybkim tempie odgoniła swoje koleżanki na bok. Tak, żeby samej rozmawiać z Zabinim. “Jemu to dobrze”, przeszło Potterowi przez myśl. Blaise nie musiał się nawet starać. Dziewczyny same do niego lgnęły. Jak ćmy do ognia… Który bardzo szybko je poparzy.
— Harry. — Potter ocknął się z zamyślenia i rozejrzał się, po czym zamrugał zdziwiony, widząc w jednym z pustych korytarzy Granger. Całą bladą.
— Hermiona? Co ty tu robisz? Przecież wiesz, że Ron tylko czeka, aż…
— On mnie nie obchodzi — przerwała mu, a Potter zamilkł. Westchnął i ziewnął. Nie miał zupełnie siły na długie monologi Gryfonki, chciał chociaż spróbować zasnąć na pięć minut, żeby przynajmniej przez chwilę rozkoszować się przyjemnością owej cudownej czynności, jaką jest sen. — Chciałam zapytać, czy on… Znaczy Nott… Jak to zniósł? — To było dla Pottera jak wiadro zimnej wody, nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że Granger faktycznie coś z Nottem łączy. Owszem, znał plotki, całą masę, jednak nie potrafił sobie tego zwizualizować, było to zbyt fantastycznie niemożliwe, by umiał to sobie wyobrazić.
— Nie mam pojęcia. Nie wyszedł z dormitorium, odkąd zamknął się tam w poniedziałek rano… Nawet Flora nie może wejść, a uwierz, posiada magię potężniejszą niż zwykłe czary.
— Wierzę — odparła cicho i opuściła wzrok na ziemię. — Ja… Harry, czy mogłabym z nim porozmawiać?
— Co? — Potter miał wrażenie, że przysnął i przegapił jakiś moment ich rozmowy, i Hermiona zdążyła zmienić temat, mówić o kimś innym, o McLaggenie, Ronie… Kimkolwiek innym, ale… Czy ona właśnie wyznała, że chce rozmawiać z Nottem?!
Dziewczyna zapłonęła szkarłatem, po czym zacisnęła mocniej dłonie na książce, którą trzymała. Stali tak przez chwilę, aż w końcu się odezwała.
— On mnie uratował, Harry — szepnęła. — Ocalił mi życie… Też chciałam ocalić jego… Naprawdę się starałam, ale ona… Ona planowała to już od dawna.
— O czym ty mówisz? — Granger rozejrzała się po korytarzu i chwyciła go za rękaw szaty, wprowadzając do pustej klasy, którą, chwilę po zamknięciu drzwi, wyciszyła. — Hermiona, co masz na myśli mówiąc, że to planowała? I kto planował?
— Chciałam się zabić, Harry — Harry zamarł. Po raz pierwszy usłyszał to z jej ust. Granger wstrzymała oddech, po czym wypuściła ze świstem powietrze. — Zmieniacze czasu niegdyś dostali od McGonagall najzdolniejsi uczniowie. Chłopak i dziewczyna. Jeden dostałam na trzecim roku ja… Drugi on… Ocalił mnie, ale… Ale ja jego już nie mogłam… Choć próbowałam. Wtedy… zaraz po przyjściu Proroka Codziennego… zaraz po tamtej chwili, cofnęłam się w czasie… Chciałam ją przekonać, żeby została, że tutaj jest bezpiecznie, że jeśli… Jeśli nie wyjedzie to przeżyje, ale… — zamilkła. Potter podszedł do niej i chwycił za ramiona, sam nie wiedział co robi, kiedy nią potrząsnął. Nie wiedział dlaczego podniósł głos. Był zmęczony, bardzo, bardzo zmęczony.
— Ale? Co było dalej!? Hermiona! O czym ty mówisz?!
— Ja nie mogę ci powiedzieć… — wybełkotała. — Mogę to powiedzieć tylko jemu… Bo to się tyczy jego… I tylko jego. Harry… musisz mi pomóc do niego dotrzeć. On nie wie, dlaczego tak się stało. Nie wie, dlaczego ona nie żyje. Harry… On ją kochał! — Podniosła do niego pełne łez oczy, odsunął się gwałtownie i prawie wywrócił, potykając o rozwiązane sznurówki. — Może chcieć sobie zrobić krzywdę, jeśli mu nie przeszkodzimy. Jeśli nie powiem mu prawdy. Proszę, Harry! — Chwyciła go za koszulę, i lekko nim potrząsnęła. — Jestem mu to winna.

*
— Nott… Nott, wiem, że tam jesteś — rzucił zimno Potter, waląc pięścią w drzwi pokoju. W korytarzu nikogo nie było, tak jak zapewne w całym domu. Był wtorek, a to oznaczało, że wszystkie roczniki mają lekcje od samego rana do południa. Była dziewiąta. Mieli całą masę czasu. Uderzył w drzwi, raz, drugi, trzeci… Nie było odpowiedzi. — Jest tu ktoś, kto chce z tobą porozmawiać… Wiem, że ci ciężko, ale daj sobie pomóc. — Dodał ciszej, jakby bojąc się tego, że Hermiona go usłyszy, a słyszała bardzo dobrze... — To bez sensu — westchnął. Granger spojrzała na drzwi i powoli przy nich przycupnęła, jakby zmęczona. — Zostawić… was samych? — Przytaknęła. Westchnął zrezygnowany. A kiedy odszedł, wypuściła cicho powietrze z ust.
— Nott — zaczęła i ze zdumieniem dostrzegła, że głos jej drży. Nie spodziewała się wiele, dlatego też nie zdziwiło ją, kiedy się nie odezwał. — Ja… Rozmawiałam z Touką. Zrobiłam to samo, co ty dla mnie. Cofnęłam się w czasie. Ale ona, zrobiła to dla ciebie — wyszeptała. — Chciałam ją powstrzymać. Ale tylko się uśmiechnęła. Ona nie bała się śmierci. Sama tam poszła… Oboje wiemy dlaczego. Nott… — zapukała po raz kolejny, nie otworzył, ale wiedziała, że tam jest, widziała cień wydobywający się zza drzwi, przy których klęczała. Przez tą małą szczelinę ciało zasłaniało światło… Westchnęła i oparła się o drzwi, przymykając oczy, w których miała pełno łez. Czy to nie dziwne, że opłakiwała nie swoją miłość? Czy odpowiednim jest, że pragnęła pocieszyć mężczyznę, który utracił ukochaną? Romea, który bezpowrotnie utracił Julię… — I am not the only traveler — Zaczęła szeptem… Przeczytała to w zeszycie, który dał jej Cormack. — Who has not repaid his debt
I've been searching for a trail to follow again — McLaggen nie pytał, dlaczego Touka akurat jej kazała to zrobić. Po prostu dał go,i powiedział, że grali to w nocy, gdy Touka odzyskała głos. — Take me back to the night we met — Kolejne strumienie łez opuściły oczy Gryfonki, a jej twarz wykrzywiała się w bólu. — And then I can tell myself — Jak i w noc, gdy wyznała mu miłość. — What the hell I'm supposed to do And then I can tell myself — Że ta piosenka towarzyszyła tej dwójce w najważniejsze wieczory ich życia. — Not to ride along with you — “Dlaczego…”, pomyślała. “Dlaczego świat jest tak niesprawiedliwy dla tych, którzy potrafią kochać!?” — I had... — ...all and then most of you Some and now none of you Take me back to the night we met I don't know what I'm supposed to do Haunted by the ghost of you Oh, take me back to the night we met… — Drżała po całym ciele, płacząc i jednocześnie wciąż wypowiadając słowa tej piosenki, czując, że coś ściska jej serce, które łomocze jak szalone w piersi. Głos. Żywy, jednocześnie realny i wydający się snem. Zachrypnięty, jakby bardzo długo krzyczał… A przecież był tak cichy, jakby bał się wypowiedzieć choćby jedno z tych słów. Jakby bał się… mówić głośno o miłości.
Po dłuższej chwili ciszy pragnęła zaśpiewać kolejną zwrotkę. Jednak kiedy tylko otworzyła usta, poczuła, że drzwi, o które się opiera, ustępują. Wstała i powoli weszła do środka, a kiedy to zrobiła, drzwi się zamknęły. A Granger zetknęła się twarzą w twarz z cierpieniem. Nigdy… W całym swoim życiu nie spotkała nikogo, kto byłby odzwierciedleniem bólu. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić takiej osoby, a jednak stała przed nią, w całej swojej okazałości… Żywa, a jednocześnie martwa w środku… Bo umarła w niej miłość… Umarła nadzieja.
— Masz ładny głos — oświadczył, przerywając kontakt wzrokowy. Przeszedł przez pokój, zaczynając zbierać z podłogi różnorakie rzeczy, zdjęcia, książki, eliksiry, noże… Na te ostatnie zwróciła szczególną uwagę. Sztylety różnej maści, krótkie, mieszczące się pod rękawem każdego ubrania… Idealne dla morderców. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, co powiedział. Spojrzała na niego, nie zwracał na nią uwagi odkładając wcześniej podniesione rzeczy na swoje miejsca. Teraz zdawał się jej drobny i samotny… Taki jak był zawsze, ale przez zaślepienie jego zachowaniem, postawą i atrakcyjną buzią zupełnie tego nie widziała, jak zapewne każda dziewczyna… Nott wcale nie był uosobieniem Apolla… Był Hadesem, skazanym na wieczne nieszczęścia. Który mimo starań utracił swą Korę.*
— Przykro mi — powiedziała w końcu. Spojrzał na nią, a jego przekrwione, zranione oczy dziecka, spojrzały na nią w taki sposób, jakby chciały powiedzieć: “mi również”. Ale nie powiedział nic, odwracając wzrok i znów zaczął odkładać rzeczy na półki, a fotografie do książek… Tak, by świat ich nie ujrzał. Spojrzała w dół. Jedną miała pod nogami. Podniosła ją, a jej serce znów zaczęło krwawić z żalu i niewyjaśnionej tęsknoty. Patrzyła na Toukę, która schodziła po schodach w długiej czerwonej sukience, miała może czternaście lat. Ale patrząc w jej twarz, a konkretniej w oczy, które kierowała wprost na nią, widać było miłość… Prawdziwie zakochanej dziewczyny, pełne szczęścia… Wyglądała niczym Julia, która prawie płacze z radości widząc swojego Romea. Ocknęła się i podeszła do Notta, podając mu fotografię. Spojrzał na nią i włożył do jednej z książek, zatrzaskując ją, po czym odłożył ją na półkę. — Cofnęłam się w czasie, by…
— Powtarzasz się — odparł spokojnie, a ona zauważyła coś dziwnego. Nie był już smutny, a oczy nie były pełne łez… Stał przed nią tak jak zwykle, a ona była w szoku, nigdy nie sądziła, że zakładanie masek jest faktycznie realne!
— Nie rób tego.
— Czego?
— Właśnie tego — oświadczyła ostro, zirytował ją tą ignorancją! Jak mógł chować uczucia tak bardzo? Jak mógł je wyłączyć? Przecież to nic złego! Uczucia są częścią każdego człowieka. Chowanie ich tylko potęguje ból! — Nie udawaj… przynajmniej przede mną.
— A kim ty jesteś, żebym miał nie udawać? — Granger zamarła, patrząc w te ciemne, puste oczy. Zuchwałość, jakiej się dopuściła, uderzyła ją w pierś. Rozpędziła się… Miał rację. Była dla niego nikim. — Kim jesteś, by mówić mi, co mam robić, Granger? Kim, do cholery, żeby wtrącać się w nie swoje sprawy!? — Krzyknął, a Hermiona zrobiła krok w tył, zaskoczona tym nagłym wybuchem. Zadrżała i opuściła głowę, czując łzy na policzkach. Nie minęła minuta, kiedy usłyszała zrezygnowane westchnienie.
— Deja vu — mruknął i pokiwał głową, wymijając ją, po czym otworzył drzwi. — Lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz. — Przytaknęła, po czym skierowała się ku wyjściu. Jednak kiedy była tuż obok niego, przystanęła.
— Poszła tam z własnej woli.
— Wiem — równie krótko odpowiedział. Hermiona wzięła głęboki wdech i zamknęła drzwi, patrząc na niego ostro.
— Dlaczego nie powiedziałeś jej, że chcesz by została?! Czemu jej nie poca…
— To niczego by nie zmieniło. — Zamilkła. Ślizgon pokiwał głową, znów siadając pod drzwiami. — Planowała to od dawna. Nie znałaś jej… A wszystko, co postanowiła, wykonywała. Zawsze. Niezależnie od tego, jak wiele razy bym ją błagał, by została. Że wcale nie musi nigdzie iść. Że może zostać. Odmówiłaby lub uśmiechnęła w ten wyrozumiały sposób… Och, jak ja nienawidzę tego uśmiechu. Jakby szydziła ze mnie. Z moich uczuć! A przecież tak je miłowała. Kochała mnie, Granger. Kochała tak bardzo, że poszła na śmierć z wysoko uniesioną głową! Nie masz pojęcia, co to znaczy nie bać się… Nie bać się śmierci. Nawet popełniając samobójstwo się jej bałaś. Chciałaś zniknąć, ale się lękałaś.
— Ona pewnie też.
— Nie. — Jego głos w sekundę przeszedł do szeptu. Ślizgon nie unosił się, jakby w tej jednej chwili przypomniał sobie o kontroli. O tym, że emocje to słabość, której nie można pokazywać. Tak jak robił to na co dzień. — Akurat tego jestem bardziej niż pewien. Śmierć jest tym, czego bała się najmniej.
— Dlaczego tak sądzisz? — Wyszeptała, przyklękając przy nim. Prychnął cicho.
— Widziałaś kiedyś, jak walczy? — Pokręciła przecząco głową. — Pewnie dlatego… Wiesz… Nie została mistrzynią w pojedynkach dlatego, że się nie bała. Była raczej… wariatką. Tak. To dobre określenie jej podczas walk. Kiedy przychodziło co do czego, stawała się inna, za każdym razem pamiętała o tym, czego uczył ją ojciec. Że niezależnie od siły przeciwnika, nie ma prawa się bać. Nieważne czy to przeciwnik na ringu, przestępca czy choćby sama śmierć. Lęk jest zarezerwowany dla ludzi słabych… A ona jest mistrzynią. Jest, była i na zawsze pozostanie dla tych, którzy choć raz widzieli jak walczy. Nie zrozumiesz tego… Ja zresztą też nie. — Dodał jeszcze ciszej, smutny. — Oboje jesteśmy tchórzami.
— Jaka była? — Wyszeptała po chwili ciszy. Nott na nią spojrzał, Gryfonka znów miała łzy w oczach. Jego słowa tak ją uderzyły, że poczuła żal… A przez myśl przeszła nawet irracjonalna myśl, że to Touka a nie Harry miała być Wybrańcem. I stąd nadszedł lęk. Bo jeśli okazałoby się to prawdą, to czeka ich wszystkich zguba.
— Nieustraszona. — Wyznał i przeniósł wzrok na swoje dłonie. — Nieustraszona… — powtórzył. — Niegdyś ludzie z niej szydzili… A później zaczęli szanować i naśladować. Fałsz ludzi zawsze mnie bawił.
— Dlaczego z niej kpili? — Znów spytała, była ciekawa. Jego słowa z jakiegoś powodu ją fascynowały. Rozmawiała z upadłym Romeem. Chciała znać prawdę o Julii. — Przecież była idealna.
— Nie zawsze. Kiedyś, gdy byliśmy dziećmi, Touka miała pewien defekt. Który po krótkim czasie pokochałem…
— Co to było?
— Milczenie.
— Chyba nie rozumiem… Touka… nie mówiła? — Przytaknął. Granger wyglądała na zszokowaną. I naprawdę była. Skoro nie umiała mówić… To dlaczego później było inaczej?
— Była przeklęta… Jak w mugolskich bajkach dla dzieci. Zła czarownica przeklina królewnę, która narodziła się ideałem. Robi skazę na pięknie i wyjątkowości tej drobnej niewinnej duszyczki. Przekleństwo to, jak w bajkach, pokonać mogła jedynie prawdziwa miłość. I tak się stało…
— Pocałunek księcia z bajki?
— Był… — prychnął cicho i spojrzał znów w podłogę. — Ale pocałunek księcia niczego nie zmienił. Tylko pokazał, że niewinność jest w stanie zrekompensować wszelkie krzywdy świata.
— Co to znaczy? — Theodor długo milczał.

*

— Nie wchodź — mruknął, słysząc pukanie. Zapadła cisza. Ani niczyjego głosu, za to ktoś usiadł po drugiej stronie, zauważył to widząc skrawek materiału sukienki wystający zza szpary między drzwiami a podłogą. Czerwonej sukienki. — Chcę być sam. Odejdź — powiedział tylko, ale ona nie ruszyła się z miejsca, a wiedział doskonale, że go słyszy.
Siedzieli tak dosyć długo, przynajmniej tak mu się wydawało. Chciał bić, chciał krzyczeć, chciał płakać, a nie mógł! Bo gdyby to zrobił, usłyszałaby go. I to znów byłoby upokarzające. Poniżyłby się przed dziewczyną, tak samo jak czuł się zraniony i upokorzony przed chwilą, kiedy Tracy… Nie. Nie chciał nawet o niej myśleć. O Tracy.... Po prostu poszła do niego i bez wyrzutów sumienia dała się przelecieć Flintowi. A przecież sądził, że dobrze zaczęli, że tak ma to wyglądać, najpierw spotkania, potem dłuższe wyjścia, trzymanie się za ręce, całowanie, potem seks… Dziewczyny przecież lubią romantyków… Przecież każda mówi, że chciałaby księcia z bajki, a Theodor potrafi słuchać, dlatego nie rozumiał, co zrobił źle… Przecież spotykali się zaledwie pół roku, od dwóch miesięcy będąc oficjalnie parą. Wcześniej znali się jedynie z widzenia. To nie powinno tak wyglądać… To on powinien teraz uprawiać z nią seks, patrzeć na jej twarz i uśmiechać się z satysfakcją, że jest jej tak dobrze… Patrzeć jak zamyka oczy, jak wydobywa z siebie jęk. Jak się pod nim wije… Chwycił się za głowę i zacisnął dłonie w pięści. Był wściekły. To nie miało tak wyglądać!
Spojrzał na brzeg czerwonej sukienki. Podniósł się z ziemi i chwycił za różdżkę, otwierając drzwi. Touka właśnie podniosła się z ziemi i na niego spojrzała w taki sposób, jakby chciała powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale nie było. Odsunął się w bok, a dziewczyna weszła do pokoju. Ponownie zamknął drzwi i usiadł na podłodze. Panowała cisza, przez chwilę na nią patrzył. Dziewczyna usiadła obok niego. Dzięki czemu czuł się spokojniejszy. Może dlatego, że tu była, a może dlatego, że milczała. Zawsze i wszędzie. Lubił tą ciszę. Ale w tej chwili jednocześnie jej nienawidził.
— Tracy zdradziła mnie z Flintem — powiedział cicho, patrząc w podłogę. Uznał, że powinien wyjaśnić powód swojego zachowania. Przełknął z trudem ślinę. — Tak po prostu… Kiedy wszedłem do pokoju, właśnie w niej kończył… Dlaczego to zrobiła? — Zapytał ponownie i na nią popatrzył, ona milczała. Tak jak zresztą zawsze. W tej chwili nienawidził tego, że milczy, chciał odpowiedzi, pragnął, aby mu ją wyjawiła. Wyjaśniła, dlaczego Tracy go zdradziła! — Przecież było dobrze… Wszystko było tak, jak być powinno. Wiesz, wykorzystywałem pomysły z twoich książek, była nimi oczarowana. — Kiedy odwrócił wzrok, Kirishima na niego spojrzała, a jej oczy zabłysły smutkiem. — Zachwycała się wszystkim. Spacerami, podarunkami, nawet po czasie przekonałem ją do poezji. Wiesz, miała piękne ciało, ale nie chciałem jej skrzywdzić. Była taka drobna. Myślałem, że ją zranię… Wydaje mi się, że mnie okłamała, mówiąc, że jest niewinna. — Dodał jeszcze bardziej wściekły. — W końcu będąc nią, nie oddałaby się pierwszemu lepszemu dryblasowi, prawda? Będąc nią, byłaby ostrożna, szanowała siebie… Ale ona nie wie, co to szacunek. Jest zwykłą dziwką. Nienawidzi mnie… Gdyby nie nienawidziła, to by tu ze mną teraz była. Byłbym z nią tutaj, a nie z tobą. Uprawialibyśmy seks, potem by się uśmiechnęła. Miała ładny uśmiech. Wiesz, sądzę, że się mnie brzydziła, tak jak ten cały pieprzony świat. Dlaczego oni wszyscy mnie nienawidzą, co? Dlaczego świat się na mnie wyżywa?! Co niby zrobiłem złego, że wszyscy mnie nienawidzą!? Odpowiedz w końcu! — Wrzasnął do niej, trzęsąc się po całym ciele, po czym jego wzrok zetknął się z parą wielkich, równie przerażonych i pełnych żalu oczu. Przestraszył ją… Stąd strach, ale dlaczego zdawała się również cierpieć?
Odwrócił znów wzrok, czuł jeszcze większy ciężar na sercu. Są rzeczy, których nie powinno się mówić nigdy. I jego ostatnie zdanie nią było. Wydarł się na nią, obraził, wytknął jej niedoskonałość, której nie mogła przecież przezwyciężyć. Z którą nie mogła nic zrobić, przez którą nikt jej nie akceptował. Której nienawidziła od zawsze. Kazał jej się odezwać. Raniąc ją tym… Wiedział to doskonale. Dlatego czuł wstyd.
— Przepraszam. Nie powinienem… Wiesz… Lepiej będzie jak już pójdziesz. Nie chcę cię już zranić. A gdy zostaniesz, to z całą pewnością się stanie… Muszę być teraz sam. Poukładać to sobie. — Siedziała teraz naprzeciwko, nie wstała, nie sięgnęła po różdżkę, która leżała gdzieś na podłodze, nie uciekła. Nadal tutaj była i na niego patrzyła. Odwrócił wzrok znów płacząc, nie mógł na nią patrzeć, nie teraz. Chciał uciec, to było wyjście najbezpieczniejsze… Ale wiedział też to, że gdyby uciekł, byłby tchórzem. Który upokorzył swoją przyjaciółkę i uciekł. Przyjaciółkę! Jak do tego doszło. Jak mógł pozwolić na to, by nienawiść tak nim zawładnęła, że nie widział nic złego w tym, co mówi. W tym, że ją krzywdzi, że…
Zamarł, czując jej dłoń na swojej twarzy, przejechała wzdłuż jego szczęki i uniosła jego głowę w kierunku swojej, zmuszając go tym do wyprostowania się. Patrzyła tak przez chwilę, po czym wytarła łzy z jego policzków i posłała mu delikatny uśmiech. Przez co czuł się jeszcze gorzej.
— Touka, proszę. Odejdź — uśmiechnęła się. — Wynoś się! — Syknął, czując łzy na policzkach, w rzeczywistości był równie żałosny co Draco. Kirishima za to ponownie się uśmiechnęła, po czym usiadła bliżej i wyciągnęła dłoń do jego oczu, zamykając powieki. Czuł wokół siebie zapach kawy i wanilii, otaczał go z każdej strony, a potem drgnął, czując na ustach jej delikatne, nieco wilgotne wargi, znów poczuł łzy w oczach. Dotknęła jego ramienia, usiadła na kolanach i nieco wysunęła język. Zawahał się, ale ją wpuścił. Była tak nieśmiała, poczuł ponownie, jak jego serce bije szybciej i odpowiedział. Po raz pierwszy w życiu się całowali. Tak… Naprawdę całowali, nie tak jak robiła to na przywitanie, całując szybko w policzek. To było zupełnie inne doświadczenie. Tracy tak nie całowała, była gwałtowna, chciała więcej niż mógł jej wtedy dać. A kiedy nauczył się odpowiednio całować i był gotów na kolejną część…
To już nie było ważne. Touka była inna. Piękniejsza, delikatniejsza, bardziej wyrozumiała. Jej usta były święte, nieskalane językiem ludzi, czyste od klątw, przekleństw, mowy werbalnej, służyły do miłości romantycznej, a nie pustej, pozbawionej uczuć. Nie spieszyła się, nie potrzebowała słów. Pocałunek z nią był inny. Całując ją czuł, jakby świat nie istniał. Było to tak nierealne doświadczenie, jakiego nie doświadczył ani wcześniej, ani nigdy później. Bo czasami odpowiedź jest prosta jak nauka słuchania…

