sobota, 15 grudnia 2018

51. Kobieta

Chwiejną i zmienną jest zawsze kobieta
— Syriusz nie może zejść — mruknęła Narcyza zamiast powitania, wracając do czytanej gazety. Oderwała od niej wzrok, kiedy pojawił się w kuchni na Grimmauld Place 12. Remus skinął głową i po czym przeszedł przez pomieszczenie.
— Herbaty? — Zapytał. Kobieta jedynie przytaknęła, nadal śledząc wzrokiem gazetę. Remus zauważył na okładce płonące Malfoy Manor i zastygł na chwilę. Przeniósł wzrok na Narcyzę, która znudzona odwróciła kolejną stronę jakiegoś innego artykułu. Nie pytał, nie było potrzeby. Panowała cisza, Syriusz wraz z Grindelwaldem siedzieli na górze w bibliotece, natomiast Stworek sprzątał strych. W kuchni był więc tylko Remus i Narcyza. Kobieta nie była skłonna do rozmowy. Dopiero kiedy herbata została podana, postanowił zadać jej kilka pytań. Wiedział, że Narcyza jako jedna z nielicznych jest w stanie odpowiedzieć mu na pytania związane z Zabini.
— Nie wiedziałem, że Kingsley jest bratem Esmeraldy Zabini. — Black zmarszczyła brwi i uniosła do niego wzrok znad gazety, najwyraźniej zdziwiła się tym nieoczekiwanym pytaniem. — Byłem wczoraj w Mungu sprawdzić stan Shacklebolta. — Wyjaśnił. — Przejęła jego leczenie od innego uzdrowiciela… Chwilę porozmawialiśmy i jakoś tak… Zdziwiła mnie po prostu.
— Nie ma potrzeby, by ludzie ich ze sobą łączyli. Nie bez powodu Esmeralda odcięła się od swojej rodziny zaraz po ukończeniu szkoły. — Rzuciła sucho Narcyza, mieszając herbatę w swojej filiżance. Widząc jego wzrok westchnęła ciężko, jakby czymś zmęczona. — Szybko po tym wyszła za mąż. I zmieniła nazwisko na Zabini. Została wiedźmą wyklętą. Nie ma jej na gobelinach rodzinnych, choć nie jest zdrajcą krwi.
— Dlaczego? — zapytał Remus. Blondynka odłożyła łyżeczkę na bok i napiła się. Nie przepadała za Esmeraldą, mężczyzna od razu wyczuł w jej głosie wyraźną niechęć.
— Byłeś jedynakiem, prawda? — Skinął jej głową, na co prychnęła cicho. — Więc nie zrozumiesz nigdy kompleksu młodszego rodzeństwa. — Machnęła dłonią bliżej nieokreślony znak. — Kingsley był gwiazdą w swojej rodzinie. Państwo Shacklebolt zawsze szczycili się nim na bankietach i innych uroczystościach. Był zdolnym Krukonem. Prefektem naczelnym, wybitnym uczniem, świetnym graczem w Quidditcha, aurorem! I tak dalej, i tak dalej — powiedziała, machając okrężnymi ruchami dłoni w powietrzu. Jakby znudzona tym wyliczaniem. — W dodatku syn. Mieli wszystko, czego pragnęli… Plus córkę. Młodszą od niego o blisko siedem lat… Która już nie była tak idealna. — Znów się napiła. — Nie jesteś tak idealna jak brat. Nie uczysz się tak dobrze jak on. Nie przejawiasz takich zdolności, jak Kingsley w twoim wieku. — Mruknęła jakby kogoś cytując. — Każdy, kto ma starsze rodzeństwo, przeżył coś takiego choć raz w życiu. Zawsze znajdzie się ktoś, kto cię porównuje. Państwo