czwartek, 8 listopada 2018

50. (nie) zgodnie z planem



Zaw­sze kiedy ro­bię pla­ny na przyszłość, zas­ka­kuje mnie teraźniejszość.


— Jak to nie wracasz?
— Tak to — mruknął i zaciągnął się papierosem, patrząc na góry ciągnące się za Zakazanym Lasem. Widok z Wieży Astronomicznej wydawał mu się dziś wyjątkowo piękny. Nigdy tak na to nie patrzył, nie widział nic zachwycającego w górach czy lasach, teraz natomiast wydawało mu się, że jest to widok, którego nie zapomni nigdy. Tych kilometrów mrocznej puszczy, rozciągającej się u podnóża gór, za którymi ukrywa się błękitne niebo.
Cormack westchnął, również opierając się o barierkę i spojrzał przed siebie.
— Nie wracam do szkoły. Nie wiem, co będę robił. Może Yaxley załatwi mi przyspieszone zakończenie edukacji. Zdam owutemy w wakacje… I wyjadę.
— Piękne plany. — Na ustach McLaggena pojawił się uśmiech. — Co na to szefowa? — zagadnął, niby przypadkiem. Nott wzruszył ramionami. — Gdybyś jej czymś zaimponował, pewnie byłaby bardziej przychylna temu, byś faktycznie wyjechał… Ale jej chyba nie da się zaimponować inaczej, niż przynosząc Nadzwyczajnego. — Zastanowił się przez chwilę. — A znając jej stosunek do ciebie, to chyba musiałbyś jej wydać same Dziecko Końca. Nie uciekniesz. Znajdzie cię i zabije. Albo zacznie zabijać innych, żebyś sam przyszedł, tak jak dotychczas.
— Nie powiedziałem, że chcę wyjechać, zrywając kontakt z C.O.D.E. — Powiedział sucho chłopak, nadal wodząc wzrokiem po lesie. Na polanę wyszły właśnie brzydkie czarne konie. Gajowy pokazywał im je kiedyś na zajęciach z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Testrale. Tak się nazywały. Mogli zobaczyć je tylko ci, którzy widzieli czyjąś śmierć. — Pracować mogę w każdym miejscu na świecie. Od niej nie da się odciąć. I nawet nie mam zamiaru próbować.
— Rozumiem, że to przez śmierć Touki chcesz się odizolować. — Zaczął chłopak niepewnie. Patrzył w to samo miejsce co Ślizgon, ale nie widział tam niczego poza trawą. — W takim razie pozostaje mi życzyć ci powodzenia. — Nott w końcu na niego spojrzał, przez chwilę wyraźnie zdziwiony jego słowami, ale szybko się zreflektował i się do niego uśmiechnął. — Będzie mi ciebie brakować, dupku.
— Wydaje mi się, że mi ciebie bardziej — odparł, a Cormack zaśmiał się. Po raz pierwszy w życiu czuł, że ta ich dziwaczna przyjaźń w końcu się skończyła.

*

Flora nie wierzyła w intencje Lauren. Ślizgonka była zbyt pewna siebie, by ot tak przyznać się do błędu. Była pewna, że to podstęp. Jednak była rzecz, która sprawiała, że jej wierzyła, przynajmniej pod jednym względem. Aquilina nie okłamałaby Notta. Mogła to robić w stosunku do wszystkich, ale nie jego. Był wyjątkiem… Bo coś do niego czuła. Flora wiedziała to, odkąd się znały. To je łączyło, z tym że Carrow zdawała sobie sprawę z tego, że jej zauroczenie musi zniknąć. Bo nie ma sensu bytu.
— Pansy.
— Carrow. — Parkinson przystanęła przy niej, rozglądając się po korytarzu. Ślizgonka nie należała do tych naiwnych, zawsze wolała się upewnić, na jakim stoi gruncie. By przypadkiem ten się pod nią nie zawalił. Jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony. Pansy była aż nadto przezorna. — Twoja wiadomość była chaotyczna, więc zakładam, że ci się spieszy.
— Chcę to załatwić szybko — powiedziała spokojnie Flora i wyjęła z torby kopertę z listem. Druga dziewczyna wzięła ją do ręki i spojrzała na jej tył. To był jej list. — Pamiętasz je, mam rację?
— Jeśli przysłał cię Zabini…
— Nie. Przyszłam sama. — Brunetka spoglądała na Carrow podejrzliwie, nie wierzyła jej. Zresztą co się dziwić, sama również by w to nie uwierzyła. Nigdy nie wplątywała się w tego typu rzeczy, siedziała cicho z boku, nie rzucając się w oczy. Otwarte działania nie były w jej stylu. — Obiecałam komuś opanować Ślizgonów. Ale jak wiesz, nie jestem tu specjalnie lubiana — powiedziała niechętnie. Pansy założyła ręce pod biustem, wciąż ją obserwując. — Tym listem udowodniłaś, że masz przebicie. I to całkiem spore, skoro z tego, co mówią, Granger chciała się nawet zabić. — Rzuciła mimochodem, jednak nawet to nie sprawiło, że druga przestała robić tą dziwną minę. — Powiedz Ślizgonom, żeby przestali dręczyć dzieciaki z Gryffindoru. Każ przywrócić zasady.
— Nikt już nie słucha się kodeksu — powiedziała w końcu, a jej głos był zimny i obojętny. — Nie ma Malfoya. Nie ma kto ich zastraszyć, ustabilizować i zatrzymać. Chaos, który stworzyliście z Potterem, jest nie do ogarnięcia. Tym bardziej, że pewna osoba tylko go powiększa.
— Lauren obiecała zająć się Alexem — mruknęła. Lewa brew Pansy podskoczyła nieco do góry, a usta wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu.
— I ty jej wierzysz? — Prychnęła. — Obietnice pani prefekt naczelnej są tyle warte, co nic. Sama podjudza i dolewa eliksir do ognia. — Podeszła do ściany i oparła się o nią, nadal przyglądając Florze. Jej też nie ufała, Carrow zdawała sobie z tego doskonale sprawę.
— Nie chodzi o to, w co wierzę. Pytam, czy pomożesz.
— Nie — rzuciła sucho. Flora spodziewała się takiej reakcji. Pansy nie miała żadnego zysku w tym, że im pomoże. Nie uważała również za słuszne zmieniania czegokolwiek, przywykła już do nowego stanu rzeczy. Parkinson, gdy musiała, umiała się dostosować.
— Draco obiecał to opanować, pamiętasz?
— Malfoya już tu nie ma. — Powiedziała tak chłodno, że nawet zrobiła wrażenie na Florze. A to rzadkie zjawisko, wywołać u niej dreszcze. — Wracaj do Pottera. Nie pomogę wam.
— Mówiłam, że nikt mnie nie przysłał.
— Akurat. — Carrow wzięła uspokajający wdech. Rozmowa z Parkinson była cięższa niż się spodziewała, jednak wiedziała, że musi ją przekonać. Dla dobra ogółu. Zaczęła najspokojniej jak tylko mogła.
— Nott obiecał to Touce — mruknęła, patrząc w głąb korytarza. — Przed jej odejściem z Hogwartu — wyjaśniła ciszej. — Że pomoże przywrócić tutaj ład. To jedna z ostatnich obietnic i chce ją zrealizować. Robię to dla niego i tylko dla niego. Też umiem się dostosować, Parkinson. To, co się dzieje, mnie nie obchodzi… Ale poprosił mnie o pomoc. Nie zamierzam go zawieść… Podpisałam kodeks. Stosuje się do niego i nie zostawię przyjaciela w potrzebie. Ty zresztą też tego nie zrobisz. Jesteś wierna tym, których szanujesz. Tu nie chodzi o mnie — popatrzyła na Pansy, teraz to ona wydawała się być zbita z tropu. — O Pottera, Zabiniego czy Malfoya. Tylko o Notta. To nie litość. Po prostu chcę mu pomóc. I pytam, czy ty też spróbujesz? Przez wzgląd na wasze układy… Czy pomożesz przywrócić pieprzony ład, tylko po to, żeby Nott spełnił to chore przyrzeczenie? — Podniosła głos, nagle poczuła jak wiele emocji nią targających. Od złości po rozpacz. Mówiąc to, naprawdę czuła ból w sercu i uświadomiła sobie, że naprawdę… chce to zrobić. Pragnie pomóc. Bo to jej przyjaciel. Jedyny, jakiego ma.
Pansy to przemilczała, odchodząc od ściany w stronę wyjścia z korytarza. Flora jej nie zatrzymywała, to była jej decyzja. Ale widziała, gdy dziewczyna się zatrzymała, tuż przy schodach. A coś ciepłego rozlało się w brzuchu Flory, kiedy usłyszała: Do południa będzie po wszystkim. I naprawdę jej uwierzyła… W końcu Pansy miała haka na każdego w tym domu. Musieli się jej posłuchać, by nie skończyć marnie.

*

Astoria zatrzymała się w Skrzydle Szpitalnym i zamrugała, zdziwiona tym, co widzi. A widziała rzecz, której nigdy by się nie spodziewała. Nie w tym życiu… Złota Trójca… Razem. Skrzywiła się lekko, słysząc głos Weasleya… Pozbawiony wrogości. Widząc Granger, która lekko się uśmiecha… I Pottera. Który siedzi wspólnie z nimi rozmawiając, nie marszcząc przy tym brwi.
Początkowo planowała się wycofać, jednak ostatecznie podeszła do nich. A kiedy to zrobiła, wiele się zmieniło. Ucichli. Ronald odchrząknął znacząco i spojrzał gdzieś w bok, Hermiona przestała się uśmiechać i opuściła wzrok na swoje kolana, tylko Harry na nią patrzył. Nie wyglądał na zażenowanego, najwyraźniej twierdził, że nie ma powodu. W przeciwieństwie do reszty.
— Zabini mówił, że po eliksirze, jaki dała ci Poppy będziesz spał co najmniej dwadzieścia cztery godziny — poinformowała Pottera, wymijając Granger i zajęła stołek z drugiej strony, z dala od Gryfonów. — Byłeś przemęczony, powinieneś odpoczywać.
— Już mi lepiej — przyznał. Greengrass spojrzała na rudzielca, ten zawzięcie wpatrywał się w przeciwną stronę. — Skoro miałem spać, to po co przyszłaś? — Zapytał Harry. Astoria drgnęła i na niego spojrzała, jakby nie rozumiejąc pytania, po czym uśmiechnęła się lekko i wyjęła z torby jego podręcznik do transmutacji.
— Egzaminy końcowe. Ostatnio nic się nie uczysz. Snape dał ci zielone światło, a to rzadkie w jego przypadku. — Oznajmiła sucho. — Musisz się skupić na nauce zamiast na wplątywaniu w kolejne spiski. — To mówiąc znów skierowała spojrzenie na Gryfona naprzeciw. — O czymś nie wiem?
Harry westchnął, odkładając podręcznik na bok. Greengrass była zła. Słyszał to w jej głosie, widział w oczach, które piorunowały Rona. Nie dziwił się jej, Weasley skrzywdził Draco, który był dla Astorii ważny. Do tego przez te konflikty straciła bardzo wiele. Pogubiła się w tym świecie, a teraz przychodzi do niego i widzi go wspólnie z resztą Złotej Trójcy. Musiało ją to zaboleć.
— Cassy namieszała — powiedział po prostu. Greengrass zwróciła ku niemu wzrok, niedowierzając. Harry spróbował spokojnie. Był to delikatny temat. Bardzo delikatny. Cassandra była przyjaciółką Astorii, jednak sama wiedziała, że Malfoy umiała przekonać ludzi co do swoich planów. Czasami wykorzystując do tego moc Ivana. Niejednokrotnie pisała o tym w listach. Raz przeklęła nawet własnego brata. — Szantażowała Rona. Nie robił tego, bo chciał, to część planu siostry Draco… Astorio, proszę, nie kłóćmy się — jęknął cicho, kiedy dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści, a jej twarz zbladła gwałtownie. — Dopiero co się pogodziliśmy…
— Z jakiej racji… — wyszeptała cicho, przerywając mu, a Harry dostrzegł jak jej dłonie drżą. — ...wystarczy jedno słowo, a ty wierzysz temu zdrajcy. Dlaczego ot tak po prostu mu ufasz? — Miała łzy w oczach mówiąc to, a coś zacisnęło się na jego sercu. Harry nie umiał jej odpowiedzieć. — W czym… niby jest lepszy? — Zamilkła. Jednak on wiedział, co chciała dodać. Lepszy od niej… Od reszty Ślizgonów.
Nie ufał im. Nie potrafił. Nawet Zabiniemu, z którym przecież był blisko, nie był w stanie zaufać na tyle, by powierzyć mu swoje sekrety. Choć często próbował… Mówić o Voldemorcie, o Dumbledorze… Raz nawet wymsknęło mu się o Horkruksach, ale nic poza tym. Nie mógł się przemóc, kiedy Zabini pytał, unikał tematu. Nie chciał o tym z nim rozmawiać.
— A kto by wam ufał?
— Ron…
— Astoria, nie! — Krzyknął Harry i szybko poderwał się z miejsca by usunąć Rona z celownika różdżki Astorii, kiedy ta wyjęła ją zaraz po słowach Weasleya.  Rudzielec odsunął się wystraszony na skraj łóżka. — Daj spokój. — Poprosił cicho. Spodziewał się, że Weasley może powiedzieć coś tego typu, miał niewyparzony język. Znał również trochę Astorię i wiedział, że tego nie przemilczy. A biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, z przyjemnością przeklęłaby Rona najpaskudniejszą z klątw, jaką zna.
— Tak zrobię. — Powiedziała, wyrywając rękę z jego uścisku. I chwyciła za torbę.
— Story, to nie tak jak myślisz…Story! — Przystanęła przy drzwiach. Jednak nie zawróciła, nic nie dodała. I może to, że tego nie zrobiła bolało bardziej niż wymowne milczenie. Słowa, które nie padły… raniły bardziej. Właśnie dlatego, że nie zostały wypowiedziane na głos.