— Wtedy zrozumiałem, że wszystko, co wcześniej robiła, było tylko po to, by powiedzieć mi te dwa słowa… Aby nakierować na to, że ona też czuje. Że czuje coś, czego nie rozumie… do mnie. — Powiedział, patrząc w podłogę pusto. — Nie rozumiałem. Nie miałem pojęcia, że książki, które mi dawała, celowo były romansami, że wystawy, na które chodziliśmy, z premedytacją dobierała tak, żeby znajdował się w nich motyw romantyczny… Wszystko to, by mi powiedzieć te dwa słowa… Granger, czy ty płaczesz?
— Nie — powiedziała, patrząc w bok, aby ukryć łzy, które miała w oczach.
— Jak wolisz — odparł i znów spojrzał w podłogę. — Przed tym nawet przez myśl mi nie przeszło jak bardzo ją raniłem, mówiąc o tym wszystkim, co robiła w odniesieniu do Tracy… Wszystkie jej próby powiedzenia mi tych dwóch słów odczytywałem jako propozycje do podrywu Turpin… Nie rozumiałem tego. I tak naprawdę nigdy nie miałem okazji, by ją za to przeprosić.
— Jak… To się stało, że zaczęła mówić?
— A… to — mruknął, patrząc po pokoju. — Skoro cofnęłaś się w czasie, to pewnie wiesz, że sama poszła do Czarnego Pana. — Hermiona przytaknęła. Rozmowa ta była krótka, teraz wydawała się jej snem. Wspomnienie było nikłe, rozmazane. Jakby brakowało w nim kilku elementów, a przecież to było tak niedawno. — Klątwa miała jakąś zasadę… Pocałunek księcia z bajki niczego nie zmienił. Choć wielu się tak wydawało. — Zastanowił się przez chwilę. — Na czwartym roku odbyła się gala Młodych Wielkich. To takie przyjęcie, na którym wręcza się nagrody najzdolniejszym czarodziejom w kraju. Są cztery kategorie, Sport, Sztuka, Nauka i Polityka. Kirishima nie miała konkurencji… Na tej gali był później bal. Byliśmy ze sobą dobry rok przed tym wydarzeniem, nie rozumiałem dlaczego akurat tamten pocałunek przywrócił jej głos. — Znów na chwilę zamilkł. — Później okazało się, że nie chodziło tyle o niego, co o wydarzenie przed tym.
— To znaczy?
— Bohaterowie to postaci pozytywne od początku do końca. Tak wmawiają nam bajki i opowieści… Zauważ jednak, że każdy Bohater to nikt inny jak morderca. Nie jest do końca dobry. Nigdy. Bo jeśli nawet zabije kogoś w imię dobra, to i tak jest mordercą. Kimś złym — powiedział po prostu. — Każdy książę z bajki ma swoje za plecami… Tego wieczoru Touka to zobaczyła. I tym przemogła klątwę… — Spojrzał na nią. — Tym, że kochała bezwarunkowo. Teraz to brzmi zabawnie, ale taka właśnie jest prawda. Nie rozumiem twojego wzruszenia.
— Jak to? — Wyszeptała, spoglądając w niego wielkimi oczami. — Mówisz o miłości. O prawdziwej miłości! Czy to nie piękne, że przeżyliście romans bardziej namiętny i romantyczny niż w większości ksiąg, jakie napisano? Czy nie widzisz magii w tej sztuce, jaką stworzyliście życiem?! Przeciez ta tragiczna, pełna namiętności, a jednocześnie tak niewinna opowieść powinna być wzorem dla tych, którzy zapominają o tym, że miłość istnieje. Że można ją przeżyć! Romans, którego pozazdrościłby wam sam Shakespeare.
— Naprawdę sądzisz, że jest tutaj czego zazdrościć? — spytał Theodor, a ona zamilkła. — To życie, Granger, nie jakaś książka, nie sztuka. Tutaj, gdy raz umrzesz, nie możesz powrócić. Nie możesz zacząć czytać na nowo i przeżywać raz po raz tej samej miłości. Pozostaje cierpienie, żal… I miłość… Miłość, która wkrótce zacznie mnie wyniszczać, bo przez niespełnione uczucie będę cierpiał… Bo jestem skazany na cierpienie z winy miłości. Bo to nie opowieść, gdzie Harry Potter jest Krukonem. Nie opowieść, gdzie Potter jest Puchonem, Nie jest to żadna z heroicznych opowieści o Bohaterskim Gryfonie! Tutaj… Teraz. Wszyscy jesteśmy skazani na cierpienie. Nie zrozumiesz tego. Nie słyszałaś przepowiedni. Nie czytałaś ksiąg przyszłości. Nie wiesz, co się zbliża… Zazdroszczę ci tego, że jesteś zwykłą, niczego nieświadomą dziewczyną, która może żyć swoim życiem, nie myśląc w kółko o tym, że każdy krok, który robi, jest zaplanowany przez przyszłość, ani o tym, co cię czeka i kiedy nadejdzie uderzenie od strony losu… Możesz być sobą, niezależnie od wszystkiego.
— A jeśli zapomnisz? — Nie miała pojęcia, kiedy te słowa opuściły jej usta. — Jeśli zapomnisz o tym, co czytałeś, co usłyszałeś… Jeśli to zrobisz… Też będziesz wolny, prawda?
— To nie może się stać. — Powiedział i dotknął jej szczęki opuszkami palców. Hermiona poczuła dreszcz przebiegający po jej ciele. — Nie mogę powiedzieć dlaczego, ale po prostu to nie jest tak proste jak sądzisz… — Chwycił delikatnie za podbródek, podnosząc go ku sobie, a Granger zamilkła, gdy widziała jego pełne, bólu, żalu i cierpienia oczy… Zdjął maskę. I właśnie przez to zdawał się jej tak niesamowity. Prawdziwy. — Jesteś dobrą osobą. I chciałbym, żebyś równie dobra pozostała… Nigdy nie pozwól zabrudzić swojej niewinności serca grzechami zwykłych tchórzy. Bo utracisz tą wyjątkowość… A nią - uwierz - oczarowujesz nawet najbardziej stwardniałe serca.
*

Potter drgnął pod wpływem szturchnięcia w ramię i spojrzał na Astorię, która dyskretnym gestem głowy pokazywała miejsce za sobą. Równie ostrożnie przeniósł spojrzenie właśnie w tamtą stronę. Dostrzegł tam Lauren wraz z Alexem. Szybko pogrzebał w kieszeniach i wyjął Uszy Dalekiego Zasięgu Freda i George’a. Rzucił je w kierunku przystających przy wielkim dębie Ślizgonów. A dwie pozostałe końcówki podzielili między sobą ze Story. Po chwili słyszeli już rozmowę wspomnianej dwójki.
— ...już dosyć tej jego paplaniny o szkodliwości bycia homoseksualistą — mruknął Alex, siadając na ziemi. — W kółko tylko papla o Zimnej Carrow, po tym, co nam urządziłaś już przestał ze mną sypiać, ba! Prawie ze mną nie gada. A miałem go już w garści!
— Nie marudź. Przecież sam mówiłeś, że Max i tak prędzej czy później powie ci wszystko o Carrow. — Odparła chłodno Lauren, a Potter zmarszczył brwi, nie podobała mu się ta wymiana zdań.
— Tak było. Póki twój chłopak nie przyjął go do drużyny. W ogóle nie ma dla mnie czasu! Tylko quidditch i quidditch! A ja co?!
— To nie wina Tony’ego, że zerwał ci się ze smyczy. — Warknęła, zakładając kosmyk włosów za ucho. Alex wyglądał na zirytowanego.
— Powiedz mu, żeby go wykopał. Wtedy wszystko pójdzie gładko.
— Mosby to jego najlepszy pałkarz, a punkty to rzecz, która nam się w tej chwili przydaje. Więc w tej kwestii ci nie pomogę. Musisz sobie z nim poradzić sam.
— Wisisz mi przysługę za Weasleya. — Warknął chłopak. — Wywiąż się z umowy. Bo na tym skończy się nasza współpraca, a oboje na tym korzystamy… Ty nawet bardziej niż ja — dodał tajemniczo, a Harry dostrzegł, jak na jego ustach pojawia się uśmiech triumfu, kiedy Lauren uciekła wzrokiem w przeciwnym kierunku.
— Urquhart nie zgodzi się go zwolnić.
— To nie mój problem. — Rzucił Alex wesoło. Był aż nadto z siebie zadowolony. — Trochę poświęcenia, Lauren, przecież nie masz nic do stracenia, w końcu nie ma już Draco ani tej nadętej Divy. Nott może zacząć zaprzątać sobie głowę kimś innym. Nie o to chodziło?
— Jeśli jeszcze raz… — Wyszeptała. — Tylko raz powiesz coś złego na temat Touki, to wydrapię ci oczy! — Syknęła przez zaciśnięte zęby, ten uśmiechnął się lekko i odszedł, zostawiając ją samą na dziedzińcu, a Potter po raz pierwszy dostrzegł w oczach Lauren łzy.

*

— Głupie posunięcie — Prychnął cicho, patrząc na Granger z rozbawieniem. Zmarszczyła nieelegancko brwi, przesuwając palcami wzdłuż idealnie wyrzeźbionej sylwetki w dół, powoli ujmując ją w dłonie i zarumieniła się mocno. — Na co czekasz? Zaczęłaś, to kończ — Granger przygryzła mocno dolną wargę, czuła, że jej serce bije jak szalone. Chłopak westchnął, odrzucając głowę w tył i spojrzał w sufit. Gryfonka czuła jak fala gorąca ją zalewa, bała się, że ją wyśmieje. Granger nie miała pojęcia, jakie ruchy powinna wykonać, by nie zrobić z siebie skończonej idiotki. Zacisnęła mocniej palce na trzonie i przesunęła wzdłuż, po czym szybko odsunęła dłonie, kiedy ponownie prychnął rozbawiony. Wiedziała, że tak będzie.
Ślizgon skierował wzrok na jej dłonie i pokiwał głową, chwytając figurkę gońca i zrzucił jej królową z tronu.
— Szach mat. Naprawdę jesteś beznadziejna.
— Mówiłam, że nie umiem w to grać! — odparła złam patrząc na figurki. Zagrali w szachy po mugolsku, ponieważ nie lubiła brutalności wersji czarodziejskiej. Nott nie miał nic przeciwko, choć wyraźnie zdziwił się, kiedy to zaproponowała… A dlaczego ją zaproponowała? Dlaczego w ogóle grali w szachy w jego dormitorium? Przecież powinna iść do siebie zaraz po tym, jak przeprowadziła z nim tą… poważną rozmowę. A dlaczego nie poszła i dlaczego skończyli w takiej, a nie innej pozycji? Do teraz tego nie wiedziała.
— Dziwne, skoro umiesz się uczyć. To gra skupiająca się na wytężeniu umysłu i ćwiczeniu strategii, ruchu przeciwnika. Ktoś taki jak ty nie powinien mieć z tym problemu.
— Ron nie ma żadnego.
— Ironia — mruknął w odpowiedzi. Hermiona popatrzyła na pionki z kości słoniowej i westchnęła. Gdyby były ludźmi, ciemna strona by zwyciężyła. Bo właśnie Nott grał czarnymi, a Granger białymi. I tak sobie przypomniała… Spojrzała na jego lewe ramię i z zaskoczeniem dostrzegła, że było całkowicie czyste.
— Twoja ręka. Jak. Znaczy… Wybacz za śmiałość. Nie powinnam pytać. — wydukała i znów spojrzała gdzieś w bok. — Po prostu wydawało mi się, że tego nie da się usunąć.
— Da się. Ale trzeba na to zasłużyć. Tylko Czarny Pan ma prawo odwołać kogoś od służby. Tylko on może się go pozbyć na stałe.
— To przykrywka? Tak jak na rozprawie?
— Nie. — Spojrzała na niego z wielkimi oczami, była przerażona.
— C… Co musiałeś zrobić, żeby to…
— To nie ja — zamarła, teraz to on odwrócił wzrok. — Nie wiem, co zrobiła… A nawet nie wiem czy chcę wiedzieć — westchnął, znów spoglądając w sufit. — Czasami niewiedza jest lepsza od prawdy… Bo prawda zwykle jest bardzo bolesna. Wolę o tym nie myśleć.
— Rozumiem — przyznała cicho. — Przepraszam.
— Nie masz za co… Chodź — powiedział nagle, podnosząc się z podłogi. Granger zamrugała zdziwiona, kiedy ten zaczął się przebierać w szkolne szaty. — McGonagall ci głowę urwie, jak nie będziesz obecna na jej lekcji. A tego byś chyba nie chciała, co?
— Oczywiście, że nie — Przytaknęła natychmiast, a chwilę później zapłonęła rumieńcem, kiedy ściągnął t-shirt i zaczął zakładać koszulę, a ona ujrzała na jego plecach masę tatuaży… Nie była zażenowana półnagim Ślizgonem stojącym przed nią, a właśnie tym, co widziała na jego plecach… Coś intymnego, zarezerwowanego tylko dla bliskich… W końcu nie zwykło się chodzić bez koszuli wszędzie, tym bardziej będąc arystokratą i mieszkając w Anglii. Tatuaż w miejscu tak mało widocznym był z całą pewnością czymś osobistym, a ona stała i wpatrywała się w niego bezkarnie. A przez głowę przeszła jej myśl, że jest bezwstydnicą. Jednak to trwało tylko chwilę, chłopak zakrył napisy koszulą, po zapięciu jej narzucił na ramiona szkolną szatę i zaczął zawiązywać krawat, przechodząc przez pokój w kierunku lustra.
— Coś się stało, Granger? Jesteś cała czerwona.
— Odczep się — mruknęła, odwracając głowę w bok. Ślizgon pokiwał głową i zaczął poprawiać ułożenie włosów.
— Nie powiesz mi chyba, że cię zawstydziłem.
— Niby czym? — warknęła. — Nie jesteś pierwszym chłopakiem, którego widziałam półnago. Nie robisz na mnie żadnego wrażenia, tym bardziej tą skażoną tatuażami skórą. Jak można zrobić sobie coś takiego, mając taką cerę jak twoja? — Nie wiedziała, kiedy ostatnie zdanie opuściło jej usta, przynajmniej do czasu, aż go nie powiedziała. Nott na sekundę zamarł, jednak po chwili wrócił do czesania.
— Gdybym chciał sam sobie zrobić tatuaż byłoby to w widocznym miejscu. To kara rodzicielki. Dekalog Czarodziejskiej Arystokracji, skoro już musisz wiedzieć — powiedział oschle, a dziewczyna zamarła w bezruchu, nie wierzyła w to, co słyszy. — Czarny Pan przy niej to wspaniały człowiek. Wiem, co mówię, Granger… Dlatego nie powinnaś do mnie już przychodzić. Skończysz jak oni wszyscy. W ziemi.
— Jesteś jej synem… Dlaczego to robi?
— Nie pytałem. Nie ma takiej potrzeby.
— To twoja matka.
— Nawet nie wiesz, jak trudno przechodzi mi przez usta to przeklęte słowo. Najgorszemu wrogowi nie życzę takiej osoby jako rodzica… Ale to zachowaj dla siebie. — Skończył czesać włosy, po czym wyjął z szafki jakiś eliksir i za jednym pociągnięciem z butelki wypił go. Cienie pod jego oczami natychmiast zniknęły, zmęczona twarz nabrała lekko brzoskwiniowej barwy, a białka oczu stały się czysto białe, bez wychodzących na światło dzienne krwistych żyłek. Wyglądał… Normalnie. — Zdążymy na drugie śniadanie — oświadczył, patrząc na zegarek umieszczony na lewym nadgarstku. — Później na transmutację. Nie wyglądasz, jakbyś dziś coś jadła.
— Skąd ten wniosek?
— Bo bardzo wolno kontaktujesz — mruknął i otworzył drzwi, wskazując kulturalnym gestem wyjście, a dopiero kiedy opuścili Pokój Wspólny, Granger uświadomiła sobie pewien fakt… Że Nott złamał przez nią regułę Ślizgonów, o której wspomniał przy ich pierwszym spotkaniu. I nie wiedząc dlaczego, wcale się z tego powodu nie cieszyła.

*

— Harry? — Potter po raz kolejny dzisiejszego dnia usłyszał swoje imię wymówione w pełen obawy sposób, jednak ten głos był inny. Potter tak zdziwił się, słysząc takie akcentowanie swojego imienia, że aż się zatrzymał. Dawno nie słyszał go wypowiedzianego w ten sposób przez tą osobę. A przywołało to w jego umyśle falę wspomnień… Czasów, które na zawsze odeszły. Ludzie się zmienili… Odwrócił się powoli i zderzył się twarzą w twarz z wystraszoną i pełną obaw twarzą Rona.
Potter stał jak wmurowany, patrząc na swojego byłego przyjaciela. Panowała cisza, dziś również był dzień, w którym można było wyjść do Hogsmeade, więc korytarze były puste. Znajdowali się w lochach, do których nie dobiegał śpiew ptaków czy szum drzew. Nie było tutaj zimnego wiosennego powietrza, które mogłoby uderzyć Pottera w twarz i wybudzić go z tego dziwnego stanu, w jakim się znajdował. Słowo: szok wydawało mu się w tej chwili zbyt banalne, by opisać uczucie, jakie teraz nim targało. Przypomniał sobie rozmowę Seijuuro z Lauren i patrząc na rudowłosego miał wrażenie, że Ron postanowił zrezygnować z planów Alexa… Mówiły mu to przerażone oczy Weasleya.
Potter odchrząknął i spojrzał po korytarzu, prostując się, po czym wziął dwa wdechy, zastanawiając się, co powinien zrobić. Wydawało mu się, że byli tu sami… Jednak ostatnio niczego nie mógł być pewien.
— Czego chcesz? — zapytał, starając się brzmieć spokojnie. Rozprawa odbyła się kilka dni temu, a po tym to się zaczęło. Pierwsza przyszła Ginny, okazując skruchę. Teraz Ron… Coś tu nie grało. Był w stanie uwierzyć, że Weasley przemyślała wszystko i faktycznie było jej wstyd. Do tego twierdziła, że przysłał ją Zabini, więc może faktycznie coś było na rzeczy. Jednak postawa Rona była dziwna. Podejrzana wręcz. Przez prawie rok uprzykrzał mu życie, starał się upokorzyć, okaleczył Draco… Wszystko to by pokazać, że to on jest pokrzywdzony. Lub znaleźć ujście we frustracji.
— Pogadać — wymamrotał Gryfon, patrząc teraz uparcie w podłogę. Kopał czubkiem buta w jej nawierzchnię. Potter zmarszczył brwi. — A raczej ostrzec… Ja wiem, że pewnie w to nie uwierzysz. Ale… Ja już nie chcę. Po prostu nie mam wyboru. — Jego głos był smutny i pełen wstydu. Harry wiedział, że Ron ma problem z przyznaniem się do winy. Miał tak zawsze. Szybko wpadał w złość i był podatny na wpływy innych, wspomnienie czwartego roku było idealnym tego przykładem, kiedy to wściekł się na Pottera za to, że to on dostał się do Turnieju Trójmagicznego. Nie słuchał nikogo. Nie chciał wyjaśnień… A przyznanie się do błędu wiele go kosztowało. Potter to wiedział. — To poszło za daleko… A oni mają na mnie haka, Harry. Mam związane ręce. Ty nie jesteś w to zamieszany, możesz… to zatrzymać.
— O czym ty bredzisz? — Zapytał, nie miał zamiaru mu ufać, jednak słyszał przerażenie w jego głosie, jawny lęk. — Weasley, coś ty zrobił? — Ron zapłonął czerwienią, zaciskając dłonie w pięści.
— Nie mogę powiedzieć.
— Nie chcesz, a nie nie możesz. Jak chcesz grać w podchody, to wybacz, ale nie mam na nie czasu. — Wyminął go, ale w sekundę się zatrzymał… Ron nie był sam. — Weasleyyyy…? — spytał powoli i spojrzał za Ronem, który nadal się do niego nie odwrócił, zaciskając dłonie w pięści. — O co chodzi?
— Mam związane ręce. — Powtórzył rudzielec, Harry znów spojrzał na resztę. Osiłkowie Weasleya również nie byli zachwyceni z tego, że tu byli. Jednak wszyscy mieli różdżki w dłoniach. Potter wysunął swoją zza rękawa. Nie miał zamiaru skończyć jak Draco.

*

— Co się tutaj dzieje?! — McGonagall wybiegła wstrząśnięta na korytarz, po czym zamarła, zaciskając dłoń na ustach. Harry stał pośrodku kółka obezwładnionych ciał uczniów, z różdżką wysoko uniesioną w górę, dyszał ciężko, z ust leciała mu cienka stróżka krwi, natomiast reszta uczniów leżała na podłodze… W o wiele gorszym stanie. — Potter! Wyjaśnij mi się natychmiast! Co to ma znaczyć!?
— Samoobrona — powiedział najspokojniej w świecie. Dziwnie się czuł. Pewnie gdyby stara Lwica wpadła tu kilka minut temu, widziałaby go w stanie furii. Walczył jak szaleniec i teraz przeszło mu przez myśl, że jest wariatem. Taka błahostka nagle, sprawiła, że poczuł w środku zimno. Przestraszył się tego.
— Sa… Samoobrona?! O czym ty mówisz?!
— O tym, że Ron i jego kumple mnie zaatakowali. Tak jak wcześniej Draco, tak jak kilkoro innych uczniów przed nim. — Powiedział i spojrzał na kobietę, nie wierzyła mu. — Pani tego naprawdę nie widzi czy nie chce widzieć?! — Zirytował się, patrząc na Minerwę, nagle poczuł wstręt do byłej opiekunki. To wszystko działo się pod jej nosem, a ona nie reagowała. — Są niebezpieczni! Nie ma nawet pani pojęcia, co…
— To moja wina, pani profesor. — Harry zamarł, po czym wraz z McGonagall spojrzeli w kierunku korytarza, z którego wyszedł Nott, a obok niego stała Hermiona, cała biała jak kawałek pergaminu. — Potter tylko bronił przyjaciółki. — Odparł i pchnął nieco bliżej Harry’ego zszokowaną Granger.
— Może się pan wyrażać jaśniej, panie Nott?
— Co tu tłumaczyć? Potter jest obrońcą uciśnionych. — odpowiedział, po czym przez ułamek sekundy patrzył na Pottera. Harry prawie mu odpyskował i gdyby nie fakt, że Nott chciał ocalić jego tyłek przed konsekwencjami tego czynu, z całą pewnością by to zrobił. — Ostatnio sporo przeszliśmy… Wie pani, ciężko się z niektórymi rzeczami pogodzić. — Harry dostrzegł, jak za okularami małe oczy McGonagall zaszkliły się łzami. — Do tego wszystko dzieje się tak szybko. Nie panuję nad emocjami, a przecież nie jestem wybitny w obronie przed czarną magią ani nawet w zaklęciach, do tego moje zdrowie… Sama pani wie, jak często opuszczałem lekcje w poprzednich latach. — Profesorka delikatnie skinęła głową, a Harry zauważył pewną dziwną rzecz. A raczej usłyszał. Głos Notta był przesiąknięty lękiem… Nawet kilka razy się zająknął, twarz wyraża skruchę, postawę przybrał taką, że wyglądał na drobnego i bezbronnego, natomiast sposób, w jaki akcentował emocje sprawiały, że sam Harry wierzył mu na słowo, a nawet zrobiło mu się go żal. — Potter stanął w mojej obronie… I obronie Granger. Bo między innymi to o nią się pokłóciliśmy… Nie. W porządku. Przecież to nic takiego. — Stwierdził, jakby chciał przerwać Hermionie, zanim ta otworzy usta, by coś powiedzieć, ale ona nie chciała mu przerywać… Stała wpatrzona w niego w taki sam sposób jak McGonagall. — Widuję się z Granger poza lekcjami. Pomaga mi w transmutacji… Dlatego moje oceny tak poszły w górę. Zresztą, co będę pani profesor mówił. Sama pani wie, że z powyżej oczekiwań teraz mam wybitny... Jednak przez to, że uczymy się wieczorami wiele plotek chodzi po szkole. I są to bardzo nieprzyjemne plotki, więc… Nic dziwnego, że chcieli mnie nieco z tego powodu pokiereszować.
“A Oscara dla najlepszego aktora 1995 roku otrzymuje Theodor Nott!”, przeszło Potterowi przez myśl, kiedy popatrzył na profesorkę. Kupiła to jak nic.
Przez chwilę panowała cisza. Jednak po chwili wicedyrektorka odchrząknęła znacząco i wyprostowała się, po czym poprawiła tiarę na głowie, wzdychając.
— Skoro sprawa tak wygląda… Zmuszona jestem odjąć Gryfonom punkty za tak karygodne zachowanie… Tak. Minus 40 punktów. Potter… — Harry przełknął z trudem. — Profesor Snape zostanie o tym poinformowany, ty natomiast otrzymujesz 10 punktów… Za świetną znajomość zaklęć obronnych. I pięć za używanie ich w szlachetnym celu… A teraz proszę się rozejść. Cała trójka. Panno Granger. — Dodała kiedy byli już przy schodach. — Pięć punktów dla pani za pomoc koledze… A teraz już idźcie. — Mruknęła patrząc już na pozostałych gryfonów, którzy powoli dochodzili do siebie, podnosząc się z ziemi.
— Tak jest, pani profesor. — Dygnęła, po czym szybko dogoniła pozostałą dwójkę.
*

— Kto cię tego nauczył?
— Czego?
— Tego. Jak można tak grać! Prawie sam dałem się nabrać na twoje szczere intencje.
— Ty i pochlebstwa? Potter, jesteś może chory? — Mruknął Nott, a Harry zdał sobie sprawę z tego, że pochwalił Notta… Tego Notta! — Jesteś w Slytherinie na tyle długo, by wiedzieć, że to naturalna cecha każdego z nas. Mamy drugie dno. Choć niewiele z nas potrafi je wykorzystywać. Na przykład ty. Aktor z ciebie żaden. Wystarczy byle zetknięcie się z problemem od razu ćwierkasz prawdę.
— To tak zwane zetknięcie się twarzą w twarz z problemem.
— To tak zwana głupota, Potter, przyswój sobie to słowo, bo opisuje ciebie z góry na dół.
— Ty…
— Harry, czego chciał od ciebie Ron? — Spytała nagle Granger, a Harry na nią spojrzał. Wydawała się nad czymś zastanawiać. Harry wzruszył ramionami.
— Twierdził, że chce pogadać… Ale na mnie naskoczył. Co samo w sobie było już dziwne.
— Niby co w tym takiego dziwnego? — Mruknął Nott, a Harry na niego spojrzał.— Co dwa dni kogoś z nas zaczepia i robi afery.
— Tak… Ale teraz odniosłem wrażenie, że nie przyszedł z własnej woli. Nie śmiej się, on faktycznie wyglądał na przerażonego. Z niego żaden aktor. — Wyjaśnił cicho. — Od razu widać, że coś go gryzie. Jego kumple… Oni też byli jacyś dziwni. I mam podstawy, by podejrzewać, że za tymi wszystkimi atakami wcale nie stoi on. — Granger zatrzymała się gwałtownie. Oni również przystanęli. Hermiona wyglądała, jakby nagle ktoś powiedział jej, że zostaje Ministrem Magii albo wygrywa milion galeonów. Najwyraźniej jego słowa były dla niej właśnie czymś takim. Bo Potter przyznał, że jej małe marzenie i wiara w to, że Ron nie jest zły ani zepsuty, się spełniło. Jednak ani on, ani Nott tej reakcji nie skomentowali w pozytywny sposób. W szczególności ten drugi.
— Nieistotne, że ktoś go nasyłał. — Harry zwrócił uwagę na bruneta, ten patrzył w stronę schodów. — To on jest wykonawcą. Istnieje mnóstwo sądów jed­nooso­bowych, w których to jednak kat jest sędzią. — Rzucił sucho, po czym odszedł, a Harry musiał przyznać mu rację. Niezależnie od tego, jak Ron uzasadnia swoje winy, to jednak zbrodnię popełnił.