Shacklebolt, którzy mieli idealnego syna, chcieli, aby i ich drugie dziecko takie było… Z biegiem lat jej nienawiść do rodziców rosła, aż w końcu znalazła ujście w ucieczce… Słyszałeś kiedyś już podobną opowiastkę, prawda? — zagadnęła, Remus od razu pomyślał o Syriuszu, którego matka całe życie dręczyła o to, jaki powinien być, a kim jest. Jak wytykała każdą niedoskonałość, słabość. Jak zalety potrafiła przekształcić w wady, jak zrazić syna do siebie do tego stopnia, by uciekł z domu. — Mamy to wyryte w sercach. Każdy z nas… Esmeralda nienawidzi swojej rodziny, nie przyznaje do niej, mimo iż jej rodzice teraz bardzo by tego chcieli. Porównaj sobie sam. Zwykły brytyjski auror i znana na całym świecie uzdrowicielka… Co lepiej brzmi? — Prychnęła i pokręciła głową. — Dla rodziców nie była wystarczająco dobra jako dziecko. Wyklęli ją po jej ucieczce z domu. Jaka szkoda, że nie można tego procesu odwrócić, kiedy dziecko stanie się sławne. — Dodała z ironią i zwróciła uwagę na swoje dłonie. — Zabini nienawidzi ludzi takich jak jej brat. Którym sukces przychodzi ot tak po prostu, bez wysiłku. — Pstryknęła na palcach. A Remus przypomniał sobie o pewnej rzeczy. Mężowie pani Zabini… byli ludźmi sukcesu. Sam znał Stana Jeffersona, jej piątego męża, który jako zdolny Gryfon zaszedł bardzo wysoko w branży przemysłowej, nawet się przy tym nie męcząc. Kiedyś nawet powiedział mu, że sukces po prostu był mu przeznaczony. Esmeralda musiała włożyć w swój energię, mnóstwo wysiłku i lat nauki. Zapracowała na niego… I szybko pozbyła się “człowieka sukcesu”. — Zauważyłeś — dodała ciszej, kiedy zapadło między nimi długie milczenie. Skinął jej głową. — Nigdy nie udowodniono, że sama ich zabiła. Jest uzdrowicielką, przysięgała chronić życia czarodziejów. Bycie mordercą przy takim zawodzie jest plamą na honorze. Jednak bardzo szybko wdowieje. Siedmiu mężów to zdecydowanie zbyt spora liczba, tym bardziej na jej wiek.
— Nie lubicie się.
— Nigdy nie przypadłyśmy sobie do gustu — mruknęła. — Ale musiałam ją znosić. Przyjaźni się z Lucjuszem. — Wyjaśniła. — Powiedziała, że zajmie się bratem? To nawet miłe z jej strony, mimo tego, co jej zrobił, a raczej czego nie robił, zdecydowała się pomóc... Kingsley nie był dla niej wsparciem, podczas gdy rodzina się nad nią pastwiła. Pamiętam nawet pewną sytuację na jednym z przyjęć. Publicznie oświadczył, że nie pozwoli, by ona, jako jego siostra, prowadzała się z kimś takim jak Zabini. — Dodała cicho. Remus pamiętał Zabiniego. Kobieciarza i czarującego ciemnoskórego mężczyznę, do którego wzdychało wiele dziewcząt. Nie był złą osobą. Po prostu nie był dobrym kandydatem na męża arystokratki. — Chyba było jej przykro… Albo bardziej ją to rozwścieczyło, bo po tym wydarzeniu właśnie z Zabinim zamieszkała… Jest mnóstwo historii podobnej do jej. Sam Syriusz nie miał lepiej.