*

— I jak Max? — Alex zaśmiał się, zamykając drzwi do pokoju Lauren i spojrzał na nią pełen zachwytu. Rzucił się na łóżko Ślizgonki z teatralnym westchnieniem.
— Lepiej być nie mogło — poinformował, wpatrując się w nią. Aquilina czytała książkę, siedząc w siadzie skrzyżnym na swoim łóżku. Zdając się zupełnie nie zwracać na niego uwagi, resztą jak zawsze. — Przyszedł dziś do mnie i sam z siebie wypytywał o moje plany co do Flory. Do tego zna prawdę o wydarzeniach sprzed ostatnich miesięcy.
— Sądziłam, że nie chciałeś, by to wyciekło.
— Tak było, ale już nieważne — machnął ręką lekceważąco. — Teraz się będą nad tym rozdrabniać. To bardzo dobrze. Do tego Potter i Weasley są razem w Skrzydle Szpitalnym… Będzie zabawnie.
— Nie widzę nic śmiesznego w ludziach skaczących sobie do gardeł.
— Skaczących? — powtórzył i podniósł się na łokciach, patrząc na nią z rozbawieniem. — Skąd! Oni się pogodzą. — Rzucił lekko. Lauren zamarła, po czym powoli uniosła wzrok do Seijuuro. Ten wyszczerzył do niej równe, białe zęby.
— O czym ty mówisz? — zapytała powoli, nie będąc pewną, czy chce znać odpowiedź na to pytanie. Alex nie odpowiedział od razu, oglądając swoje idealnie przypiłowane paznokcie, robiąc przy tym efektowną pauzę. Trzymał ją w napięciu, jak aktor widza w teatrze. Nienawidziła tego.
— Wiem, co robię. — Powiedział tajemniczo. — Teraz może wydawać się wam to złe lub podłe, ale tak musiało się stać. I zaowocuje to w przyszłości. Bo tym razem plan nie ma żadnej luki. Marzenie o zbawieniu świata po raz pierwszy ma szansę bytu.
— Plan? — powtórzyła marszcząc brwi. — Czyj?
— Cassandry. — Uśmiechnął się, obserwując zmiany na jej twarzy, od zirytowania przechodzącego w zdziwienie po zrozumienie i spokój. Były rzeczy, które lepiej przemilczeć, dla dobra przyszłości.

*

Hestia zatrzymała się, widząc idącą korytarzem Astorię. Wracała najwyraźniej ze Skrzydła Szpitalnego od Harry’ego. Jednak była z jakiegoś powodu zdenerwowana… Nie. To za lekkie określenie. Była wściekła. Zaciskała dłonie w pięści, nawet szturchnęła jakiegoś dzieciaka stojącego jej na drodze do wyjścia na dziedziniec. A jej oczy, gdyby mogły, z pewnością wypełnione byłyby ogniem. Wpadła na korytarz, w którym stała Carrow i dopiero gdy ją dostrzegła, zatrzymała się. Stały tak w ciszy, patrząc na siebie.
Greengrass z początku mocniej zacisnęła dłonie, jednak kiedy zorientowała się, że na drodze nie stoi jej nikt z innego domu, a tylko Hestia, nieco się opanowała. Carrow natomiast zastanawiała się, czy nie podjąć tematu. Sama kierowała się do Skrzydła, chcąc odwiedzić Pottera. W końcu on również ją odwiedzał, kiedy tam była. Czuła się zobowiązana.
— Harry już się obudził? — Zapytała. Astoria odwróciła głowę w bok, strzelając na palcach, jednak szybko jej odpowiedziała. A głos miała pełen złości i ironii.
— Tak. Czuje się już świetnie — mruknęła. Carrow uśmiechnęła się blado, to była dobra wiadomość. Jednak skoro tak… To skąd ta złość? — Jednak… Na twoim miejscu nie poszłabym tam teraz. — Dodała, wracając spojrzeniem do Hestii i skrzywiła się lekko. — To dla ciebie niezdrowe… W sensie stres.
— Dlaczego miałabym być zła? — Zapytała. Ta wzruszyła ramionami, jakby nie wiedząc co odpowiedzieć, albo nie chcąc wyjść na taką, co zniechęca ludzi do podjęcia działań, które jej się nie podobają. — Coś się stało?
— Coś z pewnością… — zamyśliła się i wzięła wdech. — Czy… Draco wspominał ci coś o Weasleyu? — Carrow zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc pytania. — Przed tym zakładem… Wiesz. Początkiem września — wyjaśniła cicho. Carrow zastanowiła się przez chwilę, nie przypominała sobie czegoś takiego, zakład zawarli, bo uznała za zabawne podrażnić Weasleya, jednak teraz sama nie wiedziała, dlaczego poprosiła o to Draco… Czuła pustkę w tym wspomnieniu. Jakby brakowało w nim pewnej części. “Pewnie majstrował przy wspomnieniach”, przeszło jej przez myśl. Znała te dziury w pamięci. Draco czasami usuwał jej wspomnienia ze względu na przyszłość… Cassy twierdziła, że tak jest po prostu lepiej, ale dlaczego Weasley miałby mieć cokolwiek z tym wspólnego?
— Nie przypominam sobie — powiedziała szczerze. Greengrass skinęła jej głową na znak zrozumienia, otulając się ramionami, jakby było jej zimno, a przecież był piękny, ciepły, kwietniowy dzień. — Czyżby Harry i Weasley… się pogodzili?
— Tak. Są tam w komplecie. — Wydusiła z siebie. Miała wyraźną trudność z przyznaniem tego, co zastała w Skrzydle Szpitalnym. Hestia się jej nie dziwiła, musiała odczuwać złość na Pottera, że ten ot tak po prostu pogodził się z Ronem. Jeszcze kilka dni temu, na rozprawie, był gotów wrzucić go do Azkabanu za to, co zrobił Draco jak i Hermionie, a teraz jakby nigdy nic z nim rozmawiał? Samo w sobie wydawało się to dziwne. — Wybacz, ale chcę być sama — mruknęła i wyminęła ją odchodząc. Hestia odprowadziła brunetkę wzrokiem do końca korytarza i pomyślała, że powinna napisać list do Malfoya.

*

— Ivan.
— Flora.
Stali przez chwilę, patrząc po sobie w ciszy. Carrow bolało to, że Bathory, który niegdyś był jej tak bliski, teraz stał się kimś zupełnie obcym. Czuła to. Przebywając z nim, patrząc na niego, słysząc jego ton głosu. Kpił z nich. Wszystkich. Jego oczy błyszczały rozbawieniem, ton, jakim się do nich zwracał, był zawsze sztucznie akcentowany na uprzejmy, a on sam nie denerwował się czy rumienił z zażenowania, zawsze pozostając spokojnym i uśmiechniętym. Jak mugolska figura, stworzona przez rzeźbiarza z jednym i tym samym wyrazem twarzy, którego już nigdy nie zmieni.
— Mam sprawę.
— W to nie wątpię — odparł, odsuwając się w przejściu, a Carrow weszła do jego pokoju. W wolne dni Bathory rzadko wychodził poza swoje dormitorium. Dlatego wiedziała, że właśnie tu go spotka. Nie myliła się.
Przeszła przez pokój, a obok jej nogi przeleciał czarny jak smoła kot. Dokładnie taki sam, jak zwierzątko, które Hestia otrzymała od blondyna. A kolejna fala bólu uderzyła Florę od środka. Bathory’ego, który był z nią tak blisko… Teraz obchodziła go jedynie jej bliźniaczka.
— Co to za pilna sprawa? — Drzwi kliknęły, a on wrócił do fortepianu, przy którym najwyraźniej do tej pory pracował, bo znów zaczął kreślić wiersze nut, jakby ją ignorując. Ale nie robił tego. Carrow wiedziała, że Ivan posiada niebywałą zdolność do podzielności uwagi i nawet gdy wyrzuci mu się w złości fakt, że cię nie słucha, jest w stanie powtórzyć wszystkie twoje poprzednie słowa.
— Lauren twierdzi, że chce zakopać topór wojenny. Nie wierzę jej. Chciałabym, żebyś sprawdził jej szczerość.
— Znasz mój dar, nie mogę. To Malfoy miał takie zdolności — powiedział spokojnie, nawet na nią nie patrząc. Carrow skrzywiła się lekko. Wiedziała, że Bathory nie będzie skory do pomocy, a tym bardziej do przyznania się, że i to potrafi. Flora widziała aurę roztaczającą się wokół Krukona. O wiele wyrazistszą niż niegdyś. Jego moc wzbierała na sile, a przy tym rozwijały się zdolności. Wiedziała, że kłamie.
— Skoro potrafisz zmusić kogoś do poddania się twojej woli, z całą pewnością nie sprawi ci większej trudności przejrzenie czyjegoś umysłu. — Oświadczyła, podchodząc do niego. Blondyn wciąż pozostał niewzruszony, delikatnie się uśmiechał i skierował wzrok w jej stronę. — Chcę tylko, żebyś dowiedział się, w co ona gra.
— Co jeśli nie gra? — odparł i wrócił do nut. — Jeśli jej intencje są szczere? Co wtedy? Przestaniesz się jej obawiać? Staniecie się przyjaciółkami? Daj spokój, prawda nie uleczy ani ciebie, ani Notta. — Skreślił kilka linijek. — Chce wam pomóc. Może ma w tym swój cel, może nie, ale pomaga. To chyba powinno się liczyć. — Kolejna linijka została przekreślona. — Nie motyw.
— Nie mogę jej zaufać nie wiedząc, czy jest szczera, nie chcę… — zamilkła. Ivan przerwał w połowie pisania i zastygł z piórem w górze. Jednak po chwili znów powrócił do przerwanej czynności.
— Boisz się rozczarowania. — Stwierdził, gdy nie kontynuowała swojej wypowiedzi. — To zrozumiałe. Jednak nie możesz w kółko żyć przeszłością. Idziemy na przód, póki świat się nie skończy. — Nie wiedząc dlaczego, Carrow dostrzegła, że uśmiechnął się szerzej, gdy powiedział ostatnie zdanie. — Nie musisz jej ufać. Po prostu współpracuj, a kiedy stwierdzisz, że to zbyt niebezpieczne, zrezygnuj. Masz do tego prawo, bez tłumaczenia się. Możesz odmówić. — Flora spojrzała na kota ocierającego się o jej nogę i podniosła go, żeby pogłaskać. Był dokładnie taki sam, jak ten, którego miała Hestia. — Został tydzień do końca szkoły. Pogódźcie domy, przyda się to wam później. — Dodał spokojniej. Flora wiedziała, że miał rację. W innym opowieściach dyrektor już nie żył, a ministerstwo zostawało powoli infiltrowane przez śmierciożerców. Może ta różniła się od tamtych, jednak jedno było pewne. Zaczynała się wojna, powinni współpracować, zamiast tworzyć spory… I może tego było im trzeba. Zgody wśród domów… Takiej, jakiej nie było nigdy.