*

Blaise obudził się w nocy, dręczony nieprzyjemnym uczuciem. Piekielne poczucie nie dawało mu w spokoju funkcjonować już od kilku dni. Chodził zły, brzydził się spoglądania na siebie w lustrze, odrzucał wszelkie spotkania z Krukonkami, z którymi zwykł spędzać weekendy. Drażniły go. Tak samo jak irytowali go jego przyjaciele. Ludzie, z którymi spędzał każdą sekundę.
Spojrzał na Lisę, leżącą obok niego - uroczą czwartoklasistę, która zalecała się do niego od dzisiejszego popołudnia. Była ładna. Miała długie ciemne włosy, nieco zadarty nosek i wąskie usta. Piersi niewielkie, ale nie zwykł zwracać na nie większej uwagi. Była mało doświadczona, ale chętna… A on musiał odreagować po tych kilku dniach katorgi, musiał znaleźć ujście w frustracjach. Zasypiając, sądził, że tak się stanie. W końcu kładł się z czystym umysłem. Ale nie na długo. Myślał o tym wszystkim. O swoich słabościach, o słowach Pansy.
Ona wiedziała, jak pozbyć się jego frustracji, wiedziała, co go zrelaksuje, jak podbudować jego ego… Znała jego umysł i ciało. Jego upodobania… Ale i wady. Które ot tak po prostu mu wytknęła. Dźgnęła w najbardziej czułe miejsca. Honor, odwagę, indywidualność… Tego ostatniego nie potrafił strawić. Jak mogła mu to powiedzieć!? Jak mogła mu zarzucić, że stał się… pachołkiem!?
Wstał i ubrał się w szkolne szaty, musiał pomyśleć w spokoju. Wyszedł z dormitorium dziewczyny i przeszedł przez korytarz. Przystanął przy pokoju Parkinson, w którym świeciło się światło. Przez pierwszą sekundę chciał tam wejść, wyrzucić jej to wszystko. Nakrzyczeć, a potem bezceremonialnie posiąść. Często uprawiał z nią seks w złości… Później ją przepraszał i najczęściej chciał zaprosić na randkę. Ale odmawiała. Randka była czymś, co wprowadza zobowiązania, to było wbrew ich układowi.
Pokiwał głową i ruszył w stronę wyjścia, kiedy coś uderzyło o drzwi, właśnie w pokoju Pansy. Znów się zatrzymał i spojrzał na cienie… Pansy nie była sama. Wiedział, że to wścibstwo z jego strony. To była jedna z cech, jakie nabył zaczynając przyjaźnić się z Potterem. Jednak ciekawiło go, kogo znalazła sobie Pansy w zastępstwie. I zirytowało jednocześnie, że ot tak po prostu stwierdziła, że będzie uprawiać seks z kimś innym. Pomijając oczywiście fakt, że Blaise właśnie wracał do pokoju od przypadkowej kochanki.
– Komu powiedziałaś? – Głos był zimny i nieprzyjemny. Zabini zmarszczył brwi, to nie brzmiało ani jak szybki seks, ani jak przyjacielska pogawędka… A to, co uderzyło o drzwi… Było najpewniej ciałem Pansy.
– Wal się.
– Wypieprzyć to mogę. Ale ciebie, Parkinson. – Blaise znał ten głos. Jego właścicielowi kilka tygodni temu połamał palce u rąk, kiedy ten chciał się dobrać do Granger. Flint nigdy nie należał do delikatnych… Jednak dlaczego był u Pansy? I o czym chciał wiedzieć? Z jednej strony, Zabini chciał interweniować. Parkinson była przy tym dryblasie tylko słabą istotką. Była bezbronna. Jednak wiedział, że nieco więcej dowie się, kiedy jeszcze chwilę się wstrzyma. – Gadaj komu powiedziałaś o Weasleyu. – Flint był tylko głupim osiłkiem. Musiał być nasłany przez kogoś. Sam nigdy nie wpadłby na pomysł, by pójść do Parkinson po informacje. Znów coś się zatrzęsło, po czym uderzyło, ale nie o drzwi… Brzmiało to jak upadek na podłogę. – Który z kabli Pottera ma cierpieć za twoją nieudolność? Mogę załatwić ich wszystkich. Zacznę od Greengrass. Albo od tej szlamy. Ostatnio wszędzie jej pełno. Zgodzisz się ze mną, Pansy, że powinniśmy wrócić do czterdzieści sześć? Ostatnio wszyscy zapominają, gdzie ich miejsce. Może zaczniemy od ciebie, co? – Blaise wiedział, że to nie jego sprawa. Pansy jest sprytna, da sobie radę. Jednak coś nie dawało mu spokoju. Fakt, że był tam właśnie Flint, niepokoił go. Znał go aż za dobrze… Niewiele różnił się od brata, a może był nawet gorszy. Bo Marcus nikogo nigdy nie skrzywdził, za to Stan już kiedyś wykorzystał jedną z dziewczyn wbrew jej woli. I nic mu za to nie zrobili… Dziewczyny nie są przy nim bezpieczne, on nie ma skrupułów. Z drugiej strony nie może pokazać, że podsłuchiwał. Obić go, a potem dopaść Lauren lub Alexa, bo najpewniej to oni go tu nasłali. Nie… Musiał to załatwić po ślizgońsku.
Schował różdżkę, poprawił szkolne szaty, zastukał czubkiem buta w podłogę, po czym wziął wdech i w naturalny sposób wszedł do pokoju jak do siebie.
– Pansy, nawet nie wiesz jak… Flint? – Zatrzymał się, trzymając dłoń na klamce i zamrugał zdziwiony. Spojrzał na starszego Ślizgona, który kucał z różdżką w dłoni nad leżącą na ziemi Pansy. Jej klatka piersiowa falowała szybko, włosy miała rozwiane, a oczy wielkie. Leżała na zimnym marmurze w swojej zwiewnej halce nocnej, patrząc teraz na niego z wyraźnym szokiem. Zabini starał się udawać, że zupełnie nie zrobiło to na nim wrażenia, jak i że wcale nie widzi zdartej skóry na kolanach Pansy. – Czego tu szukasz?
– Zabini. Jak miło, że wpadłeś. – Starszy Ślizgon posłał mu sztuczny uśmiech i wstał powoli, obserwując Parkinson. Blaise nie widział jego twarzy, ale oczy Pansy się powiększyły… – Nic szczególnego. Musieliśmy porozmawiać na osobności. Jest to ostatnio trudne do osiągnięcia… Wiesz, jak jest.
– Istotnie – mruknął, patrząc jak Flint się do niego odwraca i uśmiecha.
– Na mnie już pora. Pansy, kochana, widzimy się jutro. Mam nadzieję, że rozumiesz, jak wygląda sytuacja i zachowasz się mądrze. Życzę miłego wieczoru. – Wyszedł, po czym zamknął za sobą drzwi. Blaise natychmiast machnął różdżką, wyciszając pokój, nie był tak głupi jak Flint. Nie dał mu podsłuchiwać.
Ślizgonka na niego nie spojrzała, podnosząc się z ziemi i skrzywiła lekko. Blaise spojrzał na jej kolana. Podszedł do niej i posadził wbrew jej woli na łóżku, przyklękając.
– Pieprzony z ciebie gryfiak – uśmiechnął się, lekko rozbawiony jej zirytowanym komentarzem. Pansy nie była głupia. Wiedziała, że stał pod jej pokojem… Zauważyła sztuczność w jego ruchach. Jako jedyna znała go aż za dobrze. – Nikt cię nie prosił o pomoc, Zabini, i nie prosi. Poradzę sobie.
– Kiedy rzucał tobą jak lalką, szukałaś jego słabych punktów, tak? – Odgryzł się, patrząc na jej kolana i wycelował w pierwsze różdżką. Parkinson nie odpowiedziała, on natomiast wypowiedział zaklęcie leczące i przyglądał się powolnemu procesowi zrastania się skóry i wchłanianiu krwi, lubił patrzeć na gojące się rany. Dawało mu to pewnego rodzaju satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. – Albo kiedy dawałaś mu się zastraszać, kiedy ci groził. Mogłaś powiedzieć, że powiedzenie prawdy będzie niosło za sobą takie konsekwencje, wtedy…
– Wtedy co? – Przerwała mu, spojrzał w jej twarz, nadal obojętną i chłodną. Zupełnie jak jej głos. – Nie pobiegłbyś do Pottera i nie powiedział mu o tym? Przez wzgląd na moją osobę, zachowałbyś to dla siebie? – Odtrąciła dłoń z różdżką, którą przystawił do jej drugiego kolana i zmusiła do tego by na nią spojrzał, chwytając jego podbródek i szarpnęła do góry. – Nie uciekłbyś jak zwykły skrzywdzony pies? – Wyrwał głowę i spojrzał w dół. Pansy prychnęła i położyła się na plecach spoglądając w sufit. – Nienawidzę cię, Zabini – mruknęła smętnie. Spojrzał na jej kolano. Cierpiała z jego winy, ale była zbyt dumna, by to powiedzieć. Ale przecież słyszał. Stał pod drzwiami i podsłuchał tę wymianę zdań. Nie wydała go. Mimo tego, że nim gardziła. Że powiedziała mu tyle raniących rzeczy. Była wierna… Jak prawdziwa Ślizgonka. – Wynoś się do Lestrade. Pewnie już się obudziła i myśli gdzie jej zniknąłeś. – Drgnął. Gdyby Pansy tylko kazała mu się wynieść, zrobiłby to. Po prostu wstałby i wyszedł… Ale powiedziała coś dziwnego. Zwróciła uwagę na to, z kim zniknął wieczorem. Niby nic dziwnego, Pansy zawsze wie wszystko pierwsza, jednak…
– Co Lisa ma do tego?
– Nic. Po prostu każę ci się wynosić. Czego nie rozumiesz w tym zdaniu?
– Nawiązania do tej małolaty.
– A co? Że niby nie zabawiałeś się z nią wieczorem w jej dormitorium? Daj spokój, Zabini, ja wiem wszystko, co się dzieje w tym domu. Głupia – prychnęła. – Pewnie sądzi, że wziąłeś ją na poważnie? Amatorka.
– Istotnie… Głupia. – Wpatrywał się w jej błyszczącą skórę. W jej jędrne uda, długie, piękne nogi… I to okropne zdarte kolano, które oszpecało je w tej chwili. – Sądzisz, że tak to odebrała?
– Czego nie zrozumiałeś w słowach: wynoś się? – Prychnął, nie dała mu się podpuścić. Odłożył różdżkę na ziemię, nadal wpatrując się w jej ranę, po czym przygryzł lekko dolną wargę. Takie lekkie zadrapanie… Mała ranka na jej idealnych nogach. Przecież to niedopuszczalne.
– Pansy...
– Zerwałam naszą umowę – zakończyła temat, który nawet się nie zaczął. Uniosła się na łokciach, patrząc na niego. – Do widzenia, Zabini.
– Spławiasz mnie.
– Gratuluję dedukcji. – Warknęła sarkastycznie. Och, jak ona lubiła dźgać go obelgami w jego nadęte ego. Podważać jego inteligencję, jak kochała - czuł, że właśnie taka emocja się w niej budziła - kiedy zaciskał usta w wąską linię, kiedy go raniła. – Idź sobie.
– A jeśli nie?
– Słucham?
– Jeśli nie pójdę – powtórzył, Pansy uśmiechnęła się chłodno, nadal patrzyła mu w oczy, widział w nich żal. Podniosła się do pozycji siedzącej i przejechałą opuszkami palców po jego policzku. Poczuł ciepło w podbrzuszu i uśmiechnął się. Wiedział, że nie umie długo grać niedostępnej. Uniósł się nieco, by ją pocałować, po czym syknął z bólu, znów upadając na kolana trzymając się za żołądek, w który został brutalnie kopnięty. Brał wdechy, chcąc uspokoić oddech. Wręcz łykał powietrze, patrząc w podłogę wielkimi oczami pełnymi łez.
– Do widzenia, Zabini – usłyszał szept przy swoim uchu, tak miły i delikatny, wręcz pieszczotliwy. Kontrastujący z jej poprzednim atakiem. Nie chciała go widzieć… Zrozumiał. Chwycił różdżkę, po czym wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami tak mocno, że obudził dziewczęta zajmujące pobliskie dormitoria. Pansy natomiast spojrzała na swoje wyleczone zaklęciem kolano i poczuła w sercu ucisk… Zabini, którego znała, przyrządziłby dla niej eliksir. A ona z fascynacją wpatrywałaby się, z jaką precyzją odważa każdy składnik, by stworzyć miksturę idealną… Nie posunąłby się do głupiego zaklęcia na poziomie drugorocznego półgłówka.

*
— Chyba nie rozumiem. Dlaczego mam wywalić Maxa?
— Zrobisz to — mruknęła patrząc w postać Tony’ego. — Co ci szkodzi?
— Wiele i doskonale o tym wiesz — warknął, przechodząc przez pokój zirytowany. — Skąd ten pomysł? — Zapytał, Lauren nie odpowiedziała mu prędko. Patrzyła w tej chwili na jego zadanie z transmutacji. Chwyciła za dwie kartki pergaminu i przejeżdżała po nich wzrokiem. Urquhart przeanalizował kilka opcji, jednak najbardziej sensowną wydawała mu się być najzwyczajniejsza w świecie intryga, których, jak wiedział, wokół Lauren było pełno. Milczeli, zresztą jak wiele razy. Nie miał z nią tematów. Nie pozwalała mu się poznać. Nic o niej nie wiedział. A przecież miała zostać najbliższą mu osobą…
— Wyrzuć go z drużyny. — Powtórzyła.
— Nie.
— Wyrzuć.
— Nie. — Podniosła na niego wzrok, a jej oczy skuł lód. Wytrzymał to. Mimo tego przeszywającego go na wskroś zimna, zdołał nie opuścić wzroku. Nie uciec nim. Nie dać jej satysfakcji z wygranej potyczki. — Mosby to dobry pałkarz. Nie mam zamiaru go zwalniać. Tym bardziej nie mając solidnego powodu, by to zrobić.
— Powodu? — Mruknęła, odkładając papiery, a Ślizgon poczuł się nieswojo. Lauren bardzo dziwnie w tej chwili zabrzmiała. Zupełnie tak, jakby… Drwiła z tego słowa. A raczej jego znaczenia. — Potrzebujesz powodu, by go zwolnić? Tak? Proszę bardzo. — Stanęła tuż naprzeciwko. Tony nie pamiętał, by Lauren kiedyś zbliżyła się do niego z własnej woli tak blisko. — Mosby wam… zagraża. — Wyłapał pauzę w jej stwierdzeniu. Jakby nie chciała czegoś powiedzieć. Albo że te słowa wprawiły ją w złość lub gorzej… wstyd.
— Jest całkowicie nieszkodliwy.
— Nie pod względem siły — powiedziała ciszej, a on dostrzegł zdenerwowanie w jej głosie. Nie chciała tego powiedzieć. — On woli chłopców.
— Co? — Tony odsunął się o krok, te słowa opuściły jego usta zupełnie nieświadomie. Nie umiał w to uwierzyć. Max przecież kiedyś był z Florą Carrow. Na imprezach flirtował z dziewczynami, ostatnio na ich zamkniętej imprezie wyszedł w trakcie z jedną taką z jego rocznika. Nie mógł… Nie mógł woleć chłopców. A jeśli nawet to, co to zmienia?
— Nigdy się do ciebie nie przystawiał? — Po ciele Tony’ego przeszedł dreszcz. Mosby, który się do niego dobiera? W życiu by na to nie pozwolił! Choć… Max kilka razy w szatni mu mówił, że ma świetną sylwetkę, na co reszta drużyny nie zwracała większej uwagi. Wszyscy w końcu byli wysportowani. Albo ostatnio na imprezie. Tuż przed wyjściem z tamtą dziewczyną grali w butelkę… Sposób, w jaki na wyzwanie pocałował ich kumpla z drużyny, Fletchera, wcale nie wskazywał na to, że to jego pierwszy raz, kiedy całuje faceta. Tony na jego miejscu po sekundzie się od niego oderwał i pluł śliną, gdzie popadnie. On tego nie zrobił. — Tony… — Drgnął, czując jej dłoń na swoim policzku, przejechała delikatnie palcami wzdłuż jego szczęki, patrząc na niego ze smutkiem. Lauren była dla niego w tej chwili tak delikatna jak nigdy. Uśmiechnął się. Fałszywa do szpiku kości. — Wyrzuć go z drużyny.
— Tylko dlatego, że jest gejem? — Zapytał. Nie odpowiedziała, nadal błądząc dłonią po jego szczęce. — To jego prywatna sprawa. Nie wpływa to na funkcjonowanie drużyny. — Nawet jeśli ją tym zirytował, nie pokazała tego po sobie. Natomiast jej druga dłoń dotknęła jego lewej dłoni, czule i delikatnie jadąc w górę. Lauren westchnęła cicho i stanęła na palcach, po czym lekko musnęła ustami jego wargi.
Strzelił na palcach. Rok… już od roku nie miał przez nią żadnego kontaktu z kobietą. Gdyby dowiedziała się, że zabawia się z innymi, cały trud szlag by trafił. A teraz przyszła do niego sama. Jakaś inna. Melancholijna, zamyślona. Chcąc, by wyrzucił Maxa z drużyny… Gotowa zrobić wszystko, by tak się stało. I wiedziała doskonale, że on tak długo męcząc się sam ze sobą, w tej chwili naprawdę wiele może zrobić, by tylko się wyładować.
— Przestań — odwrócił głowę w bok. Resztki zdrowego rozsądku nie pozwalały mu na to, by ot tak po prostu zgodzić się na jej warunki. Zbyt długo się zgadzał. Za długo przegrywał w jej grę. — Nie wyrzucę go z drużyny. Bez względu na to, czego byś nie powiedziała czy nie zrobiła. Przykro mi, Lauren. To wbrew moim zasadom.
— Właśnie widzę — Drgnął, widząc jej spojrzenie skierowane na jego lewe ramię. Kiedy zdążyła rozpiąć i podwinąć rękaw jego koszuli? Zasłonił szybko ramię, choć i tak było za późno. — Ojciec wie, że bawisz się w śmierciożercę?
— Ciszej.
— Bo co? — Oczy Aquiliny błysnęły, a on odwrócił wzrok do drzwi. Był w szachu. — Syn aurora. I to jakiego! Pewnie będzie dumny, gdy się dowie.
— Przestań! — Podniósł głos, chwytając jej ramiona. — Nie odzywaj się! Zgoda! Wyrzucę go. Tylko siedź w tej sprawie cicho. — Złamała go. Prychnął rozbawiony tym, że w tak szybki i prosty sposób po prostu go złamała. — Skąd wiesz?
— To nie jest istotne.
— Jest — zamilkła i go przytuliła. Tak po prostu wtuliła się w niego, zamykając oczy i stała, póki nie otrząsnął się z szoku. Nigdy nie pozwalała mu się aż tak do siebie zbliżyć. — Widziałaś, jak rozmawiałem z Greybackiem, wtedy kiedy zaatakowali Hogwart. — Powiedział cicho, a ona przytaknęła. — W porządku… Dlaczego ci zależy, żeby Mosby został zwolniony? — Zapytał cicho. Milczała. — Lauren, czego ty się boisz? — Nadal milczała. — Usunę go… Ale siedź cicho w sprawie Znaku, zgoda? Ojciec nie może się dowiedzieć. Nigdy… A z twoim porozmawiam. Zerwę ten pakt… Nie jestem tym, kto zagwarantowałby ci spokój, ciepło i bezpieczeństwo. Przynajmniej na razie.
— Mogę wiedzieć dlaczego? — Uśmiechnął się, nie udawał, że nie wie, o czym mówi. W końcu to było jasne. Pogłaskał ją po włosach, lekko się uśmiechając, nie liczył na to, że zrozumie.
— Dla wolności.

*
— Oszalałem? — Wyszeptał, czując łzy spływające mu po policzkach. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego blado i wyciągnęła dłonie, chcąc je otrzeć, jednak nie dotknęła go. Mimo iż jej dłonie zdawały się to robić. Nie czuł zupełnie niczego. Sen… Skoro tak. To powinien się wybudzić. Rozejrzał się, był w dormitorium, sam. Wszystko było tak, jak zostawił idąc spać. Wszystko było tak jak powinno, poza jedną rzeczą. Obecnością kogoś, kogo nie ma i nie może być. Wrócił do niej wzrokiem. Wyglądała tak jak zapamiętał, może była tylko nieco bledsza. Ubrana w czerwoną sukienkę.
— Obudź mnie.
— Nie śnisz — odparła, a on zamarł. Jak to nie śnił? Jeśli tak… To dlaczego ją widział? Nie… Touka nie była tchórzem. Nie stałaby się duchem, nigdy. Bo jeśliby… Gdyby nim była to przyszłaby od razu. Albo utknęła w miejscu swojej śmierci. Nie tutaj.
— Więc dlaczego cię widzę? Jesteś martwa! — Wyrzucił nagle, zły. Touka posłała mu pełne troski spojrzenie i znów spróbowała dotknąć, tym razem objąć, ale nic z tego. Nadal jej nie czuł. Co chyba sprawiło jej przykrość, bo posmutniała. — Nie powinno cię tu być… Nie możesz być duchem. Byłaś na to zbyt odważna.
— Nie jestem duchem.
— Więc dlaczego tu jesteś?
— Bo ty chcesz, żebym była — zamarł. Touka uśmiechnęła się znów blado, patrząc mu w oczy, a jej były pełne łez, jakby zaraz miała zacząć płakać. Theodor chwycił się za serce… On? Jak? Czy to możliwe, aby sam ją wezwał? Jeśli tak, w jaki sposób? Jaki był powód tego, że się tu zjawiła teraz/ Dopiero kilka dni po śmierci, a nie wcześniej. Co takiego się wydarzyło? — Pilnuj ich, dobrze?
— Postaram się — przyznał i na nią spojrzał. Bardzo chciał ją dotknąć. Była tu… Cała i zdrowa. Siedziała przed nim jakby nigdy nic. A jednak wszystko było inne… Nagle usłyszał pukanie w drzwi, a kiedy otworzył oczy, Zdał sobie sprawę z tego, że to jednak był tylko sen.