*

— Greengrass…
— Hej.
— Czego chcesz? — Mruknął, opierając się o framugę drzwi. Nie miał ani czasu, ani ochoty rozmawiać z roztrzęsionymi nastolatkami.
— Rady — wydukała niewyraźnie, zażenowana tą sytuacją. — Nie myśl sobie, że nie mam do kogo pójść, po prostu… Ty to zrozumiesz. — Theodor odsunął się, przepuszczając ją w drzwiach. Dziewczyna weszła do dormitorium, wydawała mu się przygnębiona i czymś przejęta. Zapadła między nimi cisza, zamknął drzwi i wrócił do nauki. Yaxley przysłał mu dziś wiadomość, w której poinformował go, że zobaczy co da się zrobić w sprawie przyspieszonych OWUTEMÓW., a zZnając możliwości wuja, wiedział, że oznacza to mniej więcej tyle, co “zacznij się już uczyć”. Właśnie był przy klątwach tnących, kiedy się odezwała.
— Kiedyś obiecałam Harry’emu walczyć z nim po ich stronie… Ale teraz nie wiem czy to słuszne. Czarny Pan i tak wygra… Tak powiedziała Cassy. Zbawienie świata tym razem nie wyjdzie w taki sposób. Horkruksów już dawno nie ma w tamtych miejscach… prawda?
— Sama wiesz to najlepiej. — Astoria opadła na łóżko, kiedyś należące do Draco. Zostało tak jak było. Nott niczego nie zmienił po tamtej stronie, jakby ten wciąż tu mieszkał. — Mam powiedzieć ci, którą ścieżką powinnaś podążać?
— Ty zmieniłeś swoją, co było o wiele bardziej niebezpieczne. Chciałabym wiedzieć dlaczego? — Chłopak zmarszczył brwi i uniósł do niej wzrok. Patrzyła na niego. Milczał przez chwilę, patrząc w jej oczy. Naiwne oczy dziecka… Czy on też kiedyś miał tak cielęce spojrzenie? Niewinne, nieskalane czyjąś śmiercią? Wątpił. Już jako dziecko widział tylko ból i cierpienie, a nawet jak ktoś umiera. Choć nie pamięta jak wyglądała jego własna siostra to miał poczucie, że zobaczył jej śmierć. Od dzieciństwa wiedział, że naiwność to słabość. Tak go wychowano… Pozbawionego marzeń i planów na przyszłość, nieczułego na ludzką krzywdę.
— Impulsywnie. — Mruknął w końcu. Greengrass zamrugała zdziwiona. — Kiedy pojawili się śmierciożercy, niewiele wtedy myślałem. Wyjąłem różdżkę i zacząłem atakować… Mieli Malfoya, który nie był w stanie się ruszyć. Cała reszta umiała się obronić… poza Hestią. Nawet przez myśl wtedy nie przeszło mi, że przecież jestem po ich stronie. Później w zamku sytuacja się powtórzyła. Zerwałem z tym, do czego sam się zobowiązałem. Dlaczego? — Parsknął i pokręcił głową, podnosząc na nią wzrok. — Zadaję sobie to pytanie przynajmniej dwa razy dziennie. I tak jestem już złą osobą. Z tytułem śmierciożercy czy bez niego. Tu nie chodzi o to kim chcesz być, Greengrass. A o to, kim się czujesz. Jeśli rzucasz się z różdżką na swoich, skończysz jak ja. Jeśli jednak ich bronisz, możesz zajść całkiem daleko. Wszystko zależy od tego… Jaką rolę tym razem odegrasz. — Dodał ciszej, lekko zachrypniętym głosem, który ugrzązł w jego krtani, kiedy na nią patrzył. Jej oczy zabłysły, coś w tym spojrzeniu było podobnego do Touki, ona również kiedyś podobnie na niego patrzyła. Choć teraz nie mógł sobie przypomnieć w jakiej konkretnie sytuacji się to wydarzyło.

*
— Dzięki Merlinowi! — wybuchnęła Molly, natychmiast biorąc go w objęcia. Kingsley zaczerpnął powietrza nieprzygotowany na taki “atak” od strony Molly, jednak coś mu nie pasowało. Dotyk był dziwnie obcy… A przecież Molly przytulała go na przywitanie codziennie. Nie powinno być w tym nic złego. — Jak się czujesz?
— W porządku… — mruknął, patrząc na szybę przed sobą. Widział tam korytarz, po którym chodzili ludzie ubrani w piżamy. Musiał być w szpitalu. — Co się stało? Ostatnie, co pamiętam to światło i… — zamilkł i zmarszczył brwi, widząc za oknem drzewo z soczyście zielonymi liśćmi. Lato. Wyprostował się natychmiast i rozejrzał przerażony. — Ile spałem!?
— Cztery miesiące. — Odezwał się ktoś chłodnym i spokojnym głosem. Mężczyzna wyswobodził się z objęć rudowłosej i spojrzał w bok, gdzie przy sprzęcie monitorującym jego stan stała szczupła, ciemnoskóra kobieta z podkładką w dłoni. Nie widział jej na żywo od tak dawna… Zwykle tylko w gazetach lub czasami na okładkach książek magomedycznych. Ostatni raz, kiedy widział ją z bliska… To był dzień, w którym zabili Zabiniego. — Twój stan jest stabilny, zostaniesz na obserwacji do wieczora. — Odparła, kładąc na półkę obok jego łóżka jakiś eliksir, po czym skierowała się do wyjścia.
— To tyle? — Spytał. Przystanęła na moment. Kingsley spojrzał na Weasley. — Molly… Mogłabyś na chwilę...
— Oczywiście! — Oznajmiła szybko i wstała, wycofując się z sali. Kiedy drzwi kliknęły, mężczyzna podniósł się na łokciach do pozycji siedzącej i odetchnął głęboko.
— Dawno się nie widzieliśmy. — Zaczął cicho. Kobieta przycisnęła do piersi podkładkę i odwróciła się do niego, miała chłodne spojrzenie. Takie samo odkąd pamiętał, pewne rzeczy się nie zmieniają. — Jak Blaise?
— Ma się dobrze — powiedziała sucho, zastanowił się przez chwilę. Po co ją zatrzymywał? Przecież… Byli dla siebie zupełnie obcy. — W biurze bez ciebie popadli w chaos — oświadczyła, patrząc na podkładkę, a nie na niego. — Warto wiedzieć, że Czarny Pan infiltruje ministerstwo. Żebyś nie był zdziwiony. — Przeniosła na niego wzrok. — Zresztą Weasley na bieżąco przynosił ci gazety, masz teraz chwilę, nadrób zaległości. — Oświadczyła i podeszła do drzwi naciskając klamkę.
— Chciałbym ci podziękować — powiedział cicho i wziął wdech. — Ocaliłaś mi życie.
— To moja praca — odparła po prostu i wyszła, a Kingsley poczuł w żołądku ukłucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczył. Jakby… wyrzutów sumienia.