*

Neville zatrzymał się przy Pokoju Wspólnym, a jego serce zabiło nieco szybciej. Konfrontacja ze Ślizgonami był ostatnim, czego dzisiaj potrzebował. Rano zaspał na zielarstwo, na drugich zajęciach prawie zemdlał przez trujące opary, jakie wydobyły z siebie liście Bryoni alby. Później natknął się na dwóch pierwszaków okładających się na korytarzu w iście mugolski sposób, a kiedy próbował ich rozdzielić, podarli mu szkolne szaty. A teraz jeszcze Ślizgon czatujący przy portrecie Grubej Damy. To nie był jego dobry dzień.
Podszedł powoli do góry i zamrugał, przystając przy chłopaku. Nie był to członek żadnej z band, jakie polowały na Gryfonów, a Nott, chłopak z jego roku, ten sam, który ocalił Hermionę przed utonięciem.
— Czekasz na kogoś? — zapytał cicho, zastanawiając się, czy może chodzi o nią. W końcu wiele się mówiło na ich temat w szkole. Neville nie wierzył w te plotki, jednak po tym, jak dowiedział się od Luny, że Nott ocalił Hermionę, właśnie myśl o Granger przeszła przez jego umysł jako pierwsza. I jak się okazało, nie był w błędzie.
Ślizgon spojrzał na niego i skinął głową, po czym wskazał obraz Grubej Damy, która mruczała coś niezadowolona sama do siebie, mając przy tym bardzo naburmuszoną minę.
— Nie chce wpuścić — oświadczył spokojnie. — A potrzebuję pilnie porozmawiać z Granger. Chodzi o te wojny domów, w których sprawie przyszedłeś do nas… w styczniu. — Dodał po chwili zastanowienia. Neville pamiętał, że Malfoy obiecał się tym zająć, jednak przez wzgląd na późniejsze wypadki rozumiał, że nie było to możliwe. Ale nie sądził, że Ślizgoni postanowią dokończyć jego obietnicę.
— Hermiona szła do Harry’ego — powiedział, przypominając sobie, że obiła mu się o uszy jej rozmowa z Ginny, kiedy spieszył się na drugą lekcję Zielarstwa. Brunet skrzywił się brzydko i westchnął, patrząc na zegarek, chyba mu się spieszyło. — Ale to było rano… Mogę sprawdzić czy jest w domu. Ron jest w Skrzydle Szpitalnym, więc nie powinno być większej trudności, żebyście...
— Zawołaj tu Vane — rzucił oschle, przerywając mu i oderwał spojrzenie od zegarka. — To problem? — dodał, kiedy ten wciąż stał w miejscu. Longbottom pokiwał głową i spojrzał na Grubą Damę, która nadal marudziła.
— Odsuń się trochę. — powiedział cicho. — Widzi w tobie niebezpieczeństwo.
— Też coś — mruknął brunet i odszedł dwa schodki w dół. Neville w spokoju wypowiedział hasło, a obraz uchylił się, ukazując przejście do środka. Kamień spadł mu z serca, kiedy obraz się zasłonił, oddzielając go od Ślizgona. To nie tak, że się obawiał Notta. Po prostu… Nie czuł się przy nim bezpiecznie.

*

Remus westchnął, wpatrując się w nieprzytomnego Kingsleya. Od pamiętnej akcji w Ministerstwie mężczyzna nie wybudził się ze śpiączki. Cudem ominęło go wtedy zaklęcie uśmiercające, jednak… To, co wtedy się wydarzyło, nie zostało wyjaśnione. Według świadków, w trakcie kulminacyjnego momentu walki Shacklebolta z Rookwoodem, znikąd pokazał się patronus żurawia. A raczej coś, co go imitowało, bowiem owy wytwór miał właściwości, których nie zaobserwowano nigdy u żadnego patronusa. Tym bardziej w takiej skali. Owe stworzenie pochłonęło klątwę uśmiercającą, a wszystko, co znalazło się w zasięgu blasku, który z siebie wydobyło przy znikaniu, zapadło w sen. Jednak nie taki zwykły. Kingsley leżał w śpiączce już dobre kilka miesięcy i nic nie wskazywało na to, by się z niej szybko wybudził. Rookwood zdążył uciec.
Co dziwne, ciało Shacklebolta przechodziło osobliwego rodzaju stany, mimo iż mężczyzna nie budził się, natomiast tracił energię. Serce spowalniało na kilka chwil lub nagle zaczynał drżeć po całym ciele. I nikt nie wiedział dlaczego tak się działo.
— Dziękuję pani z całego serca, gdyby nie pani szybka reakcja, z pewnością by nie żyła. — Lupin odwrócił spojrzenie do drzwi naprzeciwko, przez które wyszło dwoje ludzi, czarownica i zapłakany czarodziej. Kobieta skinęła głową.
— Proszę uważać na córkę — powiedziała tylko, ten natychmiast przytaknął i wrócił do gabinetu. Ciemnoskóra natomiast skierowała się… w jego kierunku. — Lupin. — Przywitała się i przejrzała swoje dokumenty, które trzymała w dłoni, by później zatrzymać się przy sali, w której leżał Kingsley. — Przyszedłeś pogadać z przyjacielem? — Zapytała oschle, patrząc na kartki.
— Bardzo bym chciał to zrobić — oświadczył, ignorując jej kąśliwą uwagę. I spojrzał na nieprzytomnego aurora. — Wiadomo czy z tego wyjdzie? — Zapytał, wiedźma milczała długo, przeglądając dokumenty i skrzywiła się lekko.
— Przejęłam go wczoraj. Larson nie wywiązywał się ze swojej pracy — rzuciła chłodno. — Przy całej swojej wspaniałomyślności mogliście przyjść z nim od razu do mnie, a nie do jakiegoś podrzędnego uzdrowiciela.
— Nie wiedzieliśmy czy byłoby nas na to stać. Jednak jeden z naszych przyjaciół obiecał zająć się opłacaniem jego leczenia, więc poprosiliśmy o przeniesienie go do ciebie.
— Stać? — Zapytała i zamrugała zdziwiona, patrząc na niego jak na skończonego kretyna. Remus nie zrozumiał jej szoku. Esmeralda była szanowaną uzdrowicielką, napisała kilka książek i wymyśliła specjalistyczne metody leczenia czarodziejów. Do tego poza pracą w Mungu, równolegle pracowała w placówkach na innych kontynentach. Była rozrywana przez świat medycyny, który słono płacił za jej usługi. — Naprawdę masz mnie za tak próżną, by brać pieniądze za leczenie własnego brata? — Mruknęła, kręcąc głową i wróciła do oglądania dokumentów. Remus cofnął się o krok, zszokowany tą informacją. Czy Zabini właśnie powiedziała, że ona i Kingsley to… rodzeństwo? — Nie wiedziałeś, zgadza się? — Przytaknął, wciąż nie potrafiąc wyjść z szoku. Ciemnoskóra zamknęła teczkę z hukiem. — Więc udajmy, że tamtego zdania nie było.
— Dlaczego?
— Rodzina to słowo nam obce. Łączy nas jedynie krew, kiedyś nazwisko. — Remus wiedział, że Esmeralda była żoną Zabiniego i jego nazwisko przejęła. Nawet mimo kolejnych ślubów nie zmieniła go nigdy. Ale dopiero teraz złapał się na tym, że nie znał jej panieńskiego. — Dumbledore powinien wcześniej poinformować mnie o tym, co się wydarzyło, teraz będzie dwa razy ciężej wybudzić go z tego stanu. Im dłużej śpi, tym gorzej dla niego.
— Wiesz, co mu jest?
— Możliwe — mruknęła, znów patrząc do teczki. — Wytwór, które opisaliście, to wytwór magiczny, z wyglądu przypominający patronusa, jednak nie jest magią czarodzieja. W każdym razie nie należy ona do zwykłego maga — wyjaśniła smętnie. — Widziałam kiedyś podobny. Polega na wysysaniu energii z maga. Jeśli czarodziej w czasu ataku nie zdoła się obronić przed wtargnięciem do jego wnętrza, wtedy popada w letarg. Wybudzenie go trwa mniej więcej dwa dni… Teraz zajmie to o wiele dłużej. Jest osłabiony przez siłę zewnętrzną. Połączony magicznie z tym, kto owy wytwór stworzył. Osoba ta potrzebowała najwyraźniej magii lub zdrowia, które posiada Kingsley. — Skrzywiła się i spojrzała na Remusa. — Ktoś pobiera jego energię. Jak pijawka. Im dłużej pije, tym silniejsza się staje, a on słabnie. Trzeba ją szybko odpiąć. Póki jest jeszcze na tyle silny, by po wybudzeniu nie zostać rośliną. — Powiedziała. Remus przysłuchując się barwie jej głosu nie wyczuwał emocji. Esmeralda zupełnie nie brzmiała jak siostra, której brat leży w szpitalu, a jak uzdrowiciel, który na wszystko patrzy jak na obiekt badań. Bezosobowo.
— Uda ci się to zrobić? — Zapytał, skinęła mu głową i spojrzała na zegar umieszczony na końcu korytarza. Było południe.
— Za chwilę mam konferencję w Moskwie. Jeśli miałbyś jakieś pytania, weź to — podała mu swoją wizytówkę. — Na listy odpisuję w godzinach wieczornych... A tobie radzę zażywać trzy razy dziennie eliksir tojadowy. Blizny nie zejdą, ale przynajmniej pieczenie ustanie. — Rzuciła sucho, patrząc po raz ostatni na uśpionego mężczyznę i odeszła, zostawiając Remusa samego na korytarzu. A jedyne, o czym w tej chwili myślał, to jej oczy. Których wyraz był dokładnie taki sam, jak spojrzenie Syriusza skierowane na portret swojej matki. Był to wzrok skrzywdzonego dziecka.

*

— Wypijesz je. Wszystkie — powiedział Syriusz, wyjmując z szafy fiolki. Narcyza siedziała na swoim łóżku, patrząc na niego jak na wariata. Nie miała zamiaru tego robić. On nie miał pojęcia co oznacza przyswoić na nowo wspomnienie. Jaki ból w sercu odczuwa się, wkładając je z powrotem do umysłu. Jak kaleczy psychikę. Każde z nich… A jest ich tu setki. Bez nich ledwo sobie radzi. Jeśli je do siebie włoży... Oszaleje.
— Nie… nie mogę. — Szepnęła, gdy podał jej jedną z nich, z datą dwudziestego drugiego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego. Osiem lat przed narodzinami Draco. Tyle pamiętała… Tylko dlaczego wyjęła sobie je z głowy?
— Musisz. Wtedy to nie będzie tak bolało.
— Będzie dwa razy bardziej — wykrztusiła jeszcze ciszej. Nie wiedziała co tam znajdzie. I to ją przerażało. Jej kuzyn odkorkował fiolkę i jej podał. Odsunęła się. — Nie wypiję go.
— Tak będzie lepiej.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Bo moje wyssali dementorzy! — Podniósł głos, a Black zamarła. Syriusz spiorunował ją wzrokiem. — Wiesz, jakie to uczucie, gdy wbrew twojej woli wysysają z ciebie wszystkie dobre wspomnienia? Całe dobro, jakie w tobie siedzi, by zostawić cię na pastwę szaleństwa? Wiesz jak odrażającym czuje się człowiek, kiedy raz po raz odziera się go ze szczęścia?! — Wrzasnął. Narcyza nie rozumiała, skąd ten nagły wybuch. Skąd złość. Przed sekundą był taki opanowany, jednak teraz krzyczał… Czy każdy po Azkabanie tak kończy? Czy Bella też tyle cierpi? A Lucjusz krzyczy równie żałośnie, co jej kuzyn? Czy oni wszyscy są szaleńcami?
Chyba zauważył strach w jej oczach, bo opanował się i włożył otwartą fiolkę do jej dłoni. — Po prostu to wypij… Powoli. Raz po raz. Nie musimy wszystkiego teraz. Codziennie po dwie. Jak eliksiry na krążenie. Dobrze? — Prychnęła cicho na wspomnienie owych eliksirów. Składały się głównie z warzyw… jak sok. A jednak zwane były eliksirami. Od dziecka ją to bawiło. Jego zresztą też.
— Boję się.
— Jak każdy, kto musi powrócić do przeszłości. Ale to twoje życie. Gdy będziesz pamiętać przeszłość. Nie popełnisz tych błędów w przyszłości. To pocieszająca myśl, prawda? — Zapytał. Narcyza patrzyła na jego wytatuowane dłonie i dopiero teraz dostrzegła, co znaczyły znaki wyryte na jego palcach… znaki planet. Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun. Po każdym na palec, poza kciukami… Nienawidził gwiazd i wszystkiego, co się łączyło z rodziną, a jednak wyrył sobie na ciele runy wszystkich znanych im planet . Zastanawiało ją dlaczego?
— Dlaczego? — Powtórzyła na głos. Black zamrugał zdziwiony, jakby nie wiedząc o czym mówi. Ona wciąż wpatrywała się w znaki. — Czemu planety? — Podniosła na niego wzrok. On podniósł prawą dłoń i wskazał znak Merkurego.
— Wyjaśnię go, kiedy wypijesz dzisiejszą dawkę fiolek.
— Nie mam pięciu lat, żeby robić coś dla historyjki.
— Czyżby? — Zagadnął, a w kącikach jego ust dostrzegła skrywany uśmiech. Pokiwała głową i również była bliska uśmiechu. Nie dało się ukryć prawdy, zrobi to dla opowiastki. Kiedy uniosła fiolkę, usłyszała jego rozbawiony śmiech, a później poczuła się jakby wpadła w trans, kiedy po wypiciu na kilka sekund otoczenie rozmyło się, a przez jej oczy, jakby w przyspieszonym tempie, przebiegła scena z przeszłości… Która wcale nie była bolesna. I zastanawiała się teraz, dlaczego wcześniej usunęła ją z umysłu.