*
— Max? — Mosby opadł na łóżko Greengrass, patrząc tępo w sufit. Oczy miał smutne, twarz całą bladą. Wyglądał jak ktoś, kto w jednej chwili stracił wszystko. Astoria podeszła do przyjaciela patrząc na niego z obawą. — Co się stało? — Zapytała cicho. Ten mruknął coś, przez co zmuszona była powtórzyć pytanie. Dopiero po chwili odpowiedział.
— Wywalił mnie.
— Co? O czym ty mówisz?
— Tony… Wyrzucił mnie z drużyny. — Powiedział cicho, a jego głos drżał. Astoria nie wierzyła w to, co słyszy. Przecież za tydzień kończyli sezon… Jak Urquhart mógł wywalić jednego z najlepszych pałkarzy tuż przed ostatecznym meczem?
— Jak to wywalił? — zapytała, nie dowierzając jego słowom. — Dlaczego?! — Wzruszył ramionami, a Greengrass prawie prychnęła. Nie wyrzuca się z drużyny kogoś ot tak po prostu. Trzeba mieć powód. I to solidny! — Jak to nie wiesz? Nie powiedział ci?
— Nie… Po prostu podszedł do mnie zaraz po śniadaniu i powiedział, że wylatuję z drużyny. Nie zdążyłem zapytać dlaczego. Zresztą… I tak by mi pewnie nie odpowiedział.
— To zaraz to zrobi!
— Astoria! — Wstał, wybiegając za dziewczyną. — Daj spokój! Musiał mieć powód! — Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie tuż przy jednych z drzwi…I nagle przypomniała sobie to, co niedawno widziała z Harrym na zachodnim dziedzińcu, a także rozmowę Aquiliny z Alexem. Powód? Nie… To była powódka. Zmusiła Urquharta do tego.
Nagle poczuła rządzę pobicia Lauren i wykrzyczenia jej wszystkiego, co o niej myśli. Chciała ją zwyzywać, przekląć. Nawet pobić. Jednak coś jej w środku mówiło, że to nie jest wina Lauren… Że mimo wszystko to nie był jej spisek… Nie jej na tym zależało.
— Nieważne.
— Ważne. To przecież był dla ciebie…
— Tak musiało być — przerwał jej, patrząc na swoje nogi. — Wiesz… On chyba zna prawdę. Starałem się to ukryć, ale… Nie dziwię się, że nie chce mnie w drużynie. Chłopaki niby wiedzą, ale wiesz…
— Max, nie wygaduj głupot. To niczego nie dowodzi. — Podeszła do niego i chwyciła za dłonie. — Jesteś świetnym sportowcem. Udowodniłeś to nie raz i nie dwa. Tony nie wywaliłby cię z tego powodu. Nigdy. — Przytaknął, wysuwając dłonie z jej uścisku.
— Muszę się przejść. — Wyminął ją odchodząc, a Astoria patrząc na niego, miała wrażenie, że to dopiero początek… Nie myliła się.

*

– Możemy pogadać? – Pansy odwróciła się do Blaise’a, za to jej koleżanki zalotnie się do niego uśmiechnęły. Posłał im jeden ze swoich szarmanckich uśmiechów, na widok którego kilka z nich się zarumieniło, po czym zwrócił wzrok ku Parkinson. Wiedział, że ten krótki flirt nie był dobrym posunięciem. Pansy wyglądała na obojętną, ale miał wrażenie, że może czuć zirytowanie tym, że chcąc rozmawiać z nią, od razu wykorzystuje okazję, by znaleźć sobie pannę na wieczór.
– Nie mam wiele czasu. – Lubił, kiedy grała przed publiką. – O czym?
– W cztery oczy, jeśli można.
– Nie można. – Koleżanki Pansy wstrzymały przejęte oddechy, patrząc na Pansy z niedowierzaniem. Ta pozostała niewzruszona. Zresztą Blaise wiedział, że ona nie traktuje ich poważnie. Jedynie Dafne traktowała w ten sposób. Jedynie ją nazywała swoją koleżanką. Ale one nie były Dafne. Więc nie miały żadnego znaczenia. Zabini westchnął, wiedział, że nie będzie łatwo, ale miał asa w rękawie. Mieli publikę. A ona dla Parkinson zawsze ma znaczenie. Dlatego był na zwycięskiej pozycji.
– Chciałbym zaprosić cię do Hogsmeade.
– Naprawdę? – Spytała, a Ślizgonki za nią westchnęły rozmarzone, jakby co najmniej wyznał jej miłość. – Jaka szkoda, że owe zaproszenie zupełnie mnie nie interesuje. Więc żegnam. – Zabini stał jak wmurowany. Zresztą nie tylko on, dziewczyny, z którymi stała, odprowadzały ją wzrokiem z otwartymi ustami. Pansy mu odmówiła… Tak po prostu. Ślizgon zacisnął dłonie w pięści i ruszył za nią.
To, że zerwała ich układ, zrozumiał. Miała swoje powody.
Skręcił w korytarz i zobaczył ją przy początku schodów.
To, że po tym, jak ocalił jej kościsty zadek, go upokorzyła i brutalnie kopnęła. Przeżył. I rozumiał. Była zmęczona.
Dogonił ją i chwycił za rękę odwracając do siebie.
Ale tego, że po prostu go spławiła, nie był w stanie zrozumieć.
Parkinson wyrwała rękę piorunując go wzrokiem.
– O co chodzi? – Zapytał wściekły, starając się opanować oddech. – Pansy, rozumiem, że jesteś zła o to, że się zmieniłem. Że nie chciałaś tego. Uwierz, ja też jej nie chcę, ale stało się. O co się na mnie złościsz? Przecież między nami nic się nie zmieniło. Traktowałem cię tak samo jak wcześniej. Dlaczego nagle jesteś taka oschła? Chłodna? Dlaczego nie chcesz, żebym się zbliżał? – Pansy na niego nie patrzyła, rozglądając się po korytarzu, byli tutaj sami. Chwilowo.
– Nie mów tak do mnie – oświadczyła cicho. Blaise zamrugał zdziwiony.
– Tak? To znaczy…
– Nie mów do mnie po imieniu. – Wyrzuciła patrząc na ich buty. – Nie chcę, żebyś się tak do mnie zwracał. – Zamarł.
Pansy mówiła po imieniu tylko do ludzi, którzy coś dla niej znaczyli. Mieli jakąś wartość. Według niej to właśnie oznacza czyjąś więź, że można mówić do siebie w sposób, jakby się kogoś znało. Mówi się do niego po imieniu… To znaczy, że się go zna. Jest się z nim blisko. Pansy kiedyś również mówiła do niego po imieniu, jednak teraz… Nie było osoby, do której zwróciłaby się bezpośrednio. Blaise nie twierdził, że Pansy była dla niego nikim. Dlatego mówił do niej po imieniu… A ona teraz… kazała mu się przekreślić, tak samo jak ona zrobiła to z nim. Tylko dlaczego?
– Mówiłam ci, że masz mi dać spokój. Czemu wciąż za mną chodzisz? Co miało znaczyć to przedstawienie? Chcesz mnie upokorzyć?
– Nie. Pansy, uspokój się, przecież…
– Nie mów tak do mnie, psie. – Przerwała mu, a on zamilkł.
Pies? No tak. Gdyby umiał słuchać, zrozumiałby aluzję już wtedy, kiedy go zwyzywała kilka dni temu. Kiedy obnażyła go z honoru, godności i indywidualności… to ostatnie najbardziej go bolało. Włożyła go bowiem w szablon pionka. Pieska na posyłki… Przysłał go do niej Harry. Nie przyszedł sam. Był psem… Naiwnym, słabym kundlem, który robi to, co każe mu jego pan. Pansy nie lubiła zmian. A on się zmienił… w dodatku na to… coś. Sam się siebie brzydził. Ale ona przez to cierpiała. Widział to i tego nie rozumiał. Gdy chciał jej pomóc, odpychała go jak chorego na smoczą ospę, kiedy chciał przeprosić, zwyzywała, a kiedy zaprosił na randkę, odmówiła… Poczuła się pewnie jak szmata… Teraz to widział. Mieli układ. Zerwali go, a on zaprasza ją na randkę przy jej koleżankach, do których się zalecał… zapraszał ją na randkę, flirtując jednocześnie z innymi. Też poczułby się upokorzony.
– Nie jestem psem.
– Czyżby? – spojrzała mu w oczy. Zacisnął usta w wąską linię, znów uraziła jego dumę. Miał tego dosyć. Stali tak chwilę. Dzieliły ich centymetry. Blaise nigdy nie patrzył na oczy Pansy tak długo, a były piękne, duże i ciemne. – Dziwne, bo tak się zachowujesz. Jak wierny kundel swojego pana.
– To ty byłaś psem*.
– Czas przeszły, nie teraźniejszy – odparła prostolinijnie, on zerknął na jej usta, pełne, kształtne malinowe wargi, po czym wrócił do oczu. – Ty natomiast z wolnego człowieka cofnąłeś się do pozycji zwierzaka… Bardzo nisko upadłeś, Zabini. – Chwycił jej nadgarstek, piorunując wzrokiem. Jakim prawem mówiła mu takie rzeczy? Jakim pieprzonym prawem mówiła mu to tak bezpośrednio i boleśnie. Jak… Mogła być tak spokojna!?
– Blaise! – Drgnął, słysząc głos Harry’ego i przeniósł wzrok na szczyt schodów. – Co ty tu robisz? Max dostaje łomot od Flinta! Chodź! – Zabini puścił Pansy.
– Idź Virtus*, może pan da ci ciasteczko – usłyszał cichy szept obok swojego ucha. I zamarł. Znała imię jego psa… Spojrzał w jej twarz, pełną chłodnego rozbawienia, a oczy pełne były rozczarowania.
– Blaise!
– No idź. – Wyszeptała patrząc mu w oczy. – Pan cię woła.
– Zabini, cholera!
– Rozmawiam. – Powiedział, nadal patrząc na Parkinson. Ona zamknęła usta. Przełknął ślinę, Max go potrzebował… Obrywał za jego głupotę. Za to, że powiedział Harry’emu to, co chciał. Że jak wierny pies przyniósł panu to, co chciał.
– Zabini, ty chyba nie mówisz poważnie! Flint tam jest z całą bandą! – warknął Potter. – Chodź! – Krzyknął, po czym sam pobiegł naprzód. Blaise patrzył jeszcze przez sekundę w jej oczy, w których powoli wybudzała się jakaś pozytywna emocja, ale nie miał na to czasu, odwrócił się i pobiegł za Harrym, za sobą słysząc jedynie głos Pansy, który uformował się w pojedyncze szczeknięcie psa.

*
Wojna. Jedno słowo, które wprawia go w stan lęku to właśnie ona. Niczego nie bał się tak jak walki o wolność, gdzie pod twoimi nogami leżą setki ciał niewinnych ludzi. Rozpoczęta w imię marzenia jednej osoby… Ciągnąca za sobą tysiące ofiar. Z powodu nieudolności jednostki ludzie cierpią. Kiedyś to przeczytał w jednej z książek, którą znalazł w pokoju Syriusza. I zgadzał się z tymi słowami. Choć często sam był tą jednostką i nie wiedział, czy ma być losowi wdzięczny za to, że ludzie go nie porzucili, czy powinien ich przeklinać, że tego nie zrobili. Bo przez niego sami cierpieli, przeżywali ból, strach, umierali. Przez jego błędy czekała ich wszystkich zguba.
— Mosby, co się stało? — Zapytał, klękając przy chłopaku. Max miał złamany nos i kilka palców. Jednak był przytomny. Podniósł się nawet sam z ziemi i skrzywił lekko, kiedy coś chrupnęło w jego nadgarstku. Spojrzał na Flinta, którego Filch brał właśnie na pogadankę ze Snapem, tak jak i dwóch jego kumpli, a później wrócił wzrokiem do Pottera. — Dlaczego cię napadli?
— Ja... Nie wiem — wybełkotał, wydawał się nieco nieobecny, zagubiony w tym, co się właściwie działo. Jakby sam nie był pewny, co się właściwie dzieje. — Może Tony go nasłał — dodał ciszej i spojrzał w bok. — Albo Lauren… Wiesz, Harry. Rano wylali mnie z drużyny. Chyba chodzi o to, że… Wiesz. — Zwrócił uwagę na Zabiniego, który patrzył w korytarz, z którego wcześniej przybiegł z Potterem. — Jestem inny… To wbrew zasadom, a… Tony musi się słuchać Lauren, która wie i… Może wymsknęło im się to przy Flincie. — Patrząc na twarz Maxa, Harry czuł żal. Mosby był świetną osobą, to że nieco inaczej odczuwał miłość nie było niczym złym. Potter nie przebywał z nim często, jednak kiedy było trzeba Mosby zawsze mu pomagał. Był uczynny i miły, do tego zaradny. Nawet jeśli złamał jedną z reguł, nie zasłużył sobie na to, żeby być tak traktowanym. To nie była jego wina.
— Działań Urquharta nie rozumiem, ale Flint nie zaatakował cię na jego zlecenie — Harry odwrócił wzrok do Blaise’a. Ten patrzył w korytarz. — To moja wina… Potter. Prosiłeś mnie ostatnio, żebym dowiedział się czegoś od Pansy — Harry skinął głową. — Dziś w nocy natknąłem się na Flinta… Groził jej. I zapytał, który z twoich kumpli ma cierpieć za jej niekompetencję. Nie powiedziała mu nic… A teraz ty oberwałeś. — Zwrócił się do Maxa. — To Alex go nasłał.
— Co? — Mosby zakaszlał, patrząc na kumpla z szokiem. Potter przygryzł dolną wargę. Zgadzał się z Zabinim, jednak nie wiedział, czy rozsądnym jest mówienie o tym Mosby’emu… Alex był dla chłopaka ważny. — Skąd… Niby co chciałby tym uzyskać?
— Seijuuro cię okłamuje. Nie jest tym, za kogo go uważałeś. Wykorzystywał cię — Max zamarł. — Spójrz… Odkąd jesteś w drużynie, spędzasz czas z chłopakami, oddaliłeś się od niego, a on coś chciał, prawda, Max? Coś, czego nie chcesz mu powiedzieć… Coś, czego nie wie nikt inny tylko ty. To tyczy się Nadzwyczajnej… Flory. Prawda? — Blondyn odwrócił wzrok, uciekając od spojrzenia chłopaka. Harry już kilka razy się nad tym zastanawiał. Nad niechęcią Notta w stosunku do Alexa, nad rezerwą, z jaką obchodzą się z nim inni. Seijjuro był ciekaw Flory, a raczej jej ataków, w trakcie których była niebezpieczna, sam kiedyś mu o tym powiedział. Jednak powód dopiero teraz stał się jasny. Alex był częścią C.O.D.E. — Kiedy miał cię prawie w garści, odsunąłeś się od niego dla chłopaków z drużyny. To nie oczywiste? Alex namówił Lauren, a ona Tony’ego, żeby cię wylał. Wtedy to wróci do normy. Ale Flint tego nie wiedział. Jesteś najsłabszym ogniwem, Max… Dlatego padło na ciebie, jeśli chodzi o drugą intrygę. Pansy tego nie przyzna. Nie powie nikomu po co. Ale to właśnie Alex nasłał Weasleya na Draco… Dla przejęcia kontroli.


*


– Rozczarowana?
– Tak – Theodor westchnął i oparł się o barierkę Wieży Astronomicznej, w dół której spoglądała Pansy. Nigdy nie przepadali za sobą, jednak znajdowali wspólny język. Kiedy potrzebował informacji, zawsze mu jej chętnie udzieliła, w zamian on, na jej prośby, zapraszał gdzieś Dafne. Pansy bardzo starannie pilnowała, by jej przyjaciółka nie była zaniedbywana. Dbała o nią i nawet wiedząc o tym, jak Nott traktował Dafne, starała się ją jakoś pocieszyć. A jemu przeprosić blondynkę w jakiś prosty sposób, kiedy ten był dla niej nieuprzejmy czy zbyt oschły… Pansy poświęcała się dla Dafne, zachodziła za skórę naprawdę wielu ludziom, by zdobyć dla niego informacje, których nie chciał od Draco, a sam nie mógł się o nie postarać u owych osób… A on w zamian zrobił dla Dafne coś, co chciała Pansy… Nie lubił jej, ale ją szanował. Była dobrą przyjaciółką i tylko dzięki niej Greengrass jeszcze wierzyła w coś takiego jak miłość i miała nadzieję.
– Co zamierzasz?
– Chciałam skoczyć – oświadczyła po prostu. Spojrzał na nią, zaciskała palce na drążku barierki nadal patrząc w dół. Znał to postanowienie. Jak często sam pragnął przeskoczyć przez tą głupią barierkę i rzucić się w dół. – Ale jestem zbyt słaba.
– Rozsądek to cecha wymierająca. Powinnaś więc się cieszyć.
– A czy ty się cieszysz, że tchórzysz? – odparła, Theodor pokiwał głową. Pansy puściła barierkę i na niego spojrzała. – Spotka się z nią dzisiaj o jedenastej w trzeciej szklarni Sprout. – Powiedziała cicho, po czym skierowała się do wyjścia. Nott uśmiechnął się lekko, postanowił nie czekać aż Pansy będzie coś od niego chciała.
– Oswój psa. – Zatrzymała się gwałtownie. – Będzie jadł ci z ręki.
– Nie chcę psa.
– Wolisz koty?
– Wolę ludzi.

*

Kiedy odprowadzili Maxa do Skrzydła Szpitalnego, obaj skierowali się do klasy Eliksirów, gdzie za niedługo mieli zacząć zajęcia z Gryfonami. Potterowi nie uśmiechało się oglądać dziś chociaż jednego Gryfona, jednak nie miał specjalnego wyboru.
— Sądzisz, że powinniśmy to wyjaśnić? — zapytał Harry. Widok Maxa sprawił, że zdał sobie sprawę z tego, jak fałszywi mogą być ludzie. Alex nimi pomiatał, robił z siebie niewiniątko, a jednak w rzeczywistości bawił się nimi wszystkimi… A oni skakali tak jak zagrał.
— W jakim sensie?
— Alex chce wszystkich skłócić — Blaise prychnął. — Obrywają za to niewinni ludzie.
— Tyle wiemy — Powiedział i machnął ręką. — Ale atak otwarty nie ma sensu. — Dodał marszcząc brwi. — On knuje, obmyśla plany. Sam mówiłeś, że Weasley przyznał ci, że ten ma na niego haka. Tak samo jak na Lauren. Tu nie chodzi o samą Florę… Gdyby tak było, zajmowałby się jedynie Maxem, a nie podzieleniem nas wszystkich… Zauważ, że rozbiliśmy się na obozy. Nie jesteśmy zgraną grupą jak kiedyś. Rozbito nas, kiedy zniknął Malfoy. — Mruknął, patrząc na swój esej z eliksirów, który według Pottera był perfekcyjny, jednak Blaise wciąż twierdził, że coś tam jest nie tak. Chłopak spojrzał gdzieś ponad ramię Pottera. Harry również tam popatrzył. Parkinson siedziała pod klasą zaczytana w podręcznik do obrony przed czarną magią. A przecież nie mieli dziś tych zajęć, nie miała po co się tego uczyć.
— Blaise, o co chodzi z tobą i Pansy? — Zapytał nagle, odbiegając od tematu. Zauważył, że Zabini nieco dziwnie zaczął się zachowywać w obecności owej Ślizgonki.
— Co niby ma się dziać? — Odparł zimno, patrząc na swój esej. — Wszystko jest tak, jak było.
— Tak uważasz?
— A jest inaczej?
— Chciałeś ją zaprosić na randkę. — Zabini zacisnął palce na pergaminie. Potter szczerze się zdziwił, słysząc to wcześniej od jakiejś grupy dziewczyn, obok której przechodzili odprowadzając Maxa do Skrzydła Szpitalnego. Jednak nie zapytał o to wtedy Zabiniego, przejęty czymś zupełnie innym. Ale to połączenie wydało mu sie dziwne . Blaise i Pansy? Dogadywali się. Fakt. Ślizgon poświęcał jej dużo czasu. Odkąd Potter trafił do Slytherinu zauważył, że Zabini faktycznie często był z nią widywany. Głównie wtedy, kiedy nie było przy niej Dafne. Ale raczej traktował ich jak przyjaciół, znajomych… Lub zwykłych kochanków, zważając na to, że Blaise często zostawał u Pansy na noc, albo Potter kilka razy przypadkiem natknął się na nich w pokoju kumpla. Ale żeby faktycznie coś ich łączyło? — A przecież mówiłeś, że wasz układ nie na tym się opiera.
— Czas przeszły — mruknął, wygładzając pośpiesznym ruchem kartkę, którą pogniótł. — Już nas nie dotyczy… Zerwała go. To wszystko.
— I zirytowała cię tym? — Zdziwił się Harry słysząc jego ton, wyczuł również zdenerwowanie w słowach Blaise’a. — Przecież on nie miał zupełnego sensu. Tak naprawdę masz każdą, która ci się spodoba. Po co ci stały układ z Pansy?
— Był potrzebny, jasne? — powiedział tonem, który miał zakończyć tą wymianę zdań. Blaise był zły. Bardzo na coś zły. — Po prostu był.
— Nadepnęła ci na odcisk?
— Nieistotne.
— Dała ci kosza.
— Mi? Pansy? — Prychnął. — Twoje niedoczekanie.
— Dała — powtórzył. Chłopak wściekłym ruchem wrzucił esej do torby, po czym odszedł, przeklinając Harry’ego pod nosem. Potter odprowadził go wzrokiem, ukradkiem spoglądając na Parkinson. Też zwróciła uwagę na Zabiniego.