*

Hestia zatrzasnęła drzwi kabiny, oddychając ciężko. Szła właśnie do biblioteki, kiedy to się stało… Spojrzała przerażona na swoje dłonie, których stan w jednej sekundzie powrócił do tego sprzed kilku miesięcy, zanim Ivan… Tylko dlaczego? Chwyciła się za serce. Nie chciała już tak wyglądać. Bathory dał jej szansę na normalne życie i funkcjonowanie, dlaczego jej ciało to przekreśliło? Zadrżała, a z jej oczu popłynęły łzy. I ze zdziwieniem zauważyła, że również po raz pierwszy od tamtego momentu czuje tyle emocji. Jednak w tej chwili zupełnie tę myśl zignorowała, z uwagi na swój stan i wygląd. Bała się, że już tutaj zostanie… Że tu umrze. Nie piła eliksirów Zabini od czasu zastosowania na niej klątwy, powinna już nie żyć… Nie chciała tak żałośnie kończyć. Nie tu, nie tak, jak jedna z głupich uczennic na trzecim piętrze.
Usłyszała kroki i zamilkła, zatykając sobie usta dłonią. Były spokojne i wyważone, i ustały… tuż przed jej kabiną. Dostrzegła męskie buty, a chwilę później zamek sam się przekręcił. Drzwi otworzyły się i zobaczyła Ivana, wyglądał na zatroskanego i zmartwionego, co było do niego niepodobne. Natomiast ona czuła jedynie bezsilność. Kiedy przy niej przykucnął, jedyne, co zdołała zrobić, to go objąć, a łzy znów uwolniły się spod jej powiek.


*
Harry opadł na fotel w Pokoju Wspólnym, wzdychając ciężko. Ledwo wyszedł ze skrzydła szpitalnego, a już zdążył natknąć się na Snape’a, który chyba po raz pierwszy, odkąd Potter trafił do Slytherinu, zwyzywał go od aroganckich dzieciaków takich jak James Potter, po czym poinformował go o jego niekompetencji i dał szlaban za “celowe opuszczanie zajęć”. Był dziś wyjątkowo nie w humorze. Harry zrozumiał to, widząc jego skrzywioną minę, kiedy przypadkiem na niego wpadł. W tym roku Snape zupełnie go ignorował, a teraz, kiedy zbliża się zakończenie roku, chyba chciał nadrobić stracone dni bycia, w miarę możliwości, wyrozumiałym opiekunem domu.
— Coś taki nieswój? — Usłyszał i spojrzał na Florę siedzącą naprzeciwko, która patrzyła na niego ze znudzeniem, a na kolanach trzymała grubą księgę w ciemnej oprawie, którą najpewniej czytała przed jego przyjściem. Potter wzruszył ramionami, drapiąc się po bliźnie. Wyciągnął nogi, patrząc w ogień palący się w kominku. Mimo ciepłych czerwcowych dni, w lochach było zimno, dlatego kominek zawsze się palił.
— Snape dał mi szlaban. — Odparł, nie wspominając o dręczących go myślach, pojawiających się od wczorajszego wieczora. Zrobił z siebie idiotę, znów pokłócił z Astorią, zraził do siebie ich grupę, do tego sam pogubił się w tym, komu ma już ufać. Z jednej strony chciał zaufać Ślizgonom, z drugiej miał co do nich wątpliwości. Hermiona… i Ron byli z nim pięć lat. Wspólnie przeżyli więcej niż ktokolwiek inny w ich wieku, to lata przyjaźni, wzlotów i upadków. Natomiast ze Ślizgonami… jest inaczej.
— Czyli też na niego wpadłeś — odparła, ten parsknął cicho. Najwyraźniej nie tylko on miał dziś pecha. Przytaknął. Carrow westchnęła.
— Ty też?
— Rano, przed