*

— Cieszy mnie, że Hestia ma w tobie oparcie — powiedziała cicho, przystając przy drzwiach. Ivan otworzył je przed nią teatralnym ruchem i posłał jej uprzejmy uśmiech.
— Nie śmiałbym jej skrzywdzić. Przecież wiesz, że potrafię być wyrozumiały.
— To ci się przyda… Hestia ma ostatnio ataki złości, ciężko się z nią rozmawia.
— Naprawdę? — Zapytał wyraźnie zdziwiony. Carrow spojrzała na niego podejrzliwie, naprawdę tego nie widział? Czy udawał? Nigdy nie umiała określić kiedy Bathory kłamał, a kiedy mówił prawdę, świetnie grał. — Nie zauważyłem. Jest bardzo cichą czarownicą… Dopiero teraz widzę podobieństwa między wami. Choć jesteście naprawdę różne.
— Rozumiem… Cóż… Słyszałam o twoim pomyśle. Nie od niej, tylko Zabiniego — uzupełniła, kiedy otwierał usta, by o to zapytać. — Skończyliśmy siedemnaście lat, jest dorosła ale… Uważaj na nią.
— Czyli się zgadzasz?
— I tak mam swoje plany, nie chcę jej w to mieszać, za to z tobą będzie bezpieczna. W końcu Malfoy odszedł, a Nott… Nie wiem czy dotrzyma danej mi obietnicy.
— Obiecał ci ją pilnować, mam rację?
— Tak… Ale teraz ma tyle na głowie. Wolę zdjąć z niego chociaż jeden obowiązek.
— Jesteś zbyt uprzejma.
— Taka cena przyjaźni — wzruszyła ramionami, po czym pożegnała się i poszła przed siebie. A Ivan, stojąc w drzwiach, wciąż na nią patrzył, a jego uśmiech poszerzył się. Ciekaw był, czy Nott faktycznie jest wart poświęcenia, jak i tego, co by się stało, gdyby Flora wystąpiła przeciwko niemu.

*

Theodor przysiadł na schodach, wyciągając spod kołnierza koszuli wisiorek ze złotą zawieszką klepsydry otoczonej złotymi obręczami. Przyjrzał się drobinkom lśniącego proszku znajdującego się w środku. Często zastanawiał się, jaka magia właściwie pozwala im cofnąć się w czasie za pomocą tak małego i banalnego urządzenia. Czytał wiele o ich tworzeniu, jednak w księgach było to niesamowicie chaotycznie opisane. A próba stworzenia owego urządzenia zwykle kończy się niepowodzeniem na końcu rozdziału. Mimo tego istniało. Ktoś je stworzył… tylko po co? Skoro każdy ruch w tył zmienia to, co dzieje się w przyszłości. Trzeba mieć wielkie szczęście, żeby niczego nie zepsuć. Tak jak było w jego wypadku. Pierwszy raz w życiu użył zmieniacza czasu kilka miesięcy temu, odkąd dostał go na trzecim roku. Wszystkie lekcje zdołał zaliczyć bez ingerencji w czasoprzestrzeń, w przeciwieństwie do Granger, która skakała tam i z powrotem, by ze wszystkim się wyrobić. Wiedział to, kiedy pojawiała się na numerologii, mając równolegle wróżbiarstwo. Kiedy znikała i pojawiała się nie wiadomo skąd. Oczywistym było, że z niego korzysta. On uważał to za głupotę. Cassy zresztą zawsze mu powtarzała, że aby mieszać w czasie, trzeba być do tego stworzonym. Wytwory magiczne nie powinny istnieć, bo tylko wprowadzają chaos. Zgadzał się z nią, zresztą, Cassandra mało kiedy się myliła, ale wtedy… kiedy pojawił się w łazience prefektów i zobaczył to martwe ciało unoszące się na wodzie, po prostu sam od siebie musiał coś zrobić. Cofnął się o kilka chwil, miał to szczęście, że wtedy był całkowicie sam w tamtej części szkoły i wiedział, w którym momencie pojawi się w łazience prefektów. Postanowił to nieco przyspieszyć. Kiedy tylko zsunęła się do wody, rzucił w sufit zaklęcie Cruciatus, które rozświetliło całą łazienkę poprzez odbijanie się w lustrach. Cruciatus miał charakterystyczny odcień czerwieni, który rozpoznałby wszędzie, dlatego obserwował, jak wbiega do łazienki i znika przy użyciu zmieniacza czasu. Dopiero wtedy wskoczył do wody.
Prychnął na to wspomnienie. Gdyby wtedy tylko uniósł spojrzenie, zobaczyłby samego siebie. Cassy miała rację, to zbyt niebezpieczne… Przy Touce prawie się nie udało. Zorientowała się, że coś jest nie tak. Zapytała go czy jest martwa. Kiedy milczał, uśmiechnęła się… A potem się pożegnali. Nie zmieniło się wiele, jedynie jego poczucie bólu. Był mniejszy, bo zdążył powiedzieć, że ją kocha. “Ciekawe, co wiedziała Granger”, przeszło mu przez myśl jej wyznanie. Również cofnęła się w czasie, by ocalić Toukę.
— Proszę, proszę. Kogo moje oczy widzą. — Usłyszał i odwrócił się. Romilda uśmiechnęła się chłodno, a obraz za nią zamknął się. — Przyszedłeś mnie przeprosić? — Zagadnęła. A on wstał.
— Nie mam za co — prychnęła na jego stwierdzenie. Miał. Oczywiście, że miał. Och, jak ona chciała mu przywalić za to wszystko, jak pragnęła wykrzyczeć, że za dużo dla niego robiła przez ten czas, by się jej tak odpłacał. — Sprawa jest prosta. Nakłonisz psy Weasleya, żeby zaprzestały swoich gierek, Cormack zajmie się resztą Gryfonów.
— Ty i rozejm z Gryffindorem. Śmiechu warte — oświadczyła. Ślizgon skrzywił się na jej słowa, przez co uśmiechnęła się triumfalnie. Dotknęła go tym. I bardzo ją to cieszyło… Przez głowę przeszła jej myśl o małej zemście. Miała kilka asów w rękawie i właśnie teraz przyszła pora na ich wyłożenie. — Jak mniemam, ułatwi ci to randki z Granger. — Strzelił na palcach. Och… Czuły punkt. — Wiesz, kiedyś sądziłam, że to, co cię łączyło z Kirishimą było czymś prawdziwym, nawet z Carrow się tak nie obchodziłeś, a jednak wystarczyła ładna buźka Granger, żebyś zerwał ze swoimi zasadami.
— Nie wiesz o czym mówisz — syknął cicho. Vane wzruszyła ramionami i spojrzała na niego spod długich rzęs. Nie wyglądał najlepiej. — Nie chodzi o Granger… Obiecałem was pogodzić. Zrobię to, choćby siłą.
— Ach, to twoje ego Ślizgona — westchnęła teatralnie. — Zawsze spełniać obietnice… Zawsze. — Powtórzyła, patrząc na niego zimno. — Więc je spełnij, a później ci pomogę. Coś za coś.
— Wiesz doskonale, że nie muszę prosić o pomoc akurat ciebie.
— A ty wiesz, że Granger nie ma siły przebicia — odparła jeszcze chłodniejszym tonem. Ślizgon spojrzał w bok, naprawdę wydawał się jej być chorym. Nienaturalnie blady, zmęczony, z wyraźnymi cieniami pod oczami. Eliksiry działały… ale nie tak dobrze, by zakryć wszystko. Zrobiła krok w jego stronę. Wyciągnęł adłonie i przytuliła go, opierając głowę na jego ramieniu. Mimo iż w rzeczywistości była od niego o wiele niższa, teraz miała tę możliwość, ponieważ stał dwa schodki niżej.
— Vane… co ty…
— Pomogę — powiedziała cicho, nagle zrobiło jej się głupio z powodu tego, co wcześniej powiedziała. — I przepraszam — wybełkotała, zła na samą siebie, że pokazała słabość. Uznała jednak, że tak trzeba. Poprzez chęć rewanżu zupełnie zapomniała, co się właśnie działo w jego życiu. Rozdrapywała świeże rany. Nie powinna.
— Nie potrzebuję twojej litości — powiedział, chcąc ją odsunąć. Mocniej się w niego wtuliła, a on zamarł. Czuła to wyraźnie, to jak sztywnieje. — Vane. Puść.
— Nie.
— Dlaczego? — Nie odpowiedziała. Stali tak przez chwilę w ciszy, aż usłyszała zrezygnowane westchnienie. — Nie obwiniaj się za to, co powiedziałaś, bo wygląda to żałośnie. — Prychnęła cicho, jednak uparcie go trzymała. Teraz już nawet nie dlatego, że chciała go przeprosić, nie z powodu chęci pocieszenia, a tak po prostu… Lubiła to robić. — Co ty we mnie widzisz? — Zapytał w końcu. Nigdy o tym nie rozmawiali, zawarła z nim układ, bo Malfoya nigdy by się nie posłuchała. Ale tak naprawdę ona i Nott nie rozmawiali na temat tego, dlaczego akurat on. Nie był popularny. Był zajęty, bez względu na to, czy był w związku czy nie., Nie rzucał się w oczy, raczej pozostawał w cieniu, nie wyróżniał się, choć trochę punktów do urody dodano mu w ciągu ostatnich lat. Nie był również towarzyski, zwykle snując się samemu. A jednak zwróciła na niego uwagę… a przecież była jego całkowitym przeciwieństwem.
— Zadajesz to pytanie każdej, która cię obejmuje? — odparła cicho i odsunęłą się. — Jesteś dupkiem, dziewczyny lubią niegrzecznych chłopców.
— Słabe kłamstwo. — Rzucił, wkładając dłonie do kieszeni spodni i oparł się o poręcz schodów. — Ale nie będę drążył. Pewnie sama nie umiesz tego określić. — Nie mogła się z nim teraz nie zgodzić. — Powiedziałaś, że pomożesz. Co chcesz tym razem w zamian? Kolację? Kwiaty? Zapas alkoholu do końca edukacji? — Zaśmiała się lekko i pokręciła głową. On przekrzywił lekko swoją w bok, marszcząc przy tym brwi. Chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
— I tak się nie wywiążesz — machnęła ręką, kiedy chciał jej odpyskować. — Jednak jest rzecz, którą mógłbyś dla mnie zrobić. — Jej oczy zabłysły, ten pomysł się mu nie spodoba.