*

Draco przerwał pisanie listu i westchnął, znów spoglądając na swoje lewe przedramię zastanawiając nad tym, co właściwie się wydarzyło. Od kilku dni nie wyszedł z pokoju, raz po raz studiując księgi dotyczące klątwy naznaczenia. Jedynie osoba, do której owy symbol był przypisany, mogła wyzbyć się znaku. Jeśli tak... Dlaczego Voldemort to zrobił? A raczej, jak Touka skłoniła go do tego, by wyzbył się owej zarazy akurat z niego? Jakiej zbrodni musiała się dostąpić, by Czarny Pan spojrzał na nią przychylnie… To wszystko nie dawało mu spokoju. Kirishima nie żyła, dając mu tę wolność. Odkupiła jego winę… A raczej winę jego ojca. Do tego oddała dla niego swoje życie. Drgnął, spoglądając po raz setny na gazetę leżącą na podłodze obok jego łóżka. “Złote Dziecko nie żyje”.
— Szarość — powiedział do siebie, patrząc na zdjęcie rozradowanej dziewczyny. Była miła i uczynna, jednak robiła też straszne rzeczy. W przeciwieństwie do niego, ją Czarny Pan fascynował. Magia zakazana była jej domeną… Nie była ani biała, ani czarna. Zła czy Dobra. Po prostu Szara. Znała obie strony równie dobrze. Ich zalety i wady. Nie zginęła w imię żadnej z nich, bo obie były dla niej równie fascynujące.
— Można? — Draco uniósł zdziwiony wzrok do Rudolphusa, który teraz siedział na jego biurku. Zupełnie nie dostrzegł, kiedy ten się pojawił.
— Skoro musisz — odparł i spojrzał na pergamin, szybko kreśląc końcowe zdanie, po czym zamknął list w kopercie. — Co cię sprowadza? — mruknął, patrząc w okno, chciał szybko pozbyć się korespondencji, co nie uszło uwadze Lestrange’a.
— Chciałem zobaczyć cię w nowych szkolnych szatach. — Rzucił wesoło starszy. Patrzył na wieszak zwisający z szafy, gdzie znajdował się ciemny komplet przypominający mu mundur. — Od razu widać, że to elitarna szkoła. — Oświadczył konwersacyjnym tonem. Machając różdżką i przelewitował wieszak w stronę Draco. Ten westchnął, odkładając list na blat biurka i podszedł by chwycić za wieszak. Po czym zniknął w garderobie. Po chwili wyszedł już ubrany. Przeszedł przez pokój, przystając przy lustrze i westchnął.
— Nie jestem pewien, czy dam radę — wyznał. Było mu ciężko… co z trudem przyznał. Bał się. Rudolphus uniósł do niego wzrok. — Bez mocy… Czuję się pusty.
Lestrange uśmiechnął się przelotnie, naprawdę lubił swojego chrześniaka. Tak bardzo przypominał mu siebie samego, kiedy był młody, popełniał nawet te same pomyłki. Ale Rudolphus nie sądził, by to wszystko było czymś złym. Odstąpił od biurka, a wisiorek na jego szyi zabłyszczał w świetle słońca przedostającego się przez okna.
— Co nie zmienia faktu, że wciąż jesteś cenny — odparł mężczyzna, przystając przy nim. — Wystarczy, że to udowodnisz. Moce Nadzwyczajnych to nie wszystko. Sztuka polega na tym, by stać się kimś wielkim bez nich. — Chłopak opuścił wzrok na swoją dłoń, w której trzymał różdżkę. — Poradzisz sobie. Jesteś inteligentny. I potrafisz się uczyć, wiem to. Wystarczy, że się postarasz.
— Tak jak gdy byłem dzieckiem? — spytał smętnie, na co Lestrange parsknął. Och, tak. Bardzo mu przypominał samego siebie. — Starać — powtórzył pusto. — I męczyć się, byleby kogoś zadowolić… Wypruwać sobie żyły, żeby później usłyszeć tylko głupie: stać cię na więcej. — Malfoy zacisnął mocniej dłoń na różdżce.
— Tylko tym razem robisz to tylko i wyłącznie dla siebie — przystanął przy chrześniaku, patrząc na niego z bladym uśmiechem. — Wierzę w ciebie, dzieciaku. — Draco podniósł zszokowany wzrok do wuja. Ten poprawił jego marynarkę i posłał mu uśmiech. — A to twoje życie. Przestań żyć tym, co było. To nie wróci. — Popatrzył w jego niebieskie oczy i odsunął się nieco. — Jesteś wolny.
— Czyli nie zamierzasz mnie powstrzymać od... odcięcia się? — Rudolphus uśmiechnął się uprzejmie.
— Nie mam zamiaru powstrzymywać kogoś, kto w końcu pomyślał o sobie. — Jakby przypadkiem poprawił ułożenie zawieszki na naszyjniku. — Nie jestem tym, któremu dane jest osądzać. Tylko daję ci radę. Bo szczerze mówiąc, nie chcę stracić syna. — Zanim Draco zdążył mu odpowiedzieć w jakikolwiek sposób, Rudophus rozmył się i zniknął, nie jako kłąb czarnego dymu, a jako podmuch wiatru.Po prostu wyparował. A przed oczami Malfoya jeszcze przez chwilę malował się jego uśmiech, życzliwy i pełen dumy.
Ślizgon odwrócił wzrok do lustra i spojrzał na siebie uważnie. Wuj miał rację, musiał stać się silniejszy. Nie może być nieudacznikiem. Powinien w końcu zostać tym, kim chciał od zawsze… Sobą.
— Syna… — powtórzył cicho i uśmiechnął się lekko, już jako dzieciak miłował postać wuja. Mimo iż spotkał go dopiero mając piętnaście lat, gdy był chłopcem, często przyjeżdżał do rezydencji Lestrange’ów, do której miał dostęp jego ojciec. Biegał po dworze, gabinecie, czytał dzienniki i oglądał obrazy, zastanawiając się, jacy są Lestrange’owie. Jaka jest jego szalona ciotka i kim tak naprawdę jego wuj, który miał tak wiele oblicz. W jednej opowieści był szarmanckim mężczyzną z zasadami, innym razem szaleńcem, który sam projektuje swoją broń i wymyśla trucizny, których recepturę zna wyłącznie on. Nigdy nie był w stanie więc określić swojego wuja jako jeden typ człowieka, był dla niego tajemnicą. Dlatego też tak go lubił, bo był jedyną osobą, której myśli nie mógł sprawdzić nawet kiedy chciał, był jedyną osobą, która go intrygowała. Był... zagadką. I to właśnie było takie wspaniałe.
Usłyszał pukanie w okno i uśmiechnął się lekko. Podszedł do niego i uchylił je, wpuszczając do środka orła. Ptak siedział spokojnie na parapecie, łypiąc na niego nieprzyjemnym spojrzeniem.
— Nie lubisz tu latać, co, maluchu? — zapytał, machając różdżką i przyzwał jedną z myszek, które trzymał dla niego w szklanej skrzyni. — Masz. — Chwycił zwierzątko za ogon i podał mu do dzioba, zwierzę łapczywie chwyciło małe stworzonko i w dwóch sprawnych ruchach dziobem zjadło je w całości. Draco w tym czasie przywiązał do nóżki stworzenia kopertę z listem. I westchnął cicho. To jedyna rzecz, jaką mógł zrobić dla tych, którzy tam pozostali. Pogładził palcem głowę ptaka i uśmiechnął się blado. Cassy byłaby szczęśliwa.

*

— Dobre francuskie wino, doborowe towarzystwo i ta muzyka. Och! Jak ja za tym tęskniłem przez te lata twej nieobecności. A nogi tej tancerki, po prostu bajka! — Mężczyzna zaśmiał się dźwięcznie, biorąc łyk napoju i spojrzał na swoją towarzyszkę. — Bez Waszej Wysokości nic by mnie już za życia nie ucieszyło — westchnął rozmarzony, kobieta prychnęła i postawiła figurę na szachownicy. Goniec wyjął miecz i rozgromił białego pionka mężczyzny. Blondyn uśmiechnął się i chwycił za wieżę.
— Niczego nie podejrzewają?
— Oni? — Parsknął rozbawiony. — Jedzą mi z ręki. Dumbledore wytresował ich na naprawdę naiwne zwierzęta — roześmiał się, po czym przesunął wieżę na A5, czyli dokładnie w miejsce, gdzie stał jej goniec, który poprzednio zbił jego pionka. — Plan idzie bez większych przeszkód. Do miesiąca wszystkie ich informacje będą w moim zasięgu.
— Twierdzisz, że aż tak szybko ci zaufają?
— Zakon? Oczywiście. Bardziej martwi mnie ktoś, kto jest… blisko Zakonu, ale o kogoś kto nim nie jest. Bynajmniej nie w pełni — podkreślił i znów się napił. Blondwłosa kobieta uśmiechnęła się zimno, również robiąc przerwę na napicie się wina. — Słodka jak miód Narcyza Black jest mądrzejsza od reszty. Nie zaufa mi, ani teraz, ani potem. Jest na to zbyt inteligentna.
— Black? — powtórzyła, i utkwiła w nim lodowate spojrzenie, przez co mężczyzna uśmiechnął się z zadowoleniem, lubił kiedy piękne kobiety się w niego wpatrują. — Ta nieco nieporadna siostra Bellatriks, która porzuciła swój rod dla mieszańca?
— Blisko, jednak niezupełnie — machnął ręką. — Faktycznie jest siostrą Bellatriks, ale młodszą od tej Zdrajczyni Krwi, o której Jej Wysokość mówi. Konkretnie chodzi o tą drobną blondynkę o lodowatym spojrzeniu, która do pewnego momentu trwała przy Lucjuszu Malfoyu.
— Do czasu? — powtórzyła, marszcząc brwi. — Co masz na myśli? I co ona robi w Zakonie? — Dodała jeszcze bardziej zdenerwowana, najwyraźniej fakt, iż dowiaduje się o tym dopiero teraz, zupełnie przypadkiem, ją zirytował.
— Niedawno porzuciła męża i dzieci, na rzecz Zakonu, było dosyć głośno o ich rozwodzie. W końcu dwadzieścia lat to całkiem sporo… a co robi w takim stowarzyszeniu jak Zakon? Chyba tylko Diabeł wie.
— Zdawała się być… dobrą żoną i matką.
— Pozory, jak widać, mylą — machnął ręką. — W każdym razie nie ufa mi, ale to nie ma większego znaczenia, nikt nie zwraca na nią uwagi. Jest, bo ma wiedzę, ani ona ani Zakon nie pałają do siebie miłością. Odważę się stwierdzić nawet, że to czysta nienawiść.
— Tom będzie niepocieszony — mruknęła, chwytając za figurę konia. — Miał wobec niej plany. Zdesperowane matki to łatwe ofiary. A jej syn zawiódł i zniknął. Może i Lucjusz stara się to jakoś złagodzić, jednak… cóż. Tom ma ostatnio gorsze dni. Szybko się wścieka. Malfoy chyba sam musiałby zabić Dumbledore'a, żeby ten gniew złagodzić.
— Voldemort naprawdę łudził się, że dzieciak da radę zabić Albusa?
— Nie, ale czerpał z jego porażek niesamowitą satysfakcję, a on wycofał się, przez co zabawa się skończyła — wyjaśniła, zbijając z szachownicy jego gońca. — Do tego ma jakieś wahania nastrojów, nie chce ze mną przebywać, zamyka się w tej swojej komnacie i nikogo nie wpuszcza — westchnęła jakby rozczarowana. — Pewnie liczył, że pobawi się Narcyzą i jej miłością do dzieciaka, a tu przychodzi kolejne rozczarowanie — mruknęła. — Masz jeszcze jakieś ciekawe informacje?
— Raczej pytanie. — Anastasia odwróciła do niego wzrok wyraźnie zdziwiona, cóż, nie zadawał ich zbyt często, częściej to on był tym, który tylko na nie odpowiadał, jednak miał problem z pewną rzeczą i wiedział, że akurat Anastasia będzie w stanie rozwiązać jego zagadkę. — Jak zniszczyć wspomnienie chodzące po ziemi?
— Odpowiadając na to, mogłabym się pogrążyć.
— Mowa tu o duchu… choć w sumie nie. — Oświadczył po chwili zastanowienia. — O formie, która opętuje, przejmuje czyjeś ciało. Stara się powrócić, choć dawno jest martwa. To część duszy, która nie chce zniknąć, ponieważ trzyma ją na świecie wspomnienie.
— Ach… czyli o to chodzi — szepnęła cicho i spojrzała na szachownicę, a raczej na szczątki figur leżących wokół jej obrębów. — Dusza ulatuje z człowieka w chwili śmierci. Dochodzi wtedy do podziału jej na to, co żywe i to, co martwe. Trzeba podjąć decyzję, czy przejść dalej, czy pozostać tu na ziemi jako duch… Ale bywa i tak, że można pozostać tu, jeśli ktoś tego pragnie.
— To znaczy?
— Jeśli, oczywiście teoretycznie, byś teraz konał, a byłaby na świecie osoba, która żywi do ciebie miłość, mógłbyś tu zostać… Jednak mimo iż to uczucie jest czyste i boskie, to pakt, który byś zawarł, byłby brudny i piekielny. Pełen niedopowiedzeń w umowie — zamilkła na chwilę. — Możesz pozostać jako wspomnienie… Ale ceną jest to, że nie masz postaci materialnej. Nie możesz znów wstąpić w swoje ciało, by powrócić do ukochanej. Nie… Wstąpić możesz w to, co jest blisko niej. Ale tam też nie zaznasz pełnego szczęścia, nawet jeśli byś udowodnił, że to ty jesteś w ciele tej żywej istoty, a ona jakimś cudem zaakceptowałaby to, że opętałeś jej męża, dziecko, matkę, przyjaciela… To ty nie możesz tam pozostać na zawsze. Ciała ludzi są przeznaczone tylko dla nich. Ty swojego nie posiadasz, bo jest martwe, a istniejesz jako wspomnienie… Chcesz przejąć ciało kogoś innego, wchłaniając w siebie powoli jego duszę, zabijając go od środka… niczym dementor. — Zastukała paznokciem w pusty kieliszek. — Jak zabić wspomnienie? Odpowiedź jest banalna. Trzeba je wyplenić jak chwast, w najbardziej bolesny sposób.
— To znaczy?
— Nie ma bardziej raniącej rzeczy niż usłyszenie od ukochanej osoby słów pełnych nienawiści, słów, których nie żałuje, bo tak twierdzi. Znienawidzonego: Lepiej by było, gdybyś się nie narodził. — Syknęła, a jej oczy zalśniły. Milczała chwilę, po czym uniosła do niego wzrok, pierwszy raz od dawna widział w nich życie. — Wtedy kolejny z “kruczków w umowie” między Wspomnieniem a Diabłem się wypełni, a Lucyfer pochłonie drażniące Wspomnienie do piekieł, za to żywi zaznają spokoju od tego… wytworu.
— Oczarowała mnie Królowa tymi słowami — przyznał z podziwem. — Jeśli mogę spytać, skąd Wasza Wysokość to wie?
— Za życia miałam do czynienia z podobnym wytworem. Tom pomógł mi się go pozbyć… a nasza miłość zabiła Wspomnienie owej Formy, która już nie powróciła.
— Wasza miłość?
— Wspomnienie zniknie dopiero, kiedy go znienawidzisz i pozbędziesz się miłości do niego — wyjaśniła podnosząc się z miejsca. — By to zrobić, musisz po pierwsze go nienawidzić całym sobą. A po drugie kochać kogoś innego. Bardziej i mocniej niż tą osobę, która zmarła. — Zapięła płaszcz. — Graj swoją rolę do czasu, aż nie zgasną dla żywych wszystkie gwiazdy. — To były jej ostatnie słowa. Potem odeszła, zostawiając mężczyznę samego przy stoliku, on spojrzał na szachownicę i uśmiechnął się przesuwając Królową naprzód. Był to jego ostatni ruch, bowiem kończył on grę.
— Dopóki dla żywych nie zgasną gwiazdy — powtórzył, patrząc jak Czarny Król opuszcza swój miecz i uśmiechnął się szeroko, a jego złote oczy zabłysły. — Nawet nie wiesz, jak bliski jest ten dzień.

*
Krzyk. Jeden długi, głośny wrzask. Harry skulił się w rogu pokoju, zakrywając uszy, by tylko zagłuszyć to donośne wycie bólu. Dlaczego? Czym ona zawiniła? Nie… Nie zginęła przez niego. To nie była jego wina. Nie miał wpływu na jej wybór… Nie. To nie mogła być prawda!
Touka klęczała na ziemi, zalana krwią. Jej piękna twarz była zmasakrowana, a całe ciało było pełne ran, z których sączyła się czerwona posoka. Nie płakała. Tylko krzyczała. Bardzo długo. Tak długo, póki nie padła na ziemię. Martwa.
— Potter…
— Obiecałem ci, że stracisz wszystko — Harry krzyknął. Jednak to na nic się zdało. Przegrał, wiedział to. Dał się za bardzo ponieść emocjom. Nie miał szans na obronę w oklumencji. Nie spał prawie tydzień, dręczony snami. Był wyczerpany. I Voldemort to wiedział. Dlatego tu był. By go wykończyć.
— Potter, cholera jasna! — Słyszał głos gdzieś daleko od siebie, cichy, choć zdenerwowany. Zdawał mu się być ledwie szeptem, choć z całą pewnością był to krzyk. Głośny krzyk Blaise’a.
Voldemort również to usłyszał. Rozejrzał się i uśmiechnął krzywo. Co Potterowi się nie spodobało… Nie… On chciał go tu zwabić. Zobaczyć… Również zabić!
— Nie waż się mnie ratować! — Krzyknął w panice. Wstał na równe nogi i spojrzał wokoło. W ciemności nie było nikogo poza nim i Czarnym Panem. Nawet Touka nagle zniknęła. Teraz był tylko on, Riddle i otchłań… Nawet nie było tu podłogi. Stał na czerni, której nawet nie czuł. — Nie wchodź tu! On cię zobaczy!
— O czym on bredzi?
— Chodźmy po Dumbledore’a.
— Idź. Ja spróbuję go opanować.
— Nie! — Znów krzyknął Harry. — Nie próbuj! Zobaczy cię! I skończysz jak Touka! Jak…
— Jak wszyscy — Potter drgnął i spojrzał na Voldemorta. Ten uśmiechnął się zimno. — Głupi jesteś. Sądzisz, że ich obchodzą twoje zakazy? W ogień za tobą pójdą. — Harry przełknął z trudem ślinę. — To nie Gryfoni, Potter. Nie zadziałają prośby, błagania… Jeden po drugim będą padać martwi. Z wierności.
— Mylisz się.
— Mylę? — prychnął i na niego spojrzał, a Harry poczuł zimno. Nagle czuł, że drży, a jego serce skuł lód. Bardzo nieprzyjemne uczucie… Braku ciepła. Czegokolwiek. Czy tak właśnie czuje się codziennie Voldemort? — Taka jest prawda, Potter. Te dzieci zostaną zabite… Póki się nie poddasz, śmierć będzie cię dręczyć, tak długo, aż w końcu pojmiesz, że to ty jesteś temu wszystkiemu winien. Że jesteś nieudacznikiem, który łudzi się, że jest w stanie...
— Touka nie zginęła z mojej winy. — Przerwał mu. — Nie z mojej — powtórzył i nagle dostrzegł, że się nie boi… Jakby wszystkie lęki i uczucia zostały zamrożone. Skute lodem. — Chcesz mi to wmówić, ale ja wiem, że było inaczej. Ona… Poszła do ciebie sama, z własnej nieprzymuszonej woli. Ty ją zabiłeś… I tego żałujesz. — Podniósł wzrok do Voldemorta, ten stał patrząc na niego bez emocji, ale Harry czuł jak to zimno się wzmaga… Nie czuł emocji… innych niż ból. — Dlatego tu jesteś. — Zaśmiał się. No jasne! Przecież musiał! — By się na kimś wyżyć… Nie chciałeś jej zabijać… Dlaczego? — Dopiero gdy to mówił, zdał sobie sprawę z tego, że naprawdę czuł, iż Riddle tego nie chciał. A przecież było to tak zabawne. On nie czuł. Nie mógł czuć. Wyzbył się emocji! Nie wiedział, czym jest żal! — Dlaczego? — Powtórzył jeszcze bardziej rozbawiony. — Przecież to tylko kolejna głupia czarownica. Jedna mniej. Nieistotne — Voldemort milczał. Harry po raz pierwszy podczas spotkania z Lordem widział, że ten milczy… A zimno stawało się nie do wytrzymania.
— Harry…
— Bo była wierna. — To były ostatnie słowa, jakie usłyszał tuż przed otworzeniem oczu.

*

Astoria spojrzała w stronę sufitu Wielkiej Sali, skąd zaczęła nadlatywać poczta. Sowy jak zwykle punktualnie o dziewiątej zaczęły wylatywać z małego okienka, przynosząc uczniom korespondencję. Listy i podarki spadały na stoły tuż obok ich właścicieli, a ona czekała. Odpowiedzi od Cassy przychodziły równo dwa dni po wysłaniu przez Astorię korespondencji. Nie zdarzało się to w krótszym ani dłuższym czasie… Greengrass uznała, że gdy tylko zaczną się wakacje, pojedzie tam sprawdzić o co z nimi chodzi. Jednego była pewna, nie mogła być to Cassandra.
— Czekasz na list? — Przytaknęła, nie patrząc na Maxa, usłyszała jego ciężkie westchnienie, jednak nie zareagowała. Wiedziała, co powie. — Nie powinnaś. Nie wiesz kto jest po drugiej stronie.
— Tego kogoś obchodzę, Max… Może to pułapka. Ale jestem tu tylko dzięki tej jednej kopercie. — Mosby jej nie odpowiedział. A Greengrass nie kontynuowała, oderwała na moment wzrok od sów, krążących nad stołami i posmutniała. Harry nie przyszedł dziś na śniadanie. — Jak on się czuje?
— Kto? A… Potter. Lepiej. Dumbledore wysłał go na noc do Skrzydła Szpitalnego… Byłem u niego rano. Spał… Chyba dali mu jakiś eliksir, bo Zabini mówił, że Harry ostatnio w ogóle nie spał. Od tego wydarzenia z Kirishimą… Nie mógł zasnąć. — Słysząc to Greengrass skierowała wzrok na Notta. On również nie wyglądał lepiej. Przypomniała sobie jego osobę z przeszłości… Drobną, chorowitą postać samotnego chłopaka, który mimo iż był blisko paczki Draco, trzymał dystans. I teraz, widząc go znów w tym stanie, zrobiło się jej go żal. Po kolei stracił wszystko. Najpierw Cassy, którą traktował jak siostrę, później ojca, którego zabito w Azkabanie, następnie atak na jedynego przyjaciela, którego również traktował jak brata, a teraz jedyną osobę, którą kochał. Astoria nigdy nie dogadywała się dobrze ani z nim, ani z Touką, jednak wiedziała, że właśnie to uczucie wspólnie dzielili. Nie okazywali tego nigdy będąc wśród ludzi, uczucia rezerwowali tylko dla siebie w miejscach, gdzie nie było innych. Dla zwykłego przechodnia zdając się sobie czasami nawet obojętni. Kiedy pytała o to Draco, ten odpowiadał jej, że boją się mówić głośno o miłości. Nie rozumiała tego do czasu, aż kiedyś nie natknęła się na nich w wakacje. Gdy wydawało się im, że byli sami. Kiedy słyszała jak recytowali poezję, w pełen namiętności sposób, jak spoglądali na siebie z radością, chłonąc każdą nawet chwilę, zrozumiała. I była nawet o to zazdrosna… Teraz jednak nie chciałaby być na miejscu Notta. Nie wyobrażała sobie uczuć, jakie nim targały. Po prostu nie potrafiła sobie go wyobrazić.
Coś upadło obok jej dłoni. Spojrzała w dół i dostrzegła kopertę, zaadresowaną do niej, przewróciła ją na drugą stronę. Nie miała nadawcy. Uśmiechnęła się i wstała od stołu, chwytając za torbę i przewiesiła ją przez ramię.
— Widzimy się potem — rzuciła, machając do Maxa , po czym odeszła. Chciała jak najszybciej przeczytać list.

*

Flora podążyła wzrokiem za Greengrass znikającą za drzwiami Wielkiej Sali, po czym zerknęła w stronę Notta. Siedział dłubiąc widelcem w swojej sałatce i nic poza tym, nawet jej nie zjadł, tylko szurał widelcem po talerzu, czasami przewracając leżące na nim pomidory. Myślami był daleko od tego, co się tu działo.
— Nieładnie bawić się jedzeniem — rzuciła, Nott zatrzymał widelec w bezruchu i odwrócił na nią spojrzenie. Spróbowała się uśmiechnąć, ale jak zwykle nie bardzo jej to wyszło. Nie nadawała się do pocieszania. Omiotła wzrokiem stół i zatrzymała wzrok na Lauren siedzącej przy Tony’m, która nawet włączyła się do rozmowy z jego kumplami. Miała na sobie dziś czerwoną sukienkę.
— Zaraz wracam — mruknął. Flora odwróciła wzrok za Nottem, który wstał i podszedł do Lauren. Szarpiąc ją za ramię, wyprowadził z Wielkiej Sali. Nawet nie starał się być przy tym dyskretny. Tony nawet nie drgnął.
— Jak się czujesz? — Drgnęła i spojrzała na Maxa, przysiadł się obok niej i posłał jej lekki uśmiech. Spojrzała na jego rozciętą wargę, słyszała o tym, co się wydarzyło, jednak nie było jej go szkoda. Według niej Mosby zasłużył na cierpienie, nie był bez winy. Zresztą jak każdy.
— Pytasz o to mnie? — mruknęła chłodno, chłopak posłał jej uprzejmy uśmiech. Ten jednak nie podziałał. Nie miała już czternastu lat… Ta tania sztuczka na nią nie działała. — To ciebie zaatakowali.
— Czyli słyszałaś…
— Cała szkoła słyszała — machnęła ręką lekceważąco. Mosby przez chwilę milczał, po czym odezwał się, a Flora poczuła zimno w ciele… Nie lubiła, gdy zaczynał się ten temat.
— A ja słyszałem o tobie i tym dupku — oświadczył obserwując jej reakcję. — Mówiłem ci. Nott to nie wyjście. Bawi się tobą… Tobą. — Powtórzył. — A jesteś ponoć jego przyjaciółką. Potraktował cię jak kiedyś Dafne… Godzisz się na to?
— Nie rozumiesz.
— Więc mi wyjaśnij — żachnął się, Flora spojrzała na swoje prawe ramię pełne tatuaży. — Dlaczego mu na to pozwalasz?
— Właśnie dlatego. Bo jesteśmy przyjaciółmi. — Max zamilkł. Carrow zacisnęła dłoń w pięść i wzięła wdech. — Zależy mi na nim… Źle na to patrzysz. On odreagowuje… W ten, a nie inny sposób. Ostatnio… Potrzebował wsparcia. To wszystko.
— Tłumaczysz go.
— Taka jest prawda — odparła chłodno, zirytowana. — To nie jakaś kukła. Pomyślałeś o tym kiedyś? — spojrzała mu w oczy, czując złość. Nagle przypomniała sobie całe zło, jakie wyrządził jej Mosby i poczuła przeszywający ból w lewej piersi. — Że czasami po prostu trzeba spróbować kogoś zrozumieć. — Warknęła rozluźniając dłoń i uniosła wzrok do swojej siostry, która weszła właśnie z Ivanem do Wielkiej Sali. — Bo często to, co widzimy na pierwszy rzut oka jest tylko grą… By ukryć strach… przed ludźmi.