*

— Można? — Narcyza odwróciła wzrok do chłopaka stojącego przy wejściu na balkon. Skinęła głową, ponownie zwracając wzrok ku gwiazdom i owinęła się szczelniej szalem. Wybór sukienki na ramiączkach zdecydowanie nie było najlepszym pomysłem o tej porze roku. Jednak kto by się spodziewał zimą widzieć niebo usiane spadającymi gwiazdami? Musiała wyjść na to popatrzeć. Choć przez chwilę.
— Okropna pogoda — powiedział. Black zamrugała i spojrzała na niego zdezorientowana, nie rozumiejąc jego słów. Blondyn uśmiechnął się i podszedł bliżej, patrząc na nią, a jego oczy zabłysły. — Nie lubię gwiazd. Wolę, gdy ich nie widać. — Oświadczył, przenosząc wzrok z niej na niebo.
— Dlaczego? — Zapytała cicho, zła na siebie za to, że jej głos zabrzmiał zbyt słabo, jakby wstydziła się tego pytania. Było inaczej, ale coś ściskało jej serce. Nie pozwalało wydusić nic innego. Intrygowało ją to, ponieważ… Wszyscy kochali gwiazdy.
— Są odległe. Nie dają dotknąć się nikomu i niczemu, zbyt niedostępne dla śmiertelnika. Jak Bogowie, którzy są w górze i śmieją się z nas, robaków na ziemi. To bardzo nieprzyjemna myśl, że jesteś tutaj i wydaje ci się, że możesz wszystko, ale gdy spoglądasz w górę i je widzisz…. Zdajesz sobie sprawę, że to iluzja. Mrzonka, którą sobie wmawiasz. — Narcyza nie odpowiedziała, również patrząc w niebo. Poczuła, że to, co ściskało jej serce, odpuszcza, rozlewając w jej żołądku coś miłego i ciepłego. Coś, czego nie doświadcza na co dzień. Jednak nie uśmiecha się. Choć bardzo by chciała… Nie potrafi.
— Nienawidzę ich — oświadczyła cicho i poczuła rumieńce na bladych policzkach. Choć ciężko było jej to przyznać, było to prawdą. Nienawidziła. Ona była Narcyzem. Ziemskim i pospolitym wśród niedostępnych bogów i gwiazd. Układów, w których drzemie niesamowita moc. Wyjątkowa. Ona jako jedyna z rodziny została pozbawiona tej wyjątkowości, dostając imię kwiatu.
— To anioły potrafią nienawidzić? — Prawie prychnęła na to stwierdzenie.
— Nawet nie wiesz jak bardzo — odparła cicho i przysiadła na balustradzie wbrew wszelkiej etykiecie, patrząc na stojącego przy niej Lucjusza Malfoya. Widywała go w szkole. Nie rozmawiali zbyt często, właściwie wcale. Czasami przez przypadek natrafiając na siebie w szkolnej bibliotece czy na bankiecie organizowanym przez jakąś z zamożniejszych rodzin, które często aranżowali te przyjęcia tylko po to, by młodzi mogli się poznać. Pakty rodów wchodziły w życie właśnie na tych przyjęciach. Ona miała czternaście lat i według ich zwyczaju już powinna poznać swojego męża i planować dzieci, by przedłużyć linię rodu. Ale Narcyzę to ominęło. Bo rodzice zmarli szybko. Ominą więc ją lata tworzenia rodziny, bo jej nie ma, ominie czas na planowanie dziecka dla przedłużenia linii rodziny. Została oderwana od tej nierealności gwiazd, które wszystko to miały. Kilka z nich przy tej wędrówce spadło tu, na ziemię. Jednak nie były tak wolne jak ona. Mogła być kim chce i robić, co chce, zamiast tego była tutaj. Na przyjęciu bożonarodzeniowym, na które kazała jej iść ciotka... Na tarasie, z którego widziała gwiazdy, których nienawidzi, z obcym sobie chłopakiem. Wolna, a jednak bardzo samotna.
— Skoro anioły mogą nienawidzić, to diabeł musiałby umieć kochać. — Powiedział. Black musiała przyznać mu rację. Tak faktycznie musiałoby być, żeby przywrócić równowagę. Nie ma za dużo dobra ani zła. Gdyby tak było, świat zupełnie by zwariował.
— Tak… Chyba masz rację — przytaknęła i spojrzała w stronę sali, gdzie właśnie zaczęli podawać szampana. — Dlaczego tu jesteś? To przyjęcie twoich rodziców. Powinieneś świętować.
— Gdybym miał z kim, pewnie bym to robił. — Odparł. I również przysiadł na balustradzie balkonu, patrząc w stronę sali. Było już dobrze po północy. Zapadła między nimi cisza. — A ty?
— Podobnie — odparła, a Lucjusz zamrugał. Pewnie zdziwiony jej odpowiedzią. W końcu miała jeszcze Bellę i Rudolphusa z Rabastianem, z którym zresztą tutaj przyszła. Wiedział to, bo sam witał ich, kiedy przybyli. Dlatego nie zdziwiło jej, kiedy zapytał:
— A twoja siostra?
— Jest gwiazdą — Rzuciła sucho i zmarszczyła brwi, słysząc dźwięk ocierania materiału o materiał. Spojrzała na niego i prawie się uśmiechnęła, kiedy podał jej część swoich wyjściowych szat, konkretniej pelerynę. Tak… zdecydowanie było za zimno na odkryte ramiona. Przyjęła ją, lekko skinąwszy głową w podziękowaniu i nałożyła na ramiona. Mogła wejść do środka. Zejść z barierki i po prostu odejść. A jednak siedziała tu, na mrozie i przyjęła jego dżentelmeński gest, który wydawał się jej jednocześnie tak banalny, a zarazem miły, jakiego jeszcze nie doświadczyła. Nie odpowiedziała na to tylko dlatego, że w pomieszczeniu zrobiło się o wiele głośniej, a ludzie zwrócili się ku osobie, którą z tego miejsca słabo było widać, ciemnowłosego mężczyznę, jeśli ją oczy nie myliły.
— To Lord Voldemort. — Zaczął Malfoy. Zwróciła ku niemu swój wzrok, patrzył na salę, a jego oczy lekko błyszczały. Zabawne, że widok jednej osoby może sprawić komuś taką przyjemność. Zresztą nie pierwszy raz widziała taki stan u innych magów. Malfoy, tak jak wielu innych czystokrwistych zapatruje się z zachwytem w poczynania człowieka zwanego Voldemortem. Sama Bella jest nim oczarowana. A to nie lada wyzwanie, zaistnieć w oczach Bellatriks. — Wielki czarodziej — poinformował ją. — Pewnie słyszałaś o jego wizjonerskich planach?
— Wierzysz w te brednie? — Zapytała. On zamarł z otwartymi ustami, a jego delikatny uśmiech znikł, ustępując miejsca irytacji. Odwrócił do niej głowę, ale kiedy ich spojrzenia się zetknęły, dostrzegła, że ta złość opadła. Zupełnie nie rozumiała dlaczego.
— Uważasz inaczej?
— To nie jest odpowiedź — powiedziała sucho, obserwując jego reakcję. Najpierw wyglądał, jakby chciał zripostować, dociąć jakimś ostrym tekstem, później jednak zamknął usta i powoli wstał, poprawiając mankiety koszuli. Przystanął naprzeciwko niej. Był zdecydowanie zbyt blisko, jak na zupełnie obcą osobę. Teraz nie zachowywał się jak dżentelmen.
— Prędzej czy później to zrozumiesz.
— To groźba? — Uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. Miał całkiem przyjemny uśmiech.
— Może i nie jest twoim lustrem*. I nigdy nim nie zostanie. To jednak będziesz musiała wybrać.
— Nie jestem tą, która wybiera strony — powiedziała, Lucjusz westchnął i powoli wyciągnął do niej dłonie, poprawiając swoją szatę na jej ramionach, a ona dostrzegła na jego szyi gęsią skórkę. Było zdecydowanie za zimno na bycie dżentelmenem.
— Czasami jest tylko jedno wyjście — powiedział cicho i popatrzył w jej oczy zupełnie inaczej niż by się po nim spodziewała. To spojrzenie było pełne ciepła i łagodności.
— A ty jakie wybrałeś? – szepnęła, znów czując, że coś ściska ją w żołądku. Zakręciło się jej w głowie, a serce postanowiło zacząć łomotać tak głośno, że on z pewnością też je słyszał.
— Właściwe – odszepnął z podobną trudnością. Był strasznie, przerażająco wręcz blisko. Chyba nawet bliżej niż przed chwilą, bo czuła jego ciepły oddech na swojej twarzy. Jej własny stał się ciężki, urywany, coś ściskało ją w dołku, a lekko rozchylone usta były coraz bliżej jej ust. Zdążyła ze zdziwieniem zarejestrować, że to ona sama jest odpowiedzialna za zmniejszanie się dystansu między nimi.
— Więc idź. — Dzieliły ich centymetry. Czuła jego zapach i zimne dłonie, które oplotły ją lekko w talii, przysuwając do krawędzi barierki. Nie wiedziała dlaczego to powiedziała, gdy odejdzie przestanie czuć to miłe uczucie w brzuchu. A lubiła go doświadczać, było inne niż reszta. Bo przyjemne. Nie poszedł. Wciąż trzymając ją w niepewności. Zaczął padać śnieg, zupełnie jak w tych wszystkich obrzydliwie wręcz romantycznych bajkach, których nasłuchała się od Andromedy jako dziecko. Nawet nie chciała wiedzieć skąd te opowieści brała, skoro ona sama nigdy nie natknęła się na podobne w żadnej z domowych ksiąg. Pochylił się, jednak nie poczuła jego ust na swoich, kiedy przymknęła oczy, a jedynie na swoim czole. Rozchyliła powieki i ujrzała jego przepraszające spojrzenie. Dżentelmen w każdym calu.
— Żałuję, że nie mogę więcej — oświadczył jedynie a ona uśmiechnęła się w odpowiedzi, jednak bez radości, choć znów ciepło rozlewa się w niej. Etykieta zabrania im tak wielu rzeczy, nie przestrzegają jej… w szkole. Tutaj jest zobowiązany. Jest na przyjęciu, w dodatku wyprawionym przez jego rodziców, którzy zapewne już szukają mu gdzieś tam żony. Nie może pozwolić sobie na nakrycie z przypadkową dziewczyną. Ona zresztą również wolałaby nie zostać. Gdyby ciotka Walburga się dowiedziała, a od śmierci jej ojca to ona była głową rodziny, z pewnością bardzo szybko przyczepiłaby się do Malfoyów z umową o zaaranżowaniu małżeństwa, by poszerzyć horyzonty jej rodziny. — Chociaż...
— Nie będzie żadnego “chociaż”, Malfoy — odpowiedziała, a chłopak lekko się zaśmiał, kręcąc głową po bokach. — Postawiłeś na złego pegaza.
— Nie sądzę — odparł spokojnie i przejechał palcami w dół jej talii. Nieśmiałość ustępowała drogę Casanovie ze szkoły. Spojrzał za siebie, gdzie rozległy się dźwięki otwierania szampana. — Co powiesz na spacer w jakieś ustronne miejsce?
— Podziękuję. — Odsunęła się i zsunęła z barierki, zdejmując jego szatę. — Muszę wracać na przyjęcie. Tobie również radzę. Bądź co bądź, jesteś gospodarzem.
— Wydaje mi się, czy właśnie mnie spławiłaś?
— Nie wydaje. Tak po prostu jest. — Rzuciła i spojrzała na niego z ukosa, kiedy otworzył przed nią drzwi, zanim zdążyła dotknąć klamki. — Wesołych Świąt, panie Malfoy.
— I wzajemnie, panno Black — powiedział, a kiedy przechodziła, poczuła na sobie jego spojrzenie i uśmiechnęła się, przypominając sobie, że rozcięcie na jej plecach sięga końca kręgosłupa.

*

— Ostatni raz wchodzę z tobą w układy. — Mruknął chłopak, licząc pieniądze. Pansy skrzywiła się tylko, wodząc wzrokiem po ciemnych chmurach zbierających się na niebie. Będzie padać. — Co to właściwie miało na celu, skoro sama rezygnujesz ze swojego planu?
— Uległ zmianie i tyle — powiedziała chłodno, zwracając ku niemu głowę. — Masz pewność, że twoja banda zrozumiała, co do nich powiedziałeś?
— Ty naprawdę nie lubisz Gryfonów.
— Zrozumiała, Finnigan? — powtórzyła. Chłopak zaśmiał się ale w tym śmiechu nie było krzty radości i przytaknął. Dziewczyna wyprostowała się i poprawiła torbę na ramieniu. — Twój rudy kolega przestanie gnębić szlamę, a ty i reszta porzucicie walkę ze Ślizgonami? Chcę mieć pewność, że moje pieniądze nie pójdą na marne.
— Tak. Ron odpuści. Jest podatny na nasze słowa, im dłużej wmawialiśmy mu twoje kłamstwa, tym szybciej się na nią złościł… Jesteś okrutna. — Dodał po chwilowej pauzie.
— Przez nią wyjęli Malfoyowi oko, a on wyjechał. Zasłużyła sobie. — Spojrzała na pieniądze i uśmiechnęła się chłodno. — Poza tym to nie ja jestem podła, tylko ty i reszta Gryfonów. — Pokiwała głową. — Wszystko można u was kupić. Nawet wierność. Tym się różnimy.
— Twierdzisz, że to, co kazałaś nam robić, było w porządku?
— Niczego nie kazałam, raczej zaproponowałam. To była twoja decyzja, ja tylko wykorzystałam informacje, jakie o tobie zdobyłam i mieszek galeonów. To nie ja, a ty nastawiłeś połowę Gryffindoru przeciwko Granger. — Spojrzała w równoległy korytarz, gdzie zobaczyła Greengrass, idącą w stronę błoni. Była smutna. — Twoje motywy nie mają tu większego znaczenia. I szczerze mówiąc, nic mnie nie obchodzą. — Posłała mu wyniosłe spojrzenie, po czym odeszła, zostawiając go samego z trzydziestoma galeonami w dłoni. Tyle była warta wierność w Gryffindorze.

*

— Harry, w porządku?
— Tak, to nic takiego — powiedział i spojrzał na Hermionę, która przytaknęła na jego słowa. Uśmiechnęła się pocieszająco, wiedziała, że jest inaczej. Odkąd Astoria wyszła ze Skrzydła Szpitalnego, nie uczestniczył już w rozmowie. Powiedział, że jest zmęczony i musi odpocząć. Ron ze swojego łóżka nie widział, że ten nie śpi. Natomiast ona widziała, leżał na boku, twarzą w przeciwną stronę, jednak oczy miał wciąż otwarte. Zapytała go dopiero kiedy Weasley poszedł do łazienki się przebrać. Poppy powiedziała, że może już wyjść ze Skrzydła.
— Pewnie martwisz się, że będzie zła. To zrozumiałe. W końcu musiała się poczuć nieco odrzucona — Harry podniósł się, nadal na nią nie patrząc. Podrapał się po bliźnie i westchnął ciężko.
— Czyli też zauważyłaś.
— Tak… Już dawno, nie dogadujesz się z nimi tak jak z nami. Może z Malfoyem, choć nie wiem ile z tego było prawdą — zaśmiała się nerwowo, on się lekko uśmiechnął. Cóż… Sam nie wiedział. — Mi na jej miejscu byłoby przykro… Bądź co bądź, nie wiemy ile w tym jest prawdy. Harry, ja również chciałabym, żeby było jak dawniej, ale… Coś mi nie gra. Ron obwinia za wszystko siostrę Draco. Ty w to wierzysz, ja też chcę, ale… Nie wierzę, że to mówię… Ale… Malfoy mógł mieć rację. — Potter na nią spojrzał. — Miał dar, Harry. Widział myśli i uczucia. Wtedy w Wielkiej Sali, kiedy kazał Ronowi klękać… Zrobiłby to widząc, że Ron został zmanipulowany przez jego siostrę? Raczej by odpuścił albo rzucił jakąś kąśliwą uwagą, ale Harry, on był wściekły… Nie wydaje mi się, że bez powodu. Choć bardzo chciałabym wierzyć w to, co powiedział… jednak przez rok zrobił tyle złego… tobie, mnie, innym. Nie wiem. Po prostu to zbyt proste.
— Też mam obawy, ale to Ron — mruknął cicho. — On nie knuje, Hermiono. Przecież go znasz. Jest prosty i impulsywny. Nie mógłby wymyślić tych wszystkich świństw… Jest trzeci gracz. Jestem tego pewny. A siostra Draco właśnie taka była. Bawiła się wszystkimi. Nie znaliśmy jej, ale wiem, że tak właśnie robiła. Nawet własnemu bratu. — Hermiona przygryzła delikatnie dolną wargę, a na jej twarzy pojawiło się zwątpienie. Harry również nie miał pewności co do intencji Weasleya, jednak nie miał wyjścia. Do końca szkoły pozostał tydzień, natomiast później wszystko ulegnie zmianie. On wróci do Syriusza i Zakonu, Ron też tam będzie i nadejdzie czas, kiedy będą musieli wspólnie walczyć. Bez porozumienia im to nie wyjdzie. Więc teraz nie dbał o siebie, o Astorię czy resztę Ślizgonów, a o dobro wspólne. Którym był rozejm.
— Mam prośbę. — Podniosła na niego wzrok. — Zawołasz tu kilku ludzi? Chciałbym coś omówić. I zaproponować. — Hermiona zaśmiała się lekko, widząc jego postawę. Wyprostował się, oczy zabłysły mu z ekscytacji, a na twarzy pojawił się sprytny uśmieszek, jakby właśnie obmyślił plan idealny. Widziała już tą pozę. Pewnego siebie chłopaka, który wierzy w powodzenie tego, co zaplanował. Tak wyglądał na spotkaniach Gwardii Dumbledore’a, jak i na pierwszym roku, gdy stwierdził, że sami ocalą kamień filozoficzny przed kradzieżą. Postawa godna bohatera.

*

— Wedle obietnicy — Syriusz rozłożył się na jej łóżku, patrząc na swój mały palec lewej ręki, gdzie ukazywał się znak Merkurego. — Wyjaśniam. — Mruknął smętnie, przyglądając się czarnym kreskom i przypominając sobie ból, jaki odczuwał, robiąc go w ciemnej celi kawałkiem metalu. Tatuaż nie był niczym innym, jak tylko wrośniętym w pokaleczoną skórę brudem który się zrósł wraz z cięciem kawałka blaszki po skórze. Narzędziem tym często w przypływie szaleństwa planował podciąć sobie żyły. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, skąd ten przedmiot się tam znalazł. Możliwe, że poprzedni więzień właśnie w ten prymitywny mugolski sposób się zabił.
Brudną bliznę, tak jak i resztę po ucieczce z Azkabanu i odzyskaniu różdżki, poprawił zaklęciem, które utrwaliło wszystkie znaki na ciele, jedynie poprawiając ich widoczność. Jak na ironię. Nie istniała klątwa będąca w stanie się ich pozbyć na stałe, natomiast taka, która je utrwalała i owszem.
— Merkury powstał pierwszy. Oznacza złodzieja*. — Narcyza zamrugała, patrząc na niego. On parsknął cicho. — Nie byle jakiego… W Azkabanie. Nawet za wami zatęskniłem. — Rzucił i na nią spojrzał, po czym wykrzywił lekko wargi w górę. Po chwili odwracając z powrotem wzrok na swoją dłoń, a w oczach Narcyzy pojawiły się łzy. — Merkury, jak wiesz, jest zaraz za słońcem. Oznaczyłem tak Blacka, przez którego nosimy te przeklęte imiona. — Mruknął, marszcząc przy tym brwi. — Przez co jesteśmy wyjątkowi, bo czerpiemy moc z gwiazd… Czy to nie żałosne? Wszystko, co mogę zawdzięczać mojej magii to gwiazda, z której czerpię. A jeśli zgaśnie? Zostanę pozbawiony magii? Może miałem urodzić się charłakiem, a zamiast tego jestem magiem… Irytujące.
— Powinieneś być dumny — odparła. Roześmiał się niewesoło, a jego oczy zabłysły w ten sam sposób, co ciemne ślepia Belli. Szaleństwem.
— I mam się czuć wyjątkowy? — parsknął. — Nie znam swojej własnej magii. Jestem skazany na moc jakiejś pieprzonej gwiazdy. Wyryłem go tutaj, żeby o tym pamiętać… Że to jego wina. Że on to wszystko zaczął. I jak teraz nad tym myślę, może to właśnie przez niego Regulus… — Zamilkł. Ona tego nie skomentowała, nie zrozumiała, albo właśnie rozumiała, dlatego milczała. Czasami lepiej pewne rzeczy przemilczeć. — Żeby pamiętać, że mam ograniczenie. I moja magia może się wyczerpać… Jeśli nie będę uważać. — Oświadczył siadając. — Masz szczęście, Narcyzo. — Zwrócił na nią uwagę, po czym wstał i przeszedł przez pokój, tuż przy wyjściu przystając. — Jesteś wolna od klątwy, na jaką nas skazano.

*

Przyszli wszyscy, których poprosił o zjawienie się. Była Flora z Hestią, Max, Hermiona, Blaise, a nawet Astoria z Theodorem. Nie spodziewał się, by Story prędko przebaczyła mu zajście z dzisiejszego poranka, jednak zjawiła się. Najpewniej Hermiona ją przekonała, sam nie widział powodu, dla którego miałaby tu przyjść z własnej woli. Zdążył już ją trochę poznać i wiedział, że Story tak łatwo nie przebacza.
Prośba była prosta i sądził, że wszyscy, w każdym razie większość na jego propozycję przystanie. Przemyślał to kilkakrotnie, jednak właśnie to wydawało mu się najrozsądniejsze, by w końcu zażegnać wszelkie konflikty. Współpraca… i to nie byle jaka. Po tej dobrej stronie. Nie chciał ich, rzecz jasna, do niczego zmuszać. Po prostu pragnął, aby pomogli mu jak mogą, by utrzymać pokój. Nie tyle na świecie, co w szkole… Nadchodziły mroczne czasy. Lepiej tworzyć sojusze niż budować mury. A jeśli któryś z nich zgodzi się być z nim w Zakonie, będzie jeszcze lepiej. Jednak... Po przedstawieniu przez niego propozycji, Ślizgoni ucichli. Niektórzy nawet skrzywili się, słuchając jego słów. Harry niewiele się spodziewał, jednak czegoś z całą pewnością. Jakiejś reakcji. Głosu, który go poprze. Teraz nawet Hermiona kręciła głową ze swojego miejsca, mówiąc, że ten pomysł nie ma sensu… I chyba faktycznie nie miał. I dopiero teraz Potter zrozumiał, że Ślizgoni zupełnie różnią się od ludzi z Gryffindoru.
— Każdy z nas już podjął decyzję, Potter. — Pierwszy odezwał się Nott i oderwał wzrok od sufitu, który otaczała iluzja nieba. — Chcesz nas prosić o co? Żebyśmy zerwali z naszymi zasadami? Z tym, co wyznajemy? W imię czego? Dumbledore’a? — Parsknął cicho, wyraźnie zirytowany. Harry wiedział, że Nott nie będzie zachwycony taką propozycją. Jednak nie spodziewał się, że aż tak bardzo go tym zdenerwuje.
— Z tego, co mi wiadomo, tylko ty jeden z tutaj zebranych faktycznie opowiedziałeś się po jednej stronie — mruknął Potter. — To nie znaczy, że inni też wybierali. Zaprosiłem cię tutaj tylko i wyłącznie dlatego, że wierzę w ludzi i w to, że możesz się zmienić — dodał również się denerwując, gdy ten po raz drugi prychnął lekceważąco. — Touka zagwarantowała ci tę szansę. Ucieczki od Czarnego Pana, niewielu ma ten komfort.
— Cóż za łaskawość z twojej strony — warknął Ślizgon, wstając. — Wielki Harry Potter daje mi szansę. No doprawdy, niesamowity dar. — Harry zacisnął dłonie w pięści. Nott od zawsze niesamowicie go drażnił. — Tyle że wiesz... — Stanął przy nim, spoglądając mu w oczy. Harry poczuł się nagle niesamowicie drobny. Nott, tak samo jak umiał udawać niewinnego i kruchego, równie dobrze potrafił być dumny, groźny i pewny siebie, a fakt iż teraz stał, a Harry wciąż siedział na łóżku, wcale nie ułatwiał sprawy. — Świat nie jest czarno biały, Potter — wycedził. — Wszyscy jesteście siebie warci, a jeśli mam wybierać… bo w końcu mam ten komfort — powtórzył z ironią słowa Pottera. — Pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale. Dla ciebie to, rzecz jasna, nie do pojęcia. Jesteś w końcu jedynie ograniczonym umysłowo chłopcem z marzeniami…
— Nott...
— ...które nie mają prawa, by się spełnić, bo wbrew temu, co się mówi, że światem rządzą silniejsi, to jednak właśnie tymi władającymi różdżkami pachołkami manipulują ludzie o wiele mądrzejsi. Więc życzę ci powodzenia, Potter. Mam nadzieję, że życie w tej iluzji, gdzie jesteś wolnym i niezależnym człowiekiem, sprawi ci radość po kres życia. Walcz sobie ze złem. Ale nie mieszaj w to innych, co właśnie chcesz uzyskać przez swoją prośbę. — Ostatnie słowo było tak przesycone nienawiścią, że zdawało się, iż Nott splunie nim Potterowi w twarz. Harry oddychał ciężko, dłonie zacisnął w pięści, z jednej strony chcąc go najzwyczajniej w świecie po mugolsku pobić, z drugiej rzucić w niego najpaskudniejszą klątwą, jaką znał. Ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Nott po swoich słowach najzwyczajniej w świecie skierował się do wyjścia. Jednak coś się wydarzyło. Niespodziewanie odezwała się Flora i nie chodziło o to, co mówiła, a o to, że powiedziała to właśnie ona.
— Dobrze by było, gdybyś sam wierzył w to, co mówisz, Theo. Wybierasz. Cały czas. W kółko źle. Dlatego Touka jest martwa. — Zabini syknął cicho, a Astoria odwróciła wzrok, natomiast Potter spojrzał z szokiem na Notta, który zatrzymał się gwałtownie. — Tak samo jak twój ojciec i siostra. Do kogo się zbliżysz, ten ginie. bo źle wybierasz… Kto będzie kolejny? Draco? Ja? Granger? Daj sobie pomóc.
— Sądziłem, że chociaż ty mnie rozumiesz.
Po tych słowach Nott wyszedł, a w Skrzydle Szpitalnym zapadła chwilowa cisza.
— Dobrze, że ktoś to w końcu przyznał — oznajmił wreszcie Max, a wszyscy na niego spojrzeli. — Może zrozumie, że ta organizacja to błąd… Mówią, że jest tam wbrew swojej woli, według mnie to bzdura. Co za matka kazałaby swojemu dziecku zabijać niewinnych?! Nott od zawsze był w coś zamieszany. Pamiętacie Tracy Turpin? Z jego winy trafiła do Munga na całe wakacje, bo przez rok ją podtruwał w ramach zemsty za to, co mu zrobiła. Ma poprzestawiane w głowie. Nie można mu ufać… Dobrze się stało, Harry, że odmówił. Tak jest lepiej.
— A może nawet bezpieczniej. — Znów odezwała się cicho Flora. — Znam go najdłużej z was wszystkich… A przynajmniej znałam. Wbrew temu, co zawsze powtarza o wierności swoim, robi to. Tak było ze mną, tak było z Draco i całą resztą, wszyscy nadzwyczajni cierpią i będą cierpieć, tylko z jego winy.
— Dziwnie to słyszeć akurat z twoich ust — Flora nawet nie spojrzała na siostrę, nagle chwytając się za głowę, jakby ta ją rozbolała. Hestia natomiast brzmiała na zirytowaną, a nawet złą. — Empatia to słowo wam obce, jak sądzę — popatrzyła po całej reszcie. — Dobijanie leżącego, jakie to szlachetne.
— To on zacz…
— Zastanów się — przerwała zimno Maxowi. — Jakbyście się zachowywali na jego miejscu, co? Jesteście wszyscy siebie warci. Theo miał rację. Nie ma dobrej i złej strony, wszyscy jesteśmy tak samo źli.