*

Drzwi łazienki trzasnęły. Lauren pisnęła cicho, uderzając plecami o ścianę i wstrzymała oddech, kiedy Nott w mniej niż sekundę przygniótł ją do ściany.
— Bawi cię to? — Syknął, zaciskając palce na jej nadgarstkach. Spróbowała się wyrwać, jednak na niewiele się to zdało. Była drobniejsza i o wiele słabsza. Potrząsnął nią, a ona zamknęła oczy… Nigdy nie widziała go tak złego. — Bawi?! — krzyknął, uderzając nią o ścianę po raz drugi. Głowa ją zabolała, gdy trzasnęła z rozpędu w mur… Wtedy ją puścił. Kiedy po łazience rozniosło się echo uderzenia czaszki o ścianę. Odsunął o krok i zacisnął dłonie w pięści. Dziewczyna otworzyła powoli oczy i rozmasowała czaszkę, syknęła cicho czując niesamowity ból z tyłu. — Jesteś podłą szmatą, Lauren. — Nie odpowiedziała mu na to, patrząc na jego dłonie, nigdy nie zachowywał się w stosunku do niej agresywnie. Wręcz przeciwnie, dawniej stawał w jej ochronie. Bronił jej… Nawet obiecał to jej ojcu. Kiedyś… Gdy się przyjaźnili. — Dlaczego to robisz? — Spytał. Podeszła do umywalki i nalała do niej wody, zaciskając dłonie na jej brzegu, a ta stopniowo pokryła się lodem, za to woda w niej zamarzła. — Ten chaos… Nigdy taka nie byłaś.
— Od chaosu wszystko się zaczęło — oświadczyła, a on przypomniał sobie mitologię grecką i stworzenie wszechświata. Oderwała z zamrożonej wody kawałek lodu i przyłożyła do bolącej czaszki, czując lekkie ukojenie. Ból przestał pulsować. — Chaosu… Który wprowadziła tu jedna osoba. I nie mówię tu o Potterze… A o tobie, Nott. — Chłopak zamrugał. Aquilina spojrzała w swoje odbicie w lustrze, była smutna. — Wprowadziłeś z Anthonym w wakacje Cassy do szkoły. Wiedziałeś, że coś planuje. A mimo to spełniłeś jej prośbę… I przez to trafił tu Potter. Który cegła po cegle rozbierał nasz porządek. Wyburzał mury ochronne, jakie postawiliśmy. I nikt się temu nie opierał… Trzeba było to ustabilizować. Póki nie jest za późno.
— Na co? — prychnęła, odkładając bryłę lodu do umywalki.
— Na szlamy w Slytherinie. — Chłopak odwrócił spojrzenie w bok, dostrzegła to w lustrze. — Zauważyłeś, prawda? Och… Nie. Sam jedną do nas wprowadziłeś. Ty… Zerwałeś z zasadami. Naszymi zasadami! Tymi, których przestrzegałeś jak nikt inny! Byłeś wzorem, Nott — odwróciła się do niego, czując łzy w oczach. — A stałeś zwykłym zdrajcą krwi. Ty, Malfoy, cała wasza zgraja. Nie ja się zmieniłam. Tylko wy. — Drgnął i na nią spojrzał, widziała w odbiciu jego oczu swoje, zranione oczy dziecka. — Chciałam tylko to opanować… Pokazać, że zdrajcom krwi nie można ufać. Weasley się nawinął pod rękę. Miał motyw, a wmówienie mu, że zrobi przez to coś dobrego dla reszty, było banalnie proste. Zgodził się pomóc. Wystraszyć Draco, wtedy Malfoy z wściekłości chciałby zemsty. Zasady zostałyby przypomniane wszystkim na nowo i wszystko wróciłoby do normy. — Zgarbiła się, patrząc w swoje dłonie. — Ale ten kretyn przesadził… Resztę historii znasz. — Podniosła do niego wzrok i uśmiechnęła się smutno. — Rozczarowałam cię?
— Nie. — Zamrugała zdziwiona. Ten przeszedł przez łazienkę i przystanął przy niej. Teraz już był spokojny, nawet dostrzegła w jego oczach zrozumienie, którego się w nich nie spodziewała. Prędzej pogardę lub coś na kształt politowania. — To w twoim stylu. — Przyznał cicho. — Porządek ponad wszystko. — Westchnął, poprawiając ramiączka jej sukienki, które nieco opadły kiedy nią potrząsał i zamarł, patrząc na ten kolor. Kiedy w Wielkiej Sali zobaczył kolor jej sukienki, był wściekły. Teraz złość opadła jednak, wciąż nie rozumiał... — Dlaczego czerwona?
— Lubiła go — wyszeptała, czując nagłą gulę w gardle i lekko się zarumieniła z zażenowania. — Lubiła… Prawda? — Skinął głową. Aquilina odwróciła spojrzenie nie wytrzymując, coś nie dawało jej wziąć oddechu. Czuła, że nogi się pod nią uginają… Touka nie żyła. — Pamiętasz, gdy… Zmieniłeś mnie w nią? — zapytała, nie patrząc na niego. — W ideał, któremu nie sposób dorównać… — zamilkła na chwilę. — Nienawidziłam jej, wiesz? Po prostu nie znosiłam… Jednak — zacisnęła palce na brzegach sukienki. — szanowałam jak nikogo innego. Właśnie dlatego. Bo była proporcjonalnie idealna… Ani zła, ani dobra. Do wszystkiego miała odpowiedni dystans… Tak jak ty. — Poczuła, że się rumieni. — Była tobą, Nott. — Chłopak zamarł, kiedy spojrzała mu w oczy, poczuła łzy… Już dawno nie płakała. I chyba on również to wiedział, bo rozchylił delikatnie usta w szoku. — W każdym calu… — wyszeptała, jakby bojąc się, że ktoś inny również to usłyszy. — Nigdy nie sądziłam, że można kochać więcej niż jedną osobę, tym bardziej tej samej płci, jednak…. Kochałam ją… w środku. Bo była tak niewyobrażalnie idealna, jednocześnie będąc zepsutą, przez świat, przez ludzi... To było piękne patrzeć na was razem. — Popatrzyła na lustro, w którym widziała dziewczynkę w czerwonej sukience i uśmiechnęła się smutno. Nie lubiła czerwieni. — Nie byłam zła o to, że mnie okłamałeś, a że zmieniałeś w ideał, którym nigdy nie będę. To bolało… — Kilka łez spłynęło po jej bladych policzkach. — I pewnie mi nie uwierzysz, ale w ten sposób ukazuje pamięć o niej. To nie kpina. Tylko szacunek.

*

Harry stęknął cicho, otwierając oczy, czując przeszywający ból w czaszce. Chwycił się za głowę, podnosząc i zmrużył oczy, widząc jasne kształty naprzeciwko. Do jego nozdrzy doleciał zapach eliksirów. Skrzydło Szpitalne.
— Obudziłeś się. — Odwrócił wzrok i zamrugał dwukrotnie, widząc rudą czuprynę tuż obok siebie. Sięgnął po różdżkę, która leżała na jego szafce nocnej i rzucił w siebie zaklęciem Freschoklumis. A kiedy świat nagle się wyostrzył, Potter skrzywił się mocno… Położyli go tuż obok łóżka Rona. Rudzielec siedział w siadzie skrzyżnym, jedząc właśnie Fasolki Wszystkich Smaków. — Byłeś cały biały jak trup. Pomfrey poszła po jakiś silniejszy eliksir. — Poinformował go i znów sięgnął dłonią po fasolki. Weasley nie wyglądał źle, wczoraj zostawiając go na korytarzu był w o wiele gorszym stanie. W końcu sam pamiętał, że złamał mu rękę i rzucił klątwą żądlącą w twarz. Opuchlizna już zeszła, a ręka była sprawna. Najwyraźniej miał zaraz wychodzić. Harry rozejrzał się po Skrzydle Szpitalnym, kumpli Rona tu nie dostrzegł. Byli tu tylko oni dwaj. I Harry nie wiedział, czy to dobrze. — Przynieśli cię koło dwudziestej. Miałeś znowu jakiś atak?
— Co cię to właściwie obchodzi? — odparł Potter zimno, nawet na niego nie patrząc, nie miał zamiaru oglądać twarzy tego zdrajcy, wczoraj prawie stracił czujność. I słono by za to zapłacił. Nie miał zamiaru ryzykować, niezależnie od intencji Weasleya. Nott w tej kwestii miał rację, może i Ron robi to na zlecenie. Jednak nie jest przez to mniej winny. Gryfon długo milczał. Aż w końcu Harry dosłyszał się ciężkiego westchnienia.
— Ojciec Malfoya rujnuje mi rodzinę odkąd pamiętam, gdyby to, co wie fretka wyszło na jaw, bylibyśmy skończeni… Źle zrobiłem, ale zrozum, Harry, ja musiałem to zrobić… Wystraszyć go. To był wypadek. Nie zamierzałem go aż tak uszkodzić.
— Mnie pobić też chciałeś przypadkiem, tak? — syknął i spojrzał na chłopaka, ten zrobił wielkie oczy. — Hermionę wyzywałeś i szarpałeś też tak po prostu!? A te dzieciaki, nad którymi się pastwiliście, trafiały do skrzydła szpitalnego z własnej winy?! Daruj sobie, Weasley. — Pokręcił głową i dostrzegł, jak Ronald zgniata pudełko zaczarowanych fasolek.
— Nie jesteście bez winy. — Wyrzucił mu. — Wy. Wszyscy na zlecenie Malfoya nas też zadręczaliście. Nie widzisz tego, czy już ci wyprali mózg? Pamiętasz Ślizgonów, gdy jeszcze byłeś Gryfonem? Te ścierwa, które upokarzały każdego mugolaka, jakiego spotkały, te kanalie, które na każdym kroku wyrzucały dzieciakom pochodzenie? — “Punkt piąty kodeksu Ślizgonów, Zobowiązanie do uprzykrzania życia zdrajcom krwi i niemagicznym.” — Nie pamiętasz już, jak Malfoy traktował Hermionę? Mnie? Ciebie samego?! — Coś uderzyło Pottera od środka. Pamiętał tamte świństwa… Wszystkie. — Staliście się nagle kumplami! Ot tak po prostu mu to wybaczyłeś, ot tak…
— Nie zapomniałem. — Przerwał mu, a Ron zamilkł. Potter spojrzał na łóżko, na którym siedział, było to dokładnie to samo łóżko, na którym kilka miesięcy był Malfoy… Na którym wydłubywali mu oko… — I nie nagle. To do teraz nie jest wyjaśnione. — Dodał ciszej. — Zawiesiliśmy broń. Nie liczę na to, że zrozumiesz. Ale on nie jest taki, jak go widziałem jako Gryfon. Po prostu takiego udaje.
— Jasne — prychnął Ron. Harry mu nie odpowiedział, nie miał siły na kłótnie. Zresztą i tak nie było okazji, bo drzwi Skrzydła Szpitalnego się otworzyły i stanęła w nich… Hermiona.

*

— To już za tydzień.
— Co takiego?
— Kończy się rok szkolny — Black odwrócił spojrzenie w stronę okna. Narcyza przymknęła drzwi do pokoju Regulusa i spojrzała po nim. Ostatnio Syriusz spędzał tutaj całe dnie. Nie pytała dlaczego, jednak od pewnego czasu dziwnie się zachowywał. Nostalgicznie wręcz. Wyjmował stare albumy, oglądał zdjęcia. Raz nawet widziała, jak pytał Stworka o Regulusa. Jednak kiedy ją zauważył, szybko odszedł od skrzata i wyszedł na długi spacer, wracając późną nocą, zupełnie pijany… Coś go dręczyło. Jednak nie pytała. I tak pewnie by jej nie odpowiedział.
— Czego obawiasz się najbardziej? — zapytała, zupełnie na inny temat. Syriusz parsknął śmiechem, bez radości.
— Obawiam? Żartujesz sobie? — Pozostała niewzruszona, wciąż wpatrując się w kuzyna ze spokojem. Przez co jego uśmiech z każdą sekundą zanikał. Odwrócił wzrok, przejeżdżając dłonią po włosach i westchnął patrząc na feniksa siedzącego na kolumnie łóżka, który skubał sobie piórka. — Reakcji Harry’ego. — Powiedział cichym głosem. Nie bał się tego, co pomyślą inne dzieciaki, nie obawiał Grindelwalda ani nikogo innego, tylko tego, co powie Harry, gdy go ujrzy. Czy będzie zły… czy szczęśliwy. Czy przemilczy to wszystko, a może zacznie zadawać pytania. Tak, ich bał się najbardziej. — Jak ty byś się zachowała?
— Pytasz mnie o zdanie? — odparła pytaniem na pytanie, wyraźnie zdziwiona. Skinął głową. Narcyza zastanowiła się przez chwilę, patrząc gdzieś w przestrzeń, aż w końcu podała mu odpowiedź. Krótką i prostą. — Poszłabym na peron. Pierwsza reakcja dałaby mi czas na opracowanie planu… Gdybym miała możliwość. To właśnie bym zrobiła.
— Nie myślisz teraz o Harrym, prawda? — Nie odpowiedziała. Syriusz zastanawiał się, co musiało wydarzyć się w tym świecie, że opowieść Narcyzy aż tak wybiegła poza tor. Czytał książki Cassandy, dlatego tu był. W pokoju Regulusa. Dlatego poszedł się czegoś o nim dowiedzieć. Dlatego żył bez nienawiści do brata… Ale w tamtych historiach, Evan Rosier był tylko zabitym czarodziejem, nieistotnym dla ogółu. Przyjacielem Malfoya. A Narcyza… Ona była inna. Gotowa poświęcić wszystko w imię miłości do Lucjusza i do Dracona. Była kochającą matką i dobrą żoną… Nie tym, kim jest teraz. — Jak zareagował Lucjusz ostatnio? Nie mówiłaś nic o rozprawie.
— A jak mógł zareagować? Spokojnie, z udawaną obojętnością... Boli go mój widok. Zresztą, co się dziwić.
— Jak to właściwie się stało? — Zapytał. Black uniosła do niego wzrok. — Dlaczego go nie kochałaś? Przecież wtedy… Gdy braliście ślub. Byłaś zakochana. Widziałem to… Co się potem stało? Sam Weasley z informacją o śmierci Rosiera nie mógł być przyczyną. Zdradzałaś Lucjusza z Evanem. Czemu?
— Gdybym wiedziała, byłoby prościej.
— Jak to? Nie wiesz? — pokiwała głową. Black zamrugał zdziwiony. Przecież… Powtarzała, że kochała Evana, że tylko on się liczył, że zawsze ma go w pamięci. A teraz nawet nie wie, dlaczego zdradzała z nim Malfoya?
— Pamiętasz pierwszy raz, gdy… po ślubie przespałaś się z Rosierem? — spytał ostrożnie, ona najpierw zrobiła oburzoną minę, jednak potem odpuściła. Westchnęła i pokręciła głową. A Black nie rozumiał... Jak mogła nie pamiętać?
— Pewnie jest to gdzieś we fiolkach, ale teraz nawet nie wiem w której.
— Fiolkach… O czym ty mówisz? — Black westchnęła i wstała, po czym machnęła za sobą dłonią, nakazując mu iść za nią. Weszli na górę do sypialni jego rodziców, którą teraz zajmowała Narcyza. Kobieta otworzyła jedną z szaf… A to, co w niej dostrzegł sprawiło, że omal nie upadł na ziemię z wrażenia… a raczej przerażenia… — Wspomnienia — powiedziała sucho. — Przez to udaje mi się zachowywać zimną krew. A obelgi nie robią takiego wrażenia. Bo nie pamiętam. Ot tak po prostu. Więc gdy ktoś wypomina mi przeszłość, nie reaguję.
— Jesteś szalona!
— Czyli jednak mam coś z Blacków — odparła smętnie. Syriusz podszedł do niej szybko i potrząsnął nią gwałtownie, nie mógł pojąć tego, co widział.
— Oszalałaś! Co ty właściwie masz w środku?! Czy masz pojęcie…
— Wiedzę — przerwała mu, a on zamilkł. Odtrąciła jego dłonie i podeszła do szafy. — Usunęłam z głowy wszystko, co przeszkadzało. Wszystkie… przykre wspomnienia. Te radosne również… Oczyściłam umysł, by zachować w nim to, co istotne.
— Co jest dla ciebie bardziej istotne niż twoje życie?!
— Nie rozumiesz.
— Więc wyjaśnij! Usunęłaś sobie z głowy przeszłość. Boli? Tak. Jest ciężka? Zgodzę się. Ale to twoje życie, Narcyzo. Przez te fiolki go nie pamiętasz… Dlatego to wszystko tak cię boli. Bo raz po raz przeżywasz ten sam ból… Nie dajesz sobie szansy go przyswoić. Za każdym razem więc jest to dla ciebie olbrzymi cios… Nie uczysz się na błędach. Popełniasz w kółko te same. — Black zamknęła szafę. — Po co?
— Ze strachu — powiedziała ciszej. Bała się to przyznać. Narcyza nie była kimś, kto łatwo przyznawał się do słabości. Byli w tym bardzo podobni, oboje zbyt dumni, by pogodzić się z błędem. — Przed bólem. Nie chcę go czuć. Bronię się przed nim w ten, a nie inny sposób, bo nie potrafię… Przeczytałam te twoje książki. I nie wiem… Nie mam pojęcia jak to się stało, że teraz jestem inna… Że Evan… był ważny. Ale ma to związek z Cassy… I jej cofaniem się.
— Co? — Syriusz poczuł, jakby ktoś uderzył go w twarz. Czy Narcyza właśnie powiedziała… Że Cassandra…. Cofała się w czasie? Sądził, że była wieszczką, znała odpowiedzi na wszystkie pytania, co byłoby gdyby… Dlatego umiała określić przyszłość Harry’ego, gdyby ten pozostał w Gryffindorze, trafił do Ravenclawu czy Hufflepuffu. — Jak to cofała? Dzięki… zmieniaczowi czasu? — Kobieta pokręciła głową. Syriusz usiadł w fotelu, niezdolny do niczego. Szok, jakiego doznał, z każdą sekundą stawał się większy.
— Z tym dzieckiem wszystko było nie tak — powiedziała cicho, otulając się ramionami. — Początkowo sądziłam, że jest tylko wieszczką. To dosyć typowe do rodziny Lucjusza… Od wieków budzą się u nich dzieci nadzwyczajne. To chyba jakiś gen… Odkąd istnieją, zawsze znajdywali się w nich nadzwyczajni. Łączyli się z rodzinami, które również owe zdolności przejawiały. By wyjątkowość pozostała. — Wymamrotała cicho, Syriusz również kiedyś już o tym słyszał. Od Roxanne, dawno temu, gdy jeszcze byli w szkole. — Ale ona była inna… I Nie wiem, czy miało to związek z tym, że Evan ją opętał… Czy z tym, że po prostu nie była ludzka… W tych książkach. Nie było jej, Syriuszu. Nie narodziła się. Więc jak… — zamilkła na moment. — Przeczytałam wszystkie historie, przeanalizowałam je. Tiara Przydziału szalała za każdym razem. Raz po raz wrzucając Pottera do innego domu. Ta opowieść jest zależna od czynów tego dziecka… Bo Cassy uznała, że to on jest głównym bohaterem… Że tylko on może powstrzymać to, co nadchodzi… Bo ani jedna z tych historii nie została dokończona… Zawsze urywa się w tym samym miejscu, niezależnie od wszystkiego. Cassy… Otrzymała dar… Najpotężniejszy dar, jaki Nadzwyczajny może posiąść. Nie była wieszczką. Ona to już przeżyła.

*

— Urżnięcie się jak świnia przed południem. Gratuluję.
Blaise rozchylił powieki, patrząc ze zmarszczonym czołem na postać stojącą przed nim. Po powrocie od Pottera o dwudziestej drugiej uznał, że to wyczerpało jego limit stresu na dany dzień. Sprawa z Pansy go dręczyła, do umysłu napływały wspomnienia związane z Kirishimą, a później jeszcze ten atak… Miał dość. Musiał odreagować, a skrzynka z whisky była idealna do tego, by to zrobić. Pił, póki nie skończył mu się alkohol, później porzucał fiolkami z eliksirów w ścianę, a później… Chyba zasnął. Tak. Zrobił to, bo leżał na ziemi i bardzo bolała go głowa.
— Ciszej — jęknął podnosząc się do pozycji siedzącej i chwycił za głowę, świat zawirował. — Która godzina?
— Jedenasta. Ominęła cię transmutacja.
— To chyba źle — bąknął, patrząc na siebie, był w samych bokserkach. Sięgnął do szafki obok łóżka, przy którym leżał, chcąc wyjąć fiolkę z eliksirem na kaca. Jednak nie było jej tam. —Kurwa... Gdzione… — Zamarł, przypominając sobie, jak rzucał fiolkami w ścianę. Cały jego zapas eliksirów tam wylądował. — Japierdolę... — zaklął i spojrzał na rozmytą postać obok, w głowie mu tak szumiało, że nawet nie wiedział kto się do niego wcześniej odezwał. Nie poznał głosu. Ale teraz, gdy zwrócił uwagę na osobę stojącą przy drzwiach poczuł jak jego serce staje. Szybko podniósł się z ziemi i nie zważając na to, że ledwo co stoi na nogach, podbiegł do dziewczyny i chwycił ją za ramiona potrząsając. — Dlaczego mi to robisz?! — Krzyknął i pociemniało mu w oczach. Odepchnął ją i rozejrzał po pokoju… Pamiętał, że dawał Potterowi kiedyś zapas fiolek. Podszedł do szafki przy jego łóżku i uśmiechnął się, widząc to, na czym mu zależało. Chwycił i mocno pociągnął, wypijając wszystko na raz. Świat przestał wirować, a myśli wróciły na swoje miejsce. Wziął wdech i odwrócił się do Pansy.
— Chciałeś rozmawiać. — Wyjaśniła smętnie, nie nawiązując do jego wcześniejszej wypowiedzi. Była taka obojętna, spokojna. Stał teraz przy niej, zastanawiając się nad tym, że nie poznał jej wcześniej, jednak doszedł do wniosku, że przez kaca po prostu nie widział nic innego poza miejscem, gdzie trzyma alkohol. Powoli do niej podszedł.
— Tak… Chciałem. — Przyznał, nieco zbity z tropu. Czyżby Pansy słyszała jego rozmowę z Potterem? Jeśli tak, byłoby to żenujące. — Choć nie sądziłem, że sama się tu pofatygujesz.
— Mnie stać na odrobinę poświęcenia, Zabini — powiedziała, patrząc mu w oczy, a on dosłyszał się kpiny w jej głosie. Wytrzymał spojrzenie. Milczeli chwilę. W pewnym momencie poczuł impuls. Nie wiedział skąd taka myśl przyszła mu do głowy. Była zupełnie irracjonalna i pozbawiona sensu. Jednak wykonał ją. Również nie mając pojęcia jak do tego doszło. Blaise chwycił ją za nadgarstek, przyciągając do siebie, po czym złączył ich usta w pocałunku. Jednak nie trwał on długo. Wyrwała mu się i równie prędko wstała, by wyjść. Jednak trzeźwe myślenie szybko do niego wróciło. Oddychał szybko przytrzymując ją. Chciał tylko ją przeprosić. Porozmawiać, wyjaśnić… Cholerny impuls skomplikował całą sprawę.
— Przepraszam… — Wydusił, zaciskając mocniej ramię, kiedy wbiła mu paznokcie w dłoń. – Poniosło mnie.
— Poniosło? — Warknęła chłodno. — To za mało powiedziane… Masz mnie w tej chwili wypuścić. — Znów próbowała się wyswobodzić. Pech, że była od niego o wiele słabsza.
— To było istotne. Więc przepraszam — mruknął, prychnęła lekceważąco w odpowiedzi i przestała się wyrywać… Jakby nagle zrezygnowała. Wiedząc, że i tak nie ma szans. Była taka drobna. A przecież nigdy tak na nią nie patrzył. Zawsze po prostu była. Dlaczego więc teraz jej pożądał? Czy to przez to, że go zostawiła? Czy przez coś innego?
— Puścisz mnie?
— Dopiero jak będę miał pewność, że nie uciekniesz.
— Nie jestem tobą, Zabini. — Strzelił na palcach, zaciskając dłoń w pięść.
— Masz mi za złe to, że poszedłem ratować Maxa? — Nadal milczała. — Czy to, że powiedział mi to Harry? Gdyby to był ktoś inny… Jeśli powiedziałaby mi to Astoria, też byłabyś zła? Miałabyś mnie za psa, bo poszedłem ratować przyjaciela?
— To nie była Greengrass.
— Ale mogła być. Co za różnica? — Znów zamilkła. Zwrócił uwagę na jej odsłonięty kark. Na czystą skórę i uśmiechnął się krzywo. Nachylił się nad nią, chcąc pocałować. Nawet nie drgnęła, nie spojrzała na niego. Nie powiedziała nic, dając się dotknąć… Ta bierność była okropna. — Brzydzę cię? — zapytał cicho. Czekał długo na odpowiedź. Jakby rozważała wszystkie za i przeciw, aż w końcu przytaknęła. — Fizycznie? — pokiwała głową. — Rozumiem. — Tak bardzo chciał ją bezkarnie dotykać, natomiast znów nieco podniósł wzrok do jej twarzy. — Chciałbym ponowić nasz układ.
— Po co? — odparła sucho. — Masz przecież wystarczająco dużo dziewczyn na jedną noc. Jedna mniej nie powinna robić ci różnicy.
— Pansy…
— Mówiłam ci, że masz…
— Nie jesteś dla mnie nieistotna — przerwał jej ostro. — Będę mówił do ciebie po imieniu niezależnie od tego, czy tego chcesz. Potrzebuję cię.
— Do czego? — mruknęła. — Nie wystarczają ci inne? Czy musisz koniecznie mieć wszystkie, bo twoje ego nie może wytrzymać faktu, że ktoś cię po prostu nie potrzebuje?
— Wiesz doskonale, że żadna z nich nie ma pojęcia czego mi potrzeba.
— Biedny, niewyżyty Zabini — zironizowała, jego oczy zapłonęły ogniem, jednak po chwili przestraszył się, widząc u niej odrazę. Ta emocja sprawiła, że poczuł dreszcz na ciele. Nigdy żadna dziewczyna nie patrzyła na niego ze wstrętem. — Musisz sobie sam pomagać? — Spytała niewinnie, a on poczuł jej zimną dłoń na torsie. — Masz odciski na dłoniach, dlatego starasz się mnie przekonać, że mam dla ciebie znaczenie? — Głos miała przesłodzony i peem ironii, miał wrażenie, jakby mówiła do niego jak do dziecka. — Bo sam nie umiesz sobie poradzić ze swoim małym problemem?
— Nie chodzi o seks.
— Czyżby? — mruknęła, a jej dłoń powędrowała do góry, by po chwili leniwie przejechać palcem po jego wargach, uśmiechając się chłodno. — Ciekawi mnie więc, po co bym ci niby była, hm? Czujesz coś do mnie? — Zamilkł. Patrzyła mu prosto w oczy, chciał uciec, ale wiedział, że nie może. — Pragniesz mnie bardziej niż reszty? — Stanęła na palcach, ich usta dzielił zaledwie centymetr. — Byłbyś gotów, dla mnie, porzucić Pottera? — Zapach egzotycznych perfum go otoczył. W tej chwili widział tylko jej oczy, pełne ciekawości. Była ciekawa, nie widział odrazy. Teraz ich usta praktycznie się stykały, wystarczyło się pochylić… Tylko tyle. Ale jej słowa go sparaliżowały. — Powiedz mi… Wybrałeś już stronę? — Zadrżał, nie musiał odpowiadać. Zrozumiała. I odsunęła się patrząc w stronę drzwi za sobą. Nie wiedział, co do niej czuł. Nie wiedział czy pragnie jej bardziej od reszty. Nie był gotów porzucić dla niej przyjaciela… Wybrał już stronę. I to nie była ona. Poczuł wstyd. Niewyobrażalny, chciał krzyczeć, chciał płakać i bić. Musiał się wyładować… A zamiast tego stał, patrząc na uwięzioną w jego ramionach Pansy, która stała spokojnie, cierpliwie czekając aż ją zostawi i będzie mogła stąd pójść. Ale on nie chciał, by wyszła… chciał, żeby tu z nim została. — I pewnie nie wrócisz po wakacjach do szkoły.
— Nie mam zamiaru przerywać edukacji z takiego powodu.
— Jeśli cię nie zabiją do tego czasu.
— Nie zamierzam dać się sprzątnąć.
— To co zamierzasz nie ma żadnego znaczenia. — Zamilkł. Miała rację… Była zła… albo rozgoryczona. Czuł to w jej słowach, próbowała mu uświadomić, że popełnił błąd wybierając stronę Pottera. Że jak wróci, to wszystko będzie inne… i on też to wiedział. Zniszczą go, kiedy wróci. Bo to już nie będzie Hogwart, który znają. Spojrzał na jej ciemne oczy… A potem skupił uwagę na ustach. — Jesteś głupi.
— Jestem odważny.
— Bycie psem to nie odwaga. — Uśmiechnął się i wrócił do oczu, teraz było w nich rozczarowanie… — Jeśli to wszystko, to pójdę już. Szkoda mi dla ciebie czasu. — Stwierdziła chłodno, wypuścił ją, wpatrując się w jej postać. Ślizgonka odwróciła się w bok i spojrzała w lustro, gdzie poprawiła włosy. A Zabini w odbiciu dostrzegł coś, czego nigdy nie widział patrząc na siebie… Widział żałosnego, stojącego bezczynnie chłopaka … Psa.
— Nie zaczepiaj mnie już — powiedziała spokojnie i nacisnęła klamkę. — Oszczędzisz nam przynajmniej upokorzenia przed resztą szkoły. — Zabini drgnął i w mgnieniu oka zatrzasnał drzwi, zanim zdążyła je otworzyć.
— Zależy mi na tobie, idiotko — syknął, odwracając ją do siebie i pchnął na drzwi. — To chciałaś usłyszeć? — Wrzasnął, czując nieuzasadnioną wściekłość. — Nie chcę, słyszysz. Nie zamierzam z ciebie rezygnować! — Roześmiała się.
Blaise zamarł… po prostu go wyśmiała. Jedna z rzeczy, której zawsze obawia się mężczyzna wyznając kobiecie ważne dla niego uczucie, to właśnie to… że je wyśmieje. Tak jak ona teraz.
— Zależy? — powtórzyła, a jej oczy zapłonęły ogniem. — Naprawdę stać cię na powiedzenie mi tylko głupiego: zależy!? — Znów chciała się wyrwać, ale ją przytrzymał. — Jesteś dupkiem, Zabini — syknęła. — Nie chcę cię znać. — Nie wytrzymał. Chwycił jej podbródek i brutalnie nim szarpnął, wpijając się w jej usta, żeby tylko się zamknęła. Jak ona mogła mu to zrobić? - Przygniótł ją ciałem do drzwi, rozpinając bluzkę. - Jakim prawem go wyśmiała? - Wierzgała, próbowała odepchnąć, nie dał się spławić, chwycił jej pierś, drugą dłonią rozpinając jej spodnie. - Wredna wiedźma. Jak mogła obelgami go tak pobudzać? - Oderwał się od jej ust, by spojrzeć na sekundę w jej wielkie, przerażone, ale i zaskoczone oczy, po czym znów wpił się w jej usta, chwytając jej dłonie i przystawiając do swoich spodni. Potrzebował jej, teraz.
— Jesteś jędzą… — wyszeptał, całując ją w szyję. Kochał jej rozpalone ciało, skórę, kształtne piersi. Chciał jej całej. Potrzebował. — Parszywą wiedźmą… — Jak mogła go tak obrazić? Przymknął oczy na samą myśl o tym, jak prychnęła lekceważąco. Wstrętna wiedźma… Usadowił ją na biurku stojącym niedaleko. — Będziesz się za to wszystko smażyć w piekle. Oboje będziemy — Poczuł jej dłonie na swoich biodrach i zaśmiał się, po czym pochylając nad jej piersią i pocałował, samemu zajmując się jej spodniami. Jak bardzo jej teraz pragnął. Uwielbiał seks w złości. Pozbycie się wszystkiego w pełen zwierzęcej brutalności sposób. Ot tak, po prostu brać… Potem będzie tego żałował. Pójdzie do niej, przeprosi ją… Znów się nad nią pochylił, z fascynacją szepcząc jej komplementy do ucha, wiedział, że je lubiła, choć nigdy tego nie okazywała… przynajmniej nie werbalnie.
Ukląkł przed nią, rozsuwając jej nogi, lubił patrzeć na nią z tej perspektywy. Mimo iż mogłoby się wydawać, że teraz nad nim górowała, było zupełnie inaczej. Teraz była najbardziej bezbronna, bo wszystko zależało teraz od niego. Mógł jej sprawić przyjemność, ale i ból. Wystarczy to odpowiednio rozegrać.
Oddychała szybko, bardzo szybko, była niesamowicie pobudzona, gdyby się nad tym zastanawiał, to pewnie doszedłby do wniosku, że nigdy nie widział jej w takim stanie. Nigdy nie pragnęła go tak bardzo jak teraz. Prosił ją o jedną rzecz. Kazała mu się odwalić. Poprosił raz drugi. Znów odmówiła. — Pansy…
— Dlaczego teraz? — wyszeptała, zmuszanie ją do tego w tej chwili było torturą. Wiedział o tym, ale chciał to usłyszeć. Pragnął tego, usłyszeć z jej ust to jedno słowo.
— Sama powiedziałaś, że potem będę martwy. — Zaśmiał się i znów pochylił. Brunetka zacisnęła dłonie na jego głowie przyciskając do siebie mocniej. Nie mogła się powstrzymać, czuł to, była gorąca, drżała, jeśli teraz by przestał, tuż przed finałem, chyba by go zabiła. Uczucie niedosytu będzie nie do zniesienia. Dlatego się cieszył. Wiedział, że spełni jego prośbę. Musiała. W końcu oboje nienawidzili tego uczucia bardziej niż czegokolwiek innego.
— Dupek… — syknęła, w przerwie na wzięcie oddechu. — Pieprzony dupek…
— Blaise, Snape cię wzywa. — Nagle cały jego świat się zawalił. Zastygł w bezruchu… Tuż przed finałem... Przymknął oczy, odsuwając się i wziął wdech. Po czym wyprostował się i spojrzał na Maxa… Stał tak jakby nic się nie stało. Znaczy… był pełen obaw, a rany z ostatniego spotkania z Flintem nadawały mu jeszcze bardziej niewinny wyraz twarzy, ale zupełnie nie zwracał uwagi na zaistniałą sytuację.
— Jestem nieco zajęty.
— Twierdzi, że to pilne. Chodzi o Pottera — Poczuł ruch obok siebie. Spojrzał na Pansy, która na niego nie patrzyła, właśnie zaczynając zapinać swoją bluzkę. — Chodź, zanim…
— Idź, Blaise — poczuł łzy w oczach. Wolał, by powiedziała nazwisko. Wolał, żeby nazwała go psem. Nawet wolał, aby milczała… W tej chwili chciał, by milczała… wszystko tylko, żeby nie słyszeć tego zdania… tego słowa, o które ją prosił… nie słyszeć go tak pełnego obojętności i chłodu… rozczarowania. Nie teraz. — Wybrałeś stronę.
Kiedy wyszedł z Maxem, wiedział, że jak wróci, Pansy już nie będzie w jego pokoju. Zamykając drzwi do dormitorium wiedział, że potem nie będzie miał okazji jej już przeprosić. A wstając z podłogi i ubierając się, zdawał sobie sprawę z tego, że źle wybrał.

*

Astoria przysiadła na parapecie jednego z pustych korytarzy i otworzyła kopertę. Listy zwykła czytać w odosobnieniu i spokoju. Niezależnie czy korespondowała z Cassy, rodzicami, czy starymi znajomymi z Beauxbatons. Zawsze szukała ustronnego miejsca, by czytać listy, wtedy skupiała się na tekście, szukała w zdaniach ukrytego przekazu, starała się odczytać emocje osoby, piszącej tekst. Czuła się lepiej.
Wyjęła pergamin, natychmiast patrząc na podpis u dołu upewniając się, że list jest właśnie od Cassy. Był. Zwróciła uwagę na treść listu i uśmiechnęła się delikatnie, czując ucisk w sercu widząc pierwsze zdanie. Dokładnie takie samo jak pisała dawniej.

Kochana Story.
Ostatnio wiele musi się u was dziać. Czytałam o Touce… Dla Theo pewnie jest to ciężki czas, mogłabyś mi coś o nim napisać? Wiem, że nigdy nie pałaliście do siebie miłością, ale to naprawdę ważne, jeszcze do końca nie pochował ojca, a teraz to… Draco zresztą też... to przeżywa. Touka była zawsze dla nich bardzo ważna.
Nawiązując do Twojego ostatniego listu, przykro mi. Nie mam pojęcia, co mogło się stać z Dafne, niemniej jednak bardzo mnie ta informacja zasmuciła. Postaram się czegoś na ten temat dowiedzieć i dam ci znać co u niej. Nie zadręczaj się i jeśli tylko będziesz miała problem, pisz. Nie chciałabym później usłyszeć, że znaleźli Cię martwą…
Coraz częściej nachodzi mnie myśl, że o wielu rzeczach Wam nie powiedziałam. Książki są odpowiedzią do wielu pytań, ale nie wszystkich. Zauważyłam, że opowieść ta całkowicie wybiega poza tory. Nic nie chce się trzymać całości tak, jak wtedy… Mam wrażenie, że zapomniałam powiedzieć Wam o czymś istotnym i był to mój błąd, bo Wam zapewne odpowiedź na niektóre z tych pytań zajmie lata… Przepraszam Was za to. Przepraszam Ciebie, Story. Za wszystko to, co Ci mówiłam. Namieszałam. Może gdyby…
Pytałaś o Draco. Za tydzień zaczyna naukę w Akademii Czarnego Orła. Nie wiem wiele, w sumie tyle, co mówił wuj, ale…n...s...
Nie zamierza wracać.
Pozdrawiam, Cassy

Astoria zmarszczyła brwi, patrząc na ostatnie zdanie… chaotycznie i krzywo napisane, jakby nagle musiała skończyć i szybko wysłać list. Jednak było to pismo Cassy. Nie miała co do tego wątpliwości. Patrzyła na przekreślenia i poczuła ból w sercu. Gdyby… Jeśliby nie powiedziała im prawdy, Astoria mogłaby kiedyś poznać Malfoya, później zakochać się i umrzeć z miłości. Jeśliby jej nie spotkała tak jak kiedyś, Astoria skończyłaby Beauxbatons, a nie Hogwart i nie musiałaby patrzeć na to wszystko… Gdyby nie było Cassy… Wszystko byłoby w porządku. Greengrass dostrzegła mokre krople na kartce. Drgnęła, kiedy zdała sobie sprawę, że to łzy. Jej łzy. Otarła oczy i spojrzała na wcześniejsze linijki i uspokoiła się nieco, Cassy obiecała dowiedzieć się czegoś o Dafne. Cassy… A raczej ten, kto się za nią podawał, to była dobra wiadomość.
Draco zaczyna szkołę. Dziwnie to słyszeć, skoro równo za tydzień oni kończą rok szkolny. Zastanawiało ją, jak on to musi znosić. Cassy zaznaczyła, że nie ma zamiaru wracać. Nie dziwiła się, tu nie było perspektyw, tym bardziej teraz, kiedy jego nazwisko tak bardzo podupadło. Tam miał szansę. I Astoria miała przeczucie, że wykorzysta ją właściwie. Nie wiedziała dlaczego, ale wierzyła, że o nazwisku Malfoya, właśnie dzięki Draco, jeszcze kiedyś usłyszą. I nie będzie to nic złego.

*

Flora przystanęła na środku korytarza, widząc Theodora idącego z Aquiliną w jej stronę. Rozmawiali spokojnie, bez złości, którą widziała rano, kiedy wyszarpał Lauren z Wielkiej Sali. Nawet zdziwiła się widząc, jak dziewczyna uśmiecha się do Notta.
Przystanęli przy Carrow, a ta spojrzała na dwójkę podejrzanie.
— Pogodziliście się. — Stwierdziła, Nott skinął jej głową. Dziewczyna zwróciła uwagę na drugą Ślizgonkę i przymrużyła lekko oczy. Lauren odwróciła wzrok. — Flora, dosyć. Naprawdę, to już wyjaśnione.
— Ciężko mi w to uwierzyć.
— A jednak. Już w porządku. Nie ma sensu tego rozdrapywać. — Carrow zwróciła wzrok ku Ślizgonowi, ten poprawił torbę na ramieniu, patrząc na nią spokojnie. — To nie była jej wina. Weasley spieprzył zlecenie. To wszystko.
— Malfoya sprowokowała też tak całkiem przypadkiem, tak? — warknęła, wciąż mrużąc oczy. — A Hestię krzywdziła, bo nie miała innego zajęcia? Ostatnio znów ją dobijała i ty mi mówisz, że nic się nie dzieje? — Jej oczy przysłoniła ciemność. — Przez nią Hestia jest w tym stanie. Nie przez Draco, nie Weasleya, tylko przez…
— Uspokój się. — Chwycił jej dłonie, odepchnęła je, a jej dłonie zapłonęły czarnymi płomieniami. Lauren odsunęła się do tyłu o kilka kroków, kiedy spojrzenie Carrow zostało na nią skierowane. Ciemność ją zjadała, traciła kontrolę… Każdy, nawet najmniejszy impuls złości może spowodować wybuch. Nie panowała nad tym. — Nie możesz się denerwować. Flora… Flora, popatrz na mnie. — Chwycił ją za ramiona i spojrzał w jej oczy. — Patrz tylko tutaj, dobrze? — Miał cichy i miękki głos. Taki, jak zawsze. — Nic się nie dzieje. Jestem tu. Ty też wróć… Oddychaj. — Wzięła wdech i wydech, “spokojnie”, pomyślała. “Wyjaśnimy to. Wszystko”, zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, stały się znów normalne, a ogień przestał palić się na jej dłoniach. — Lepiej?
— Ma się wyjaśnić. — Powiedziała zamiast tego, nadal patrząc na Notta. Trzymał ją, to dobrze. Przynajmniej nie wydrapie oczu Lauren, jak powie jej prawdę. — Teraz.
— Sądzisz, że to coś zmieni? — Zapytała druga Ślizgonka. — Że Hestia przez to będzie mniej cierpieć? Prawda jest taka, że Malfoy sam do mnie przybiegł. On. To nie był mój pomysł. — Uścisk dłoni stał się mocniejszy. — Szukasz winnego za to, co się stało, zamiast pogodzić się z prawdą. Tak jak i popatrzeć się na siebie i zrozumieć, że to też twoja wina.
— Usprawiedliwiasz samą siebie.
— Nie. To ty starasz się pokazać, że jesteś dobrą siostrą — mruknęła, a Flora na nią spojrzała. — Nie obchodziła cię Hestia, nigdy. Patrzyłaś całe życie tylko na siebie i to jak tobie jest źle, zupełnie ignorując ją i jej uczucia. Nie pamiętam ,żebyś kiedyś choć raz zapytała się jej o samopoczucie, kiedy nie wyglądała dobrze. Szukasz winnych, Carrow, żeby zagłuszyć poczucie winy. Chcesz obwinić mnie, Draco, cały świat. Może racja. Robię złe rzeczy, każdy je robi, ale nie masz prawa mnie pouczać, samej będąc tak zapatrzoną w siebie egoistką, która...
— Wystarczy — Nott puścił Florę i spojrzał na Lauren. — Wystarczy — powtórzył, patrząc na obie. Kiedyś ludzie sądzili, że te dwie się przyjaźnią. Były podobne. Obie ciche, obie zapatrzone w siebie, obie równie niebezpieczne. Tak samo nienormalne. Nadzwyczajne… Prawda była taka, że do przyjaźni było im daleko. Porządek, to było coś, co je łączyło. Nie lubiły zmian, nie potrafiły się z nimi pogodzić. — Obiecałem Touce naprawić ten chaos. Tak jak Malfoy obiecał to kiedyś Longbottomowi. Dotrzymujemy umów. Wywiążemy się z niej, ale będzie miało to sens tylko wtedy, kiedy zaczniemy… współpracować. — To słowo nie należało do jego ulubionych. Był indywidualistą. Wszystko załatwiał sam, jednak w tym wypadku nie miał wyboru. Musiało ich być więcej. Wtedy to poukładają. Wtedy wszystko wróci do normy.
— Czego od nas oczekujesz? — Odezwała się pierwsza Flora. Theodor uśmiechnął się przelotnie, może jednak dadzą radę się dogadać.

*

Panowała niezręczna cisza. Cała trójka milczała. Hermiona siedziała na stołku pomiędzy ich łóżkami, mnąc w dłoniach swoją spódnicę. Potter piorunował wzrokiem Weasleya, oczywistym było, do kogo przyszła Granger, jednak rudzielec sam wydawał się być przekonanym, że wpadła odwiedzić jego, a nie Wybrańca… Nikt się nie odzywał. Z korytarza dało się słyszeć wybiegające z klas dzieciaki, pierwsza lekcja się skończyła.
— Jak się czujesz?
— Dobrze/Bywało lepiej — odparli jednocześnie, po czym zmierzyli się spojrzeniami. Granger zapłonęła rumieńcem z zażenowania.
— Nie jest źle — powtórzył przez zaciśnięte zęby Potter i spojrzał na Granger, ta skinęła głową. Ron zrobił oburzoną minę i zaklął, co nie uszło uszom Pottera. — Odszczekaj to — warknął, chwytając za różdżkę. Ron też chwycił swoją.
— A może jest inaczej?!
— Czego się po niej spodziewasz?! Że przyszła do ciebie? — Weasley zaczerwienił się po same cebulki włosów. — Po tych wszystkich świństwach, jakie jej zrobiłeś?
— A skąd ty niby możesz wiedzieć, co się między nami wydarzyło, co?! — odwarczał Gryfon, zaciskając palce mocniej na trzonku różdżki. — Zostawiłeś nas. Zostawiłeś, Potter, dla Ślizgonów!
— To nie była moja wina! — Harry w mgnieniu oka wstał, Gryfon nie pozostał w tyle. — Mam ci przypomnieć, kto mnie zdradził rok temu?! Za co? Za kilka nędznych sykli, o zakład!
— Tu nie chodziło o żaden zakład!
— W takim razie o co?!
— O to, debilu, że musiałem to przyznać! — Wrzasnął. I w mgnieniu oka w pomieszczeniu zapadła całkowita cisza. Weasley spojrzał na swoje nogi i zacisnął dłonie w pięści. — Nie było żadnego zakładu — wydukał cicho. — Nienawidzę Malfoya… — Jego głos stał się jeszcze słabszy. — Jego, jego ojca, całej tej tlenionej rodziny… A najbardziej tej małej… — Zamilkł i opadł na łóżko. Harry stał, wpatrując się w Weasleya z szokiem. Czuł się jakby ktoś uderzył go w twarz. Ron… Nie założył się o jego życie? — W wakacje spotkaliśmy ją z Seamusem w Esach i Floresach, jak kupowaliśmy książki… Mała, drobna. Wyglądała na nie więcej niż czternaście lat, szukała książki, zapytałem czy pomóc. — Gdy to mówił oczy miał pełne łez. — Odparła, że nie przyjmuje pomocy od zdrajców krwi. Nie trudno było się domyślić, z kim była powiązana, jasne kudły, niebieskie oczy, ta szczurowata gęba… ale nie o to chodziło. — Wykręcił sobie palce. — Towarzyszył jej ten blondas ze Slytherinu — machnął ręką, a Potter od razu pomyślał o Alexie. — Seamus coś jej powiedział, ja dodałem swoje dwa słowa. Ona… w odpowiedzi na obelgę powiedziała, że mam to odszczekać. Nie zrobiłem tego. I wtedy to się stało… — Zamilkł, a jego dłonie zaczęły się trząść. Hermiona wyglądała, jakby miała wstać i go przytulić, jednak powstrzymywała się od tego resztkami sił. Harry stał patrząc na byłego kumpla z szokiem… nie rozumiał co się działo. — Powiedziała, że pójdzie do Biura Aurorów, a Charlie trafi do więzienia za handel smokami na czarnym rynku. On… Dostarcza smoki dla Sam-Wiesz-Kogo… To już się zaczęło, Harry. Czarny Pan… Tworzy armię. — Cała krew odpłynęła z twarzy Pottera. Nie wierzył w to, co słyszy. — Ale nie to było najgorsze… Ona. Powiedziała, że jeśli nie spełnię jej prośby, to nie tylko wyda Charlie’ego, ale i… Zwolnią tatę z pracy. Wystarczy podać go do sekcji aurorskiej, gdzie zgłasza się posiadanie nielegalnych sprzętów w domu. Tata ma masę takich rzeczy… Mugolskich. Takie dziwne, wygięte… strzela ołowiem. Ponoć niebezpieczne. — wyjaśnił chaotycznie. — Wtedy nie myślałem racjonalnie. Wszystko, byleby się zamknęła… Miała warunek. Jeden… W odpowiednim momencie mam przyznać rację jej bratu. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Zgodziłem się… Powiedziała, że będę wiedział kiedy. — Spojrzał na niego. Harry stał jak wmurowany, moment, w którym Ron przyznał Draco rację… Ten jeden jedyny raz był, kiedy Harry trafił do Slytherinu. Ale… przecież Zabini też o tym wiedział… Cassy. — Ukartowali to… Uwierz Harry, to ich wina. Jej. Tej małej. To nie byłem ja… nigdy bym się nie założył o twoje życie! Po prostu musiałem. Musiałem to zrobić! — Ślizgon cofnął się o krok i wpadł na łóżko, siadając. Cassy… Się nimi zabawiła. Zraziła ich do siebie. Wystarczył dobry argument, a ich przyjaźń runęła jak domek z kart… Draco o tym wiedział? Nie… Draco słuchał się Cassandry, wystarczyło mu powiedzieć, że to przewidziała. Wierzył w każde jej słowo… Ale przecież później w Wielkiej Sali Malfoy kazał Ronowi przepraszać za więcej świństw, jakie wyrządził Harry’emu. Więcej... A Draco umiał czytać w myślach. Musiał zobaczyć tam rozmowę Cassy i Rona. Po co miałby utrzymywać to kłamstwo?
“Zemsta”, pomyślał i zdał sobie sprawę, że jeśli tak faktycznie by było, Ron nie mógł Draco zaprzeczyć… Bał się tego, że Malfoy się wygada… Wszystko, byleby nie powiedział prawdy. Weasleyowie byli dobrymi ludźmi. Byli uważani za naprawdę wspaniałych i miłych, Harry sam ich za takich postrzegał, ale… w każdej rodzinie są jakieś brudy. Nawet tak zgranej jak Weasleyowie.
— Potem… Byłem wściekły. Oni nam ciebie odebrali, Harry. Jestem pewien, że ta dziewczyna miała coś wspólnego z tym, co zrobiła Tiara Przydziału — “Cassy chciała, żebym był w Slytherinie”. — A patrzenie na ciebie i tego dupka jako przyjaciół… To było za dużo. Możesz mi nie wierzyć, ale ja mam związane ręce. Ten blondyn wie o wszystkim. W każdej chwili może to rozpowiedzieć… Nie mam wyboru. — Harry poczuł nagły ból głowy.

*

— Władca Czasu…
— Na to wygląda — przyznała cicho Narcyza. — To tylko moje spekulacje, ale przy pierwszym… końcu musiało coś się wydarzyć. Wybuch mógł naruszyć czasoprzestrzeń… Poruszyć jakiś pierwiastek uniwersum, które nie jest zależne od czasu… Ktoś o tej mocy, musiał ulokować się w czymś nowym… Lub pozostawić temu czemuś swoje wspomnienia i oddać moc. Nadzwyczajni mogą to zrobić, choć oddając swój dar umierają.
— Sugerujesz, że poprzedni Władca Czasu wszczepił się w Cassandrę podczas porodu?
— Lub wcześniej… Dał czas, który… Bóg planował odebrać tuż przy jej pierwszych sekundach na ziemi. Moc, która dała jej żyć… Evan musiał wszczepić się w Cassandrę nieco później. Dlatego nie mógł wykorzystać jej daru do tego, by samemu cofnąć się w czasie i sprawić, by nie umarł… Mam wrażenie… Że ona była doskonale świadoma tego, że ktoś w niej jest i próbuje ją opętać... Ktoś, kto wymyślił jak łatwo ją złamać.
— Lucjusz wiedział?
— Czy wiedział, że jego córka umie cofać się w czasie? — Zapytała i wzruszyła ramionami. — Wątpię. A nawet jeśli, to nigdy nie próbował tego wykorzystać. Nie jest osobą, która chwyta się prostych trików, aby tylko wyjść na swoje. Woli samemu obmyślić plan i go realizować… Choć to również tylko moja refleksja. Nadzwyczajny u Malfoyów rodzi się jeden na pokolenie. Był nim Draco, więc wątpię, by zakładał, że Cassandra też… ma dar.
— Lucjusz ma moce?
— A Roxanne? — odpowiedziała pytaniem, Syriusz wzruszył ramionami. Narcyza również milczała. Oboje złapali się na tym, że nie mają zielonego pojęcia na temat tych, których… kochali.

*

Rudolphus przeszedł przez korytarz z uśmiechem spoglądając na postać ciemnowłosej czarownicy stojącej w białym kitlu tuż naprzeciw jednej z sal. Lubił chodzić do strefy zamkniętej, było tu cicho… Tak cicho, że czasami można było usłyszeć tu jedynie umarłych. Czy to nie wspaniałe?
— Jaki jest jej stan? — Zagadnął, przystając przy wiedźmie i spojrzał w ciemnowłosą istotkę, która spała. Choć nie miał ku temu pewności, stan, w którym najpewniej się znajdowała, nie był zwykłym snem, a czymś na pograniczu życia i śmierci. Zapadła w letarg, którego się nie spodziewali. Powinna nie żyć i szczerze mówiąc, byłoby dla niej lepiej, gdyby tak było.
— Chwilowo stabilny, choć ledwo utrzymujemy ją przy życiu — odparła Esmeralda Zabini również patrząc na pogrążoną we śnie bladą dziewczynę. — Wątpię, by przeżyła tydzień. To co z Viktorią jej zrobiliście po przywróceniu funkcji życiowych to szaleństwo. Wielkie szaleństwo. Nikt nie wytrzyma takiej dawki magii. Rozerwie ją od środka.
— Może i masz rację. — Rudolphus uśmiechnął się przytakując, a jego zielone oczy zabłysły, patrząc na dziewczynę, pogrążoną we śnie. — Ale zwróć uwagę na to, że żyje. Ciała zwykłych czarodziejów rozpadały się przy pierwszej dawce. Nieliczni przetrwali do drugiej. A ona ma w sobie pięć i wciąż żyje… Jeśli twoje prognozy się nie sprawdzą, będzie najsilniejszą osobą na świecie.
— Robicie broń z niewinnych ludzi… Brzydzę się wami.
— Powiedziała ta, która kroi trupy — zaśmiał się cicho, kobieta mu na to nie odpowiedziała. Wiedział, że ma rację, ona zresztą też. W świecie magii krojenie ciał było ściśle zabronione, uzdrowicielom zakazywano tego pod karą zwolnienia z urzędu. Ciała czarodziejów to świętość. Nienaruszalna, nawet dla naukowców. — Czy to lis? — Zmienił temat, obserwując patronusa krążącego wokół dziewczyny.
— Tak, stepowy. Ma charakterystyczny ogon — odparła również zmieniając temat, patrząc na swojego patronusa, który monitorował dziewczynę. — Dlaczego pytasz?
— Mój brat miał takiego… Kiedyś. Gdy jeszcze potrafił go wyczarować. Wiesz, jako śmierciożercy tracimy możliwość obrony tym zaklęciem. — Wyjaśnił cicho, Esmeralda nie odpowiedziała mu prędko, wodząc wzrokiem za stworzeniem.
— Jakiego miałeś ty?
— Nigdy nie umiałem go wyczarować. — Przytaknęła, patrząc jak lis kładzie się na piersi dziewczyny. Była taka drobna i krucha. Bolał ją ten widok. C.O.D.E nie mieli skrupułów. Teraz to widziała.
— Do czego chcecie wykorzystać… tę broń? — powiedziała z trudem siląc się na spokój. Traktowali ją jak przedmiot. Różdżkę czy bombę z antracytu, potrzebną tylko do destrukcji. Żałowała, że zgodziła się im pomóc. Że… pomaga tworzyć broń.
— Do niczego szczególnego — Esmeralda wiedziała, że łże.


*Makbet - Szekspir
*virtus - rzymski bóg odwagi

No i tym akcentem, dzięki pomocy Jasmine, dotarliśmy do rozdziału 49! Jak wam się podoba? Namieszało się? Piszcie w komentarzach! Pozdrawiam i dziękuję, że jesteście! CISSY
Ps. Widzieliście już nowy zwiastun Fantastycznych zwierząt? Szczerze nie przepadam za Newtem itd ale cieszy mnie ,że w końcu potwierdzono teorię o tym ,ze Nagini jest animagiem! (Lub czyms na jego podobieństwo ) 
Nie zmieni to jednak roli Anastasi w moim opowiadaniu, więc jeśli ja polubiliscie, możecie spac spokojnie

4 komentarze:

  1. Hej, hej!
    Ojeju, ale długi rozdział <3 Z przyjemnością mi się go czytało, choć nie powiem, zajęło mi kilka godzin, bym go skończyła.
    Boru, ja również powoli tracę sympatię do siostry Malfoya. Nawet po śmierci kieruje innymi. Ale w trakcie, jak Narcyza wyjaśniała Syriuszowi, że Cassie prawdopodobnie nie jest Nadzwyczajną (co mnie trochę zdziwiło i zaintrygowało zarazem), zaczęłam się zastanawiać, czy to jest pewne, że Malfoyówna nie żyje. Tak po prawdzie, to przecież nie pogrzebali jej ciała, ponieważ miała oddać niektóre jego części potrzebującym. A poza tym jest sprawa z tym Władcą Czasu, który zamieszkał ciało Cassie, o ile dobrze zrozumiałam. A to również jest ciekawą sprawą i bardzo się cieszę, że nie zaniedbałaś tego wątku z podróżami w czasie. Dalej czuję pewne zgrzyty z uratowaniem życia Hermiony, bo tak naprawdę to nie występują żadne skutki takiego bezkarnego bawienia się czasem. Nie wiem, może w przyszłości bardziej rozwiniesz tę sytuację, jednakże póki co ma się wrażenie, że zignorowałaś kwestię wyżej wymienionych skutków, tworząc przy tym dziurę logiczną. Ale jak mówię, może później rozwiniesz dane zagadnienie, aczkolwiek radzę ci, by jak coś zaczynasz, to nie odkładać tego na później, bo wprawiasz tym czytelników w konsternację. A już szczególnie takich, którzy na bieżąco czytają twoją opowieść, jak np. ja. Ci, którzy ciągiem zapoznają się z fanfickiem, mogą tego aż tak nie odczuwać, bo i tak jest na nich rzucona lawina wydarzeń, ale mimo to proszę, zastosuj się do mojej rady.
    Mam wrażenie, że na siłę chciałaś pokazać razem Hermionę i Teodora. Może tylko mi nie spodobało się dobijanie do drzwi i granie razem w szachy, ale wyczuwałam pewną sztuczność w tym, co pragnęłaś ukazać. Nie wyszło ci to naturalnie, a szkoda. Jak z początku czytałam twojego fanficka, to szczerze im kibicowałam, a teraz... meh. Nie wywołują we mnie takich emocji jak wcześniej. Potrzebuję czegoś, co silnie sprawi, że znowu będę uśmiechać się na ich widok. Nawet nie wiesz, jak bardzo uwielbiam scenę spotkania w blibliotece oraz słowa "Nie jesteś szlamą, tylko czarownicą", a także, gdy po raz pierwszy się pocałowali. W tych chwilach było coś pieknego, delikatnego, wysublimowanego i również zakazanego, może nawet odrobinę mrocznego (ale tylko odrobinę). Lubię sobie powtarzać w myśli te kawałki, bo sprawiają, że wpadam w bliżej nieokreślony stan, który sprawia, że wyobraźnia gna naprzód.
    Oj Weasley... Z nim są same problemy. Podczas gdy Weasley opowiadał Potterowi o tym, co kazała mu zrobić Cassie (CASSIE! ZE WSZYSTKICH LUDZI ONA, TA ŚWIĘTA CASSANDRA), ja krzyczałam tylko "NIE WIERZ MU! NIE RÓB TEGO, NIE PSUJ PRZYJAŹNI Z DRACO!". Teraz mam ochotę zagrzebać się pod kołderką i rozpłakać się na myśl, że Draco znowu okazał się ciulem. Czy w takim razie ich znajomość była prawdziwa, czy tylko zaplanowana przez Cassandrę, której Draco ufa bardziej niż komukolwiek innemu? Teraz znowu wszystko się pokićka, a co gorsze, może Ron i Harry ponownie staną się przyjaciółmi (błagam, nie).
    Czyżby ten mężczyzna, który przebywał u królowej, to Grindelwald? W sumie zgadzałoby się ze względu na kolor włosów, jednakże znowu coś mi tu nie pasuje. Ten ktoś powiedział, iż Narcyza stanowi problem, ponieważ ona jako jedyna z Zakonu nikomu nie zaufa. Wydaje mi się to dziwne, ponieważ odnosiłam wrażenie, że ona i Gellert całkiem dobrze się dogadują. Choć, jak tak teraz myślę, to równie dobrze mogła być jedynie fascynacja ze strony Grindelwalda, a także zainteresowanie wiedzą ze strony Narcyzy. W każdym razie mroczna strona mojej duszy krzyczy, by Gridelwald rozwalił cały Zakon w pył, a ta bardziej realistyczna wierzy, że wymyślisz coś jeszcze innego. Myślę jednak, że to będzie ciekawe poczytać o tym, jak Gellert wplata wszystkim osobom z Zakonu swój punkt widzenia i racje, jak powoli oplata wokół nich nić, aż nie mogą się uwolnić, aż Dumbledore zostaje z niczym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, znowuż nie wiem, co mam myśleć o Potterze. Teraz rozumiem, co mówiłaś o tym, że wkrótce pokażesz więcej podobieństw między nim a Touką. Ta zimna furia... Sam fakt, że Touka czuła coś podobnego, gdy skupiała się na pokonaniu wroga, wywołuje u mnie pewne podejrzenia. Spójrzmy prawdzie w oczy – Harry nigdy wcześniej czegoś takiego nie odczuwał. Ta zimna furia, którą czuł przy walce z Weasleyem i jego bandą oraz przy spotkaniu z Voldemortem (czego kompletnie nie rozumiem, ale to później), sprawiła, że stał się kimś innym, kimś, kto POWINIEN zacząć być podejrzany. Czemu Notta, Hermiony i McGonagall nie zastanowiło to, że on sam jeden pokonał całą bandę chłopów? Albo Harry – on również nie myślał, że coś jest nie tak? Bardzo, bardzo chciałabym poczytać o tym więcej, bo wydaje mi się strasznie fascynujące. W ogóle cholernie podobała mi się ta scena, mimo że tak dokładnie nie opisałaś, tego, co się tam wydarzyło. Muszę jednak postawić dużego minusa – McGonagall nigdy w życiu nie dałaby punktów za skrzywdzenie innych uczniów, nawet gdy była to samoobrona. Same manipulacje Notta mnie nie przekonały, a co dopiero miały Minerwę, surową wychowawczynię Gryfonów, którzy de facto zostali sprani na kwaśne jabłko. Nie, nie i jeszcze raz nie.
      Czy Blaise przypadkiem nie był zakochany w Cassandrze? Tak nagle wyskoczyłaś z Pansy, aż zaczęłam się zastanawiać, czy gdzieś po drodze nie zapomniałam przeczytać, iż Zabiniemu już nie zależy na Malfoyównej. Dobra, nie żyje, byli młodzi, ale mimo wszystko dobrze byłoby, gdybyś wspomniała o Cassie.
      Tak czy siak, szkoda, że drogi Blaise'a i Pansy się rozeszły. A przy okazji smutno mi się zrobiło, gdy doczytałam do momentu, w którym Zabini przyznaje, że prawdopodobnie wybrał złą stronę, czyli Pottera. Naprawdę nie chcę, by Potter stracił naprawdę cennego sprzymierzeńca w postaci Blaise'a. To go może popchnąć do pogodzenia się z Ronem i oddalenia od Ślizgonów, którzy są mu naprawdę potrzebni.
      "— Jak wszyscy — Potter drgnął i spojrzał na Voldemorta. Ten uśmiechnął się zimno. — Głupi jesteś. Sądzisz, że ich obchodzą twoje zakazy? W ogień za tobą pójdą. — Harry przełknął z trudem ślinę. — To nie Gryfoni, Potter. Nie zadziałają prośby, błagania… Jeden po drugim będą padać martwi. Z wierności." To jest piękne <3 Czy Voldemort miał tu na myśli Ślizgonów? Mimo iż scena jest poważna, wyżej wymieniona kwestia sprawiła, że poczułam ciepło w sercu.
      Nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału. Otwórz kolejną ankietę, z miłą chęcią na kogoś zagłosuję <3
      Mam jednakże kilka pytań: nie do końca zrozumiałam, kto przybył do Pottera, gdy ten rozmawiał z Voldemortem. Blaise, ale ktoś jeszcze... kto? A poza tym, czy to Draco odpisuje na listy Astorii? Było wspomniane, że ostatni list został dokończony na szybko, a właśnie Draco nakreślił ostatnie zdanie w pośpiechu, gdy przybył Lestrange. I jako iż Astoria wysyłała listy do Cassandry, to jest wielce prawdopodobne, że to Draco je otrzymywał. Jeśli tak, to... dziękuję, Draco. Nie jesteś takim dupkiem, za jakiego cię miałam, gdy dowiedziałam się o wymyślonym zakładzie Weasleya ^^
      Wenyyy i szybszego pisania. Codziennie wchodzę na bloga, by zobaczyć, czy nie umieściłaś nowego rozdziału.
      CanisPL

      Usuń
    2. Raz, Dwa, Trzy...
      Dziękuję za komentarz CannisPL! Cóż, do wielu spraw nawiązałaś w tych komentarzach, tak wielu, że zastanawiam się od czego by tu zacząć... może od tyłu?

      Dobrze kombinujesz, jak zauważyłaś i list został napisany na szybko, i zwierzę, które go przyniosło było dokładnie tym samym, któremu Draco powierzył list. Więc hmmm tak. Nie trudno było się zorientować. Jednak As tego nie wie także cii…

      Dwójeczka.
      Tak. Voldemort mówił o Ślizgonach.
      Kiedy Harry’emu śnił się Voldemort był przy nim Blaise, jak i Max, którego później Zabini posłał po Dumbledore’a. Jednak wymienianie imion w tamtej chwili nie miało większego znaczenia ponieważ działo się to w trakcie snu Pottera, którego świadomośc wtedy była mocno ograniczona, będąc na granicy snu i jawy rozpoznawał tylko niektóre z właścicieli owych głosów. Dla niego ważniejszy był w tamtej chwili Voldemort, i stwierdziłam też, że właśnie na tym się skupię zamiast opisywać po kolei każdy usłyszany przez Harry’ego głos dochodzący “ze świata”.


      Trójkę! Trójkę wybierz Panie!
      Zabini x Pansy plus Cassandra
      Nawiązałam do tego jakiś czas temu, rozdział albo dwa, temu. Gdzie wyjaśniałam ich układ i wspomniałam dlaczego właściwie go zawarli. Oboje kochali się w Malfoyach, oboje twierdzili, że to tylko zaspokojenie potrzeb nic więcej. Jak jednak zauważamy owy układ jednak wywołał u tej dwójki niepożądane emocje, których nie planowali. To nie tak, że Blaise przestał kochać Cassy a Pansy Draco, to nadal w nich tkwi (wyjaśnię w następnym rozdziale rzecz z Pansy) jednak jednocześnie, w miarę upływu lat tej… skomplikowanej relacji, nieświadomie poczuli coś do siebie.

      Usuń
    3. Czwórka.
      hahaha, Wybraniec. Tak, teraz dopiero zaczynamy bawić się w wariatkowo. W najbliższych rozdziałach mam zamiar wiele namieszać a sprawa z Tym Który Ma Moc Pokonania Czarnego Pana, zostanie wyjaśniona, może nie w najbliższym, jednak niewiele ich pozostało.
      McGonagall surową opiekunką Gryffindoru. Fakt. Była, jednak mimo wszystko zawsze odczuwałam do niej pewnego rodzaju niechęć. Wszyscy twierdzą, że tylko Snape faworyzował swoich podopiecznych, jednak to w obie strony. I scena odjęcia punktów, oraz jej reakcji na słowa Notta wydawały mi się odpowiednie. Dlaczego? Już wyjaśniam. Zauważyłaś, że Harry (podczas furii) pokonał całą bandę całkowicie sam, to jednak był tylko jednostką. Gdyby był słaby zastała by pewnie go samego na korytarzu z obitą twarzą, i połamanymi rękami, taki czyn według mnie powinien być nagrodzony, zresztą punkty nie zostały dodane za samą samoobronę a za “obronę słabszych”, którymi w wymówce Theo jest on i Granger… Nie kupujesz bajki Notta? Według mnie była dobra. Otóż jakby nie patrzeć, chłopak w przeciągu kilku miesięcy stracił absolutnie wszystko. Jest tak naprawdę wrakiem. Najpierw zesłali mu Ojca, do Azkabanu, później stracił Cassandrę, następnie Draco, którego traktował jak brata, a teraz Toukę, którą kochał. Do tego wyszedł z pokoju po tygodniu opuszczania lekcji, wyglądając (mimo eliksirów) słabo. McGonnagal wiedząc to (lub większość) z całą pewnością mogła tak zareagować, dodając do tego że Theo to świetny aktor, który umie manipulować ludźmi jak mu się żywnie podoba.

      Piątka.
      Sprawy z Grindelwaldem nie skomentuję, bo nie będzie niespodzianki. A przecież wszyscy je lubią, prawda?

      Szóstka.Mon Ron.
      Jego i rodziny Weasley będzie z upływem najbliższych rozdziałów coraz więcej, czy to dobrze, czy źle się okaże. Ale będzie pełnił dość istotną rolę w całej tej aferze.

      Siedem.
      Nie, nie, nie! Sprawa ze zmieniaczem czasu nie została rzucona w niepamięć! Jest, i czeka na publikację, ale jeszcze nie teraz. Lubię trzymać was w niepewności (hah). Hermiona Theodor. Wiedziałam, że scena przy drzwiach jest mocno, ale to mocno podkoloryzowana, jednak, potrzebowałam kogoś, komu Nott opowie o “dziewczynce w czerwonej sukience”. Pewnie zauważyłaś, że “Nawiązanie do przeszłości” łączy się z rozdziałem objaśniającym o Touce i tym uzupełnia lukę jaka pojawiła się po tym jak Touka na przyjęciu Notta poszła do niego po zdradzie Tracy. To taki bonusik ode mnie, ponieważ dostałam kilka maili z zapytaniem o wydarzenia z rozdziału poświęconego Kirishimie.
      Jednak wracając, Hermiona zdawała mi się być dobra z uwagi na to , że Draco nie ma a Flora nigdy nie należała do specjalnie empatycznych, pozostała mi Granger. Nie, romans, między ich dwójka to przeszłość, może kiedyś spróbuję, jednak teraz to wyciszam, nie bez powodu. Aktualnie Nott… ma inne plany. Zresztą wyjaśni się w rozdziale 50.

      I Osiem!
      Nadzwyczajny czasu/ Władca czasu. Radzę zapamiętać te tytułu ponieważ wiele będzie się wśród nich działo. Ale jak powiedziałam przy szóstce, chcę was zaskoczyć!

      Dziękuję, że jesteś i pozdrawiam!
      Dorothy



      Usuń