*
— Dawno cię tu nie widziałam. — Zagadnęła kobieta, przystając przy barze, gdzie samotnie siedziała dziewczyna. Tamta wzruszyła ramionami, patrząc znudzona po butelkach alkoholu rozłożonych na półkach za barmanką.
— Jakoś nie było okazji — rzuciła znudzona. — Margaritę z lodem… albo bez.
— Bez? To do ciebie niepodobne — prychnęła, machając różdżką, a jedna z butelek i szklanka podleciały do niej, gdzie zaczęła przygotowywać napój. — Ciężki dzień?
— Rok — odparła spokojnie. — Masz coś nowego?
— Niespecjalnie. Ostatnio rzadko tu przychodzi. To pewnie z uwagi na znajomych. Słyszałam o Malfoyu, paskudna sprawa. Pewnie jesteś zdruzgotana? — Zagadnęła kładąc przed nią szklankę z margaritą, Pansy prychnęła i pokręciła głową, chwytając za naczynie i napiła się. — O czymś nie wiem?
— Malfoy się zmienił… Jeszcze przed tamtą sprawą, stał się inną osobą. Przestał knuć, obmyślać plany, być autorytetem dla reszty. Stracił władzę i swój dawny urok.
— Naprawdę lubiłaś tego zarozumiałego dupka? — Ślizgonka wzruszyła ramionami znów upijając łyk trunku, a na jej usta wpłynął delikatny uśmiech.
— Miał charakter — westchnęła. — Nawet nie wiesz, jak umiał zaimponować nam, Ślizgonom, swoją swobodą. Tym jak bezczelnym potrafił być w stosunku do Pottera, którego w szkole czczą jak Boga… Wyobrażasz sobie, że w ciągu tych lat Puchar Domów za każdym razem zwyciężał Gryffindor? — prychnęła. — Raz nawet Dumbledore na uczcie końcowej przerzucił ich z ostatniego miejsca na pierwsze, za Wielkie Zasługi Pottera i jego bandy… Nieważne jak bardzo się starasz, jak męczysz przez cały rok. Nie masz znaczenia będąc zwykłym szarym uczniem… Taki Malfoy potrafił się temu przeciwstawiać. Może często obrywał za to od losu, jednak starał się coś zmienić. Mimo iż była to walka bezsensowna… Cudownym uczuciem była świadomość, że ktoś “tą złą krew” broni.
— Nadal postrzegają Slytherin w ten sposób? — Zapytała Jasmine, opierając się o blat baru i spojrzała po sali pełnej ludzi, gdzie zaczął się nowy występ. — Przecież to bujda.
— Powiedz to tym, którzy tego nie wiedzą. — Wycedziła Parkinson i znów się napiła. — To kwestia czasu, aż się nas pozbędą. Jest nas tam garstka… I mam przeczucie, że wkrótce nie będzie nas nawet kilku. Zaczyna się wybieranie stron. Jedni postawią na Pottera, inni na Czarnego Pana… i tak umrą, bez względu na wybór.
— A ty kogo wybierzesz?
— Nie wybiorę wcale. — Wzruszyła ramionami. Jasmine wzięła jej szklankę i dolała jeszcze alkoholu.
— Blaise jednak wybrał. Mam rację?
— Tak. — Głos Pansy stał się cichy, przez muzykę grającą w pomieszczeniu ledwo co ją usłyszała, ale gdy tak się stało, poczuła smutek. Wiedziała, że Parkinson od dawna już miała nikłą nadzieję na to, że Zabini ją zauważy.
— Szkoda, lubiłam tego dzieciaka. — Ta nie odpowiedziała. Jasmine znała ich układ i sama musiała przyznać, że nie jest możliwe, by po latach spędzonych w takiej relacji, nie poczuli względem siebie czegoś więcej… Jednak znała trochę Ślizgonkę siedzącą naprzeciwko i wiedziała, że dziewczyna zachowa wszystkie te uczucia dla siebie. Nie wypowie ich na głos, przez lęk. Nie poprosi Blaise’a by został, że chce by z nią był, że go kocha. Pozwoli mu odejść, w samotności cierpiąc z tego powodu, płacząc po nocach przez miłość, która ją niszczy. Parkinson nie ma tyle odwagi, by powiedzieć wprost to, co czuje. Bo jeśli chodzi o uczucia, Pansy jest bardzo ostrożna, boi się rozczarowania, które prędzej lub później do niej przychodzi i znów rani. Tak było wtedy, kiedy zawarła układ z Blaisem. Tak jest teraz, kiedy on wybrał stronę.

*

Severus zatrzasnął drzwi swojego gabinetu i powoli osunął się na ziemię, trzymając prawe przedramię. Było źle… Bardzo niedobrze. Wziął wdech przymykając oczy i powoli odsłonił swoje przedramię, a jego oczy zabłysły. Już wczoraj klątwa zaczynała dawać o sobie znać, teraz jednak czuł, jakby niewidzialne żyłki oplatały mu ramię i cięły wnętrzności, parząc przy tym. Miał mało czasu. Za mało…
— Severusie, dobrze się czujesz? — odwrócił wzrok do obrazu Salazara Slytherina, który patrzył na niego nieco zmartwiony. — Nie wyglądasz za dobrze.
— Znasz się na klątwach?
— Oczywiście! — Przymknął oczy i podniósł się z trudem z ziemi, musiał zażyć eliksir. Podszedł powoli do biurka i przebrał we fiolkach, które trzymał w szufladzie.
— Wieczysta Przysięga — zapadła cisza. Ciemnowłosy wyjął fiolkę i odkorkował wypijając jej zawartość na jednym chłyście. Pieczenie nie ustało, jednak ból był nieco lżejszy. Musi uwarzyć coś silniejszego. — Czy ten, z którym zawarło się umowę… może ją zdjąć?
— Nie... — Głos miał cichy i nieprzyjemny dla ucha, jak syk węża. Severus opadł na swój fotel, a wzrok jego pojechał do różdżki. — Powinienem wiedzieć o co chodzi?
— Obiecałem pewnej matce chronić dziecko i pomóc w wykonaniu misji, którą otrzymał, a jeśli zawiedzie… Samemu ją dokończyć. Dzieciaka już tu nie ma. A zadania nie wykonał.
— Rozumiem. — Przyznał cicho, Snape chwycił za swoją różdżkę. — Co robisz?
— Wiele się zmieniło w planach od tamtego czasu. Ale to pozostało… Nie mogę tego zrobić.
— Dlaczego?
— Bo ta osoba musi teraz żyć — mruknął patrząc w zeschnięte kwiaty lilii pośród niezliczonej liczby słoi z ingrediencjami. — Ja niekoniecznie.
— Chcesz się zabić? — Pytanie tak proste, pozbawione uczuć, spokojne… jakby padało z ust osoby, która doskonale znała tę myśl. Skinął głową. Obraz już się nie odezwał. Za co Severus był mu wdzięczny. Lubił ciszę. Przewrócił pałeczkę dwukrotnie w dłoniach, patrząc na nią, a jego ramię znów zapiekło. Dumbledore będzie żył… co wtedy? Śmierciożercy nie przejmą szkoły? Nie. Ministerstwo już jest ich, to kwestia czasu, kiedy zmuszą Albusa do opuszczenia Hogwartu. Te dzieciaki i tak zostaną same. Jednak jego rola kończy się tutaj. Nie ma już nic dalej. Bo to, co miał czynić później, raczej nie zostanie zrealizowane. Albus powiedział wyraźnie, plan się zmienił. A skoro tak. Świat jest bezpieczny. Chłopaka przygotowali dobrze do tego, co nadchodzi. Sam dziwił się Narcyzie, że zgodziła się go przyjąć pod swoje skrzydła… Nigdy nie należała do wyrozumiałych, nawet jeśli chodziło o jej własne dzieci, jednak wykazała się nie lada odwagą przystając na jego propozycję. On poprzysiągł coś jej, a ona jemu. Jednak między tymi obietnicami minęło sporo czasu, wiele rzeczy się zmieniło. Jeśli odejdzie, Narcyza nie będzie miała sprzymierzeńca w Zakonie, a przecież na tym jej zależy… Jednak jeśli nie spełni jej poprzedniej prośby, również umrze.
— Słyszałeś o modłach diabła? — Snape drgnął i spojrzał na obraz Salazara, ten nerwowymi ruchami masował sobie nadgarstki. — To czarnomagiczne zaklęcie, połączone z duszą maga. Otrzymuje się jedno życzenie do spełnienia w zamian za pół duszy. Zaprzedaje się w ten sposób jej połowę diabłu… Hadesowi czy jak kto woli Lucyferowi. Spełni wiele życzeń, nawet zdoła ocalić kogoś krok od śmierci. Wystarczy je dobrze sformułować.
— A skutek uboczny? — Salazar zaśmiał się cicho i podniósł do niego głowę, a jego soczyście zielone oczy zabłysły.
— Uboczny? — parsknął. — Jest coś gorszego niż oddanie połowy duszy diabłu?
— Nie wierzę w tego typu rzeczy — mruknął, wypijając drugą fiolkę i wstał, podchodząc do półki z liliami. — To mistyka, nie magia. Klątwa musi być czymś uwarunkowana, przez co odczuwa się brak czegoś w sobie, a nie jakąś bujdą o szatanie. Może za twoich czasów w to wierzono, teraz jest inaczej. Wszystkie brednie, jakie wmawiają stare pisma, są już wyjaśnione. Szatana ani Boga nie ma… A świat pośmiertny to nic innego jak wejście ciała niebieskiego, czy jak wolicie duszy w inną strefę czasu i przestrzeni.
— Tłumaczycie sobie rzeczy, których nie rozumiecie… w porządku. Nazwijmy to klątwą Diabła. Uznając, że jakiś dawny czarnoksiężnik się tak nazywał — prychnął oburzony Salazar, zaprzestając masowania swoich nadgarstków. — Skutek uboczny pojawia się, kiedy źle wypowiesz życzenie. Klątwa nie działa w pełni tak, jakbyś chciał… Wychwytuje błędy w twojej wypowiedzi, często błędnie odczytując twoje życzenie. Innymi słowy, lubi robić sobie żarty, jeśli nie jesteś uważny.
— To wszystko? — prychnął. — Wystarczy odpowiednio powiedzieć klątwę?
— Musisz też złożyć ofiarę z krwi i mieć gwaranta. To on rzuca klątwę, kiedy ty wbijasz sobie różdżkę w swoje ciało.
— Prymitywna magia.
— Ty tak uważasz. — Oświadczył, wzdychając ciężko i wstał ze swojego fotela. — Niejednemu ocaliła życie. Przemyśl to, Severusie. W końcu tu chodzi o tego dzieciaka — oświadczył Salazar i odszedł, pozostawiając go samego w gabinecie, wpatrzonego w uschnięty kwiat lilii.


*

— Mimo wszystkiego, co ci zrobił, jako jedyna zachowałaś się w porządku. Jestem pewien, że gdyby tylko cię słyszał, zmieniłby zdanie na twój temat.
— Nie powiedziałam tego, by komukolwiek zaimponować — odparła Carrow, patrząc na Blaise’a. — Tylko po to, by postawić Florę do pionu. Kochała go… Ponoć wciąż kocha. A to, co powiedziała… Jak w dwóch zdaniach go przekreśliła jako człowieka… Było niedopuszczalne. — Jej barwa głosu w ostatnim zdaniu stała się lodowata. Zabini westchnął i przytaknął. Zgadzał się z nią. Flora przegięła. — Ludzie sobie bliscy nie powinni mówić takich rzeczy. Chciałam żeby Flora to zrozumiała. Ale ona… Nigdy nie pojmie uczuć tak jak powinna. — Mruknęła, po czym nagle zaśmiała się dźwięcznie. — Ironia. To ja z nas dwóch tracę emocje i staje się zimną kukłą, natomiast ona tylko sobie to wmawia… Głupie… Prawda?

*

Lucjusz zatrzymał się naprzeciwko dworu, który niegdyś był tętniącym życiem miejscem. Tutaj pierwszy raz zobaczył w ramionach matki Roxanne, tutaj Narcyza powiedziała mu, że jest w ciąży, tu pierwszy raz Draco dobył miotły, tutaj Cassandra pokazywała mu układ baletowy, jakiego nauczyła się w Beauxbatons. Tutaj również odbywały się najpiękniejsze bale i bankiety, jakie widywała czarodziejska arystokracja… Ten dwór był jego dziedzictwem. Przekazywany z pokolenia na pokolenie. Był wręcz pomnikiem ich rodziny, wyrafinowany, wielki gmach, oczarowujący każdego, który miał szczęście ujrzeć go na oczy. Dwór, którego zazdrościł każdy mag w tym kraju… Dwór. Który w przyszłości miał stać się symbolem tortur i cierpienia… Symbolem Czarnego Pana.
Zaczął nowe życie. Z dala od tego. To była ostatnia rzecz, którą musiał zrobić… By to, co zapisano w książkach się nie wydarzyło… Nie w jego domu. Wyjął różdżkę i przymknął oczy, czując drżenie dłoni i sam zdziwił się tym, że się waha. Zerwanie z przeszłością jednak nie było tak banalne jak sądził, westchnął, po czym wymierzył różdżką w dwór i poczuł niewidzialną dłoń zaciskającą się na jego sercu, nim pomyślał to jedno jedyne zaklęcie, a dom stanął w płomieniach.

*

— Story, zaczekaj — Zawołał za dziewczyną, kiedy ta jako jedna z ostatnich skierowała się do wyjścia. Potter skinął Hermionie głową, na co ta uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco i wyszła, zostawiając ich samych. Greengrass odczekała chwilę, a odwróciła się dopiero kiedy drzwi się zamknęły. Była zła. I w sumie nie spodziewał się niczego innego. Astoria, jak prawie wszyscy Ślizgoni, umiała dobrać minę do złej gry, jednak… teraz byli tu sami. Przestała grać. — Chciałbym z tobą porozmawiać… Wiesz. O wcześniej.
— W jakim celu? — Mruknęła, przystając przy łóżku, na którym siedział. A spojrzenie miała chłodne. — Przecież wszystko jest jasne. Ta szopka sprzed kilku chwil sama zresztą była czegoś skutkiem. Pogodziliście się z Weasleyem, macie wspólny cel, pozbyć się śmierciożerców i zła z tego świata, co chcesz tu wyjaśniać?
— Jesteś zła.
— Nie. Po prostu rozczarowana — oświadczyła, spoglądając mu w oczy. Chłopak wytrzymał to spojrzenie, choć czuł w sercu ból, którego nie rozumiał. Przez chwilę panowała cisza, póki Story znów się nie odezwała. — Wiesz… Sądziłam, że w ciągu tego czasu, który z nami spędziłeś, pojąłeś pewną rzecz. Jest mi przykro… Bo wszystko to, co ci mówiliśmy po prostu się odbiło. Nic się nie zmieniłeś, Potter. Nadal jesteś tak samo ślepo zapatrzony w siebie i swoją życiową misję. — Popatrzyła w stronę drzwi gabinetu Poppy. — Dlatego potrzebujesz Weasleya, po to ci Granger i reszta tamtej bandy… Oni cię poprą i pomogą w realizacji nie swojej misji.
— Mówisz zupełnie jak Malfoy. — Prychnęła, i spojrzała mu w oczy.
— Może dlatego, że Draco miał rację co do ciebie od początku. Nie widzisz niczego poza czubkiem własnego nosa… Gdyby było inaczej. — Dodała szybciej niż zdążył jej przerwać. — Usłyszałbyś to, co wszyscy ci mówimy. Nie zdziwiłbyś się dziś, gdy nikt ci nie odpowiedział. — Jej głos stał się cichy, a oczy zabłysły. — To co usilnie staracie się z Zakonem zniszczyć. To my.
Zabolało. O wiele bardziej niż się tego spodziewał. A przecież to było oczywiste. Tylko nie zwrócił na to uwagi… Oni. Wszyscy byli tymi złymi. Bardziej lub mniej, jednak to siedziało w nich. Ich zwyczajach, wychowaniu, myśleniu, krwi. Złej krwi, w której siedzi zło ich przodków, rodziców, dziadków. Nienaruszalna dwudziestka ósemka*… Prawie wszyscy do niej należący to śmierciożercy. Czarodzieje czystej krwi... To zło.
— Wy nie jesteście jak oni — powiedział odzyskując głos i machnął ręką w stronę drzwi. — Znam was. Przecież przeciwstawiliście się śmierciożercom! Wtedy, gdy się pojawili! Przyjechałaś do zakonu! Walczyłaś tutaj, w szkole. Krew nie ma tu nic do rzeczy, nie chcę was zniszczyć, po prostu muszę pokonać Voldemorta… To jedyne wyjście. Boisz się, że Historia się powtórzy. Rozumiem… Przy pierwszym upadku wasza społeczność straciła wszystko. Rodziny, przyjaciół, szacunek wśród społeczeństwa, a Slytherin został okrzyknięty mianem morderców. Ale to nie musi tak być. Jesteście nowym pokoleniem, możecie jeszcze zaistnieć! Pokazać, że jesteście dobrzy!
— Oni… Wy… Ale nie My. Nie masz nas za równych sobie, Harry, nie chcesz być częścią nas — szepnęła, a Potter zamilkł. — Chciałeś być Ślizgonem. Ale ani razu nie zastosowałeś się do kodeksu. Nigdy nie zrobiłeś nic, co tak naprawdę by pokazało, że nim jesteś… Zastanawiałam się dlaczego. — Wyprostowała się i znów posmutniała. — Ty nigdy nim nie chciałeś być. Może przez sekundę o tym pomyślałeś, ale nie spróbowałeś. Bo masz gdzieś głęboko w sobie utkwioną właśnie tą informację. Że Slytherin to zło. — Zastygł, a jego serce zabiło szybciej, ona spojrzała na swoje dłonie. — Dlatego nam nie ufasz…. I nie wierzę, że to mówię, ale zgadzam się z Theo. Potraktowałeś nas jak ludzi, którzy już przegrali. To nie jest wolny wybór, Harry. Narzucasz nam to, co ty uznajesz za słuszne. Dlatego nikt ci nie odpowiedział. Bo gdzieś w środku wszyscy czuliśmy, że to, co powiedział Nott… To prawda.

*

Narcyza położyła się na łóżku, zastanawiając nad tym, co dziś się wydarzyło. Nawet nie chodziło o samą opowieść Syriusza, jednak fakt, iż wyrył sobie na rękach symbole planet i każda z nich oznaczała jednego Blacka, wprawił ją w osłupienie… Czy to oznaczało, że i ona również jest jednym z tych tatuaży? Zastanawiało ją, co takiego mogła zrobić, by się tam znaleźć. Nigdy jakoś za sobą nie przepadali… Chociaż nie. Byli sobie chyba najbliżsi. Mimo dystansu, jaki sobie narzucali to jednak czuła, że tak było. Chyba jedynie Bella była jej bliższa… Kiedyś, gdy byli dziećmi. Zawsze ją chroniła, jednak kiedy opuściła mury szkoły, wszystko się zmieniło. A ona została sama…
Odwróciła się na prawy bok, spoglądając w szafkę nocną, w której gdzieś na dnie spoczywały dwie porzucone obrączki, a na myśl przyszło jej wspomnienie, które dziś do niej wróciło. Nie rozumiała, dlaczego je wyjęła z umysłu. W jakim celu się go wyzbyła, skoro przecież było radosne... Może nie do końca, jednak nie było czymś zakazanym… Tam, w przeszłości na tarasie jego domu, Lucjusz oczarował ją swoim wyznaniem. I ta chwila, gdy prawie się pocałowali nie dawała jej spokoju… przecież byli sobie wtedy zupełnie obcy. Był to pierwszy moment, gdy jakikolwiek mężczyzna był tak blisko niej. Teraz o tym pamiętała. Miała piętnaście lat, kiedy pierwszy raz prawie pocałował ją chłopak. Coś jednak nie dawało jej spokoju, zwróciła uwagę na szafę pełną fiolek. Syriusz kazał jej czekać do jutra na kolejną dawkę wspomnień. Trzeba pić je ostrożnie, nie wszystkie na raz, aby fala wspomnień nie namieszała w jej umyśle. Potrzeba było czasu, by te wróciły na swoje miejsca. Jej dłoń powędrowała do czoła i uśmiechnęła się lekko, niczym nastolatka, która po raz pierwszy poczuła bliskość drugiej osoby. Bardzo spodobało się jej tamto wspomnienie.

*

— Co do jasnej…
Syriusz wyrwał Proroka Wieczornego z dzioba sowy, która obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. On jednak nie zwrócił zupełnie uwagi na ptaka, rzucając gazetą o stół w kuchni, a jego oczy zabłysły, natomiast ciało przeszedł dreszcz. Nie wierzył, że to, co widnieje na pierwszej stronie gazety to prawda. Nie chciał w to wierzyć.
Opadł na krzesło, wpatrując się w fotografię pochłanianego przez ogniste płomienie domu… Dworu, w którym wychowała się Roxanne. Miejsca, w którym Narcyza spędziła dwadzieścia lat. Symbolu czystości krwi, tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Spojrzał na tytuł, zamierając. “Upadek dziedzictwa”. Coś poruszyło się w jego sercu, natomiast oczy przez sekundę zalśniły łzami. Coś… Może dawne wspomnienie przypomniało mu o tym, że tutaj chodzi również o niego. Jednak nie miał tyle odwagi, by przyznać się do tego, nawet przed samym sobą.

*

Kiedy drzwi za Astorią zamknęły się, Harry opadł na poduszki. Czy miała rację? Oczywiście, że tak. Był zaślepiony. Zupełnie nie pomyślał o nich, zbyt zapatrzony w swój plan. Slytherin to ich dziedzictwo. Rody czystej krwi są zamknięte dla świata zewnętrznego. Ich rodziny żyją w swojej małej społeczności, wyznając swoje zasady i reguły, które są przecież tak różne od tych, którymi zaczął kierować się świat. Nie chcą się przystosować… albo boją. Bo jeśli oni zerwą z tradycją, Anglia pozostanie bez czarodziejów z krwi i może później wyginą. Ta myśl dopiero teraz zaczęła zaprzątać jego głowę. Było ich bardzo mało… szkołę wypełniali czarodzieje z przypadku. Mugolaki, które urodziły się z mocą i dzieciaki, których rodzice podzielili się nią z mugolami tworząc pół czarodziejów. Co jeśli to, co wcześniej uważał za bujdę jednak miało sens? Jeśli te wszystkie brednie, które wmawiają rodzice dzieciom czystej krwi istnieją jedynie po to, by podtrzymać tradycję? By czarodzieje nie wymarli… On przecież nie mógł wcześniej tego dostrzec, bo nie dopuszczał do siebie tej myśli. Astoria miała rację. Zupełnie ich nie słuchał… Gdyby tak było, ta propozycja nie przeszłaby mu przez gardło. Prosił ich, by stanęli po przeciwnej stronie swoich druhów. Wujów, rodziców, sióstr… By zerwali ze swoimi zasadami dla świata… bez czystej krwi. Teraz to dostrzegł. On chciał zniszczyć Voldemorta, a co za tym idzie, wyzbyć się wszystkich jego zwolenników, a przecież… Jeśli tak się stanie. Nie pozostanie już nawet cień szansy na przetrwanie rasy czarodziejów. Ich dziedzictwo… upadnie.

*

— Zrobiłeś co!? — Kieliszek upadł na ziemię tłukąc się przy tym. Esmeralda wstała na równe nogi i podeszła do Lucjusza potrząsając nim. — Powtórz, co zrobiłeś?! — powtórzyła, szok, jaki widniał na jej twarzy zmienił się w niedowierzanie. — Właśnie spaliłeś dom, w którym się urodziłeś. — Wyszeptała, trzymając jego ramiona, natomiast jej oczy lśniły od łez, kiedy jego pozostały zupełnie niewzruszone. Wydawał się jej kukłą. Pustą w środku. — Sądzisz, że to sprawi, że odzyskasz spokój?
— Spokój? — Odsunął jej dłonie od siebie i podszedł do kominka, gdzie nalał sobie wina, głos miał pełen ironii, jakby kpił z jej słów. — Spokój trzeba sobie wywalczyć. — Powiedział cicho, biorąc kieliszek do dłoni. — I tak się stanie…
— Czara, którą chcesz zapełnić, jest zbyt głęboka. Masz jeszcze czas to naprawić.
— Czas? O jakim czasie mówisz?! — prychnął. — Powiedz mi, jak mam naprawić dwadzieścia lat życia? — Wyrzucił z siebie. Miała wrażenie, że szaleństwo zaczęło go ogarniać. Już wcześniej zachowywał się dziwnie, teraz natomiast nie działał jak ktoś o zdrowym umyśle. — Straciłem pozycję. Szacunek ludzi. Upadłem na samo dno u Czarnego Pana. Narcyza mnie zostawiła, Cassy nie żyje, Draco nienawidzi całym sobą! Jak niby mam naprawić coś takiego? — prychnął i spojrzał w jej ciemne oczy, nie dostrzegła w nich żadnej emocji… jakby jego serce skuł lód.
— Widząc, jak palisz swoje dziedzictwo, poczułeś się lepiej? — wyszeptała. — Sądzisz, że jeśli zrazisz do siebie cały świat, nareszcie będziesz miał spokój? Draco tu jest. Możesz spróbować wszystko naprawić. Twoje życie bez Narcyzy to nadal życie. — Machnęła ręką na drzwi, po czym opuściła głowę w dół i zacisnęła palce w pięści. — Zawsze coś innego może nadać mu sens, jeśli...
— Jak na przykład ty?! — Prychnął, ona zamilkła cofając się o krok.
— Powinieneś przeprosić.
— A ty wyjść. Nie mam siły dziś na rozmowy. — Dodał. Esmeralda stała przez chwilę wpatrując się w niego, po czym pokręciła głową i podeszła do kominka. — Przykro ci?
— Żebyś wiedział — odparła, biorąc garść proszku Fiuu do dłoni, a on parsknął zimno. Nie poznawała go. — Pęka mi serce.
— Serce?! — zaśmiał się. — Twoja troska nigdy nie wynikała z niczego! Nie jestem człowiekiem sukcesu?! Nie widzisz?! Już nie ma sensu byś udawała, że mam dla ciebie jakiekolwiek znaczenie! — Zamarła, a do jej oczu napłynęły łzy. — Jak mi przykro! Twoja kolekcja się nie poszerzy! — Wyrzucił lekceważąco dłoń w górę i odwrócił do niej tyłem, patrząc w okno. Po chwili ujrzał odbijające się w szybie zielone płomienie z kominka. A gdy te zniknęły, w pokoju zapanowała cisza. Stał tak przez moment, po czym cisnął naczyniem w podłogę, tłukąc je, a jego oczy zalśniły łzami. Przez własną głupotę właśnie stracił ostatnią osobę, dla której miał jakiekolwiek znaczenie.
Draco odsunął się od ściany, patrząc ostatni raz na ojca, który wciąż stał przy oknie, po czym wycofał się i poszedł na górę. A jedyne, o czym pomyślał, to fakt, że w rzeczywistości nienawidził tamtego domu.





* Nienaruszalna Dwudziestka Ósemka

* Merkury (grec. Hermes) w kulturze starożytnych rzymian był nie tylko posłańcem bogów, ale również bogiem handlu, zysku i kupiectwa; także złodziei i celników.

I co myślicie? Za dużo? Za mało? Piszcie w komentarzach.
Co do rozdziału objaśniającego, zaginęła mi strona ankiet więc proszę piszcie z kim chcielibyście ujrzeć najbliższą miniaturkę . Pozdrawiam
CASSY

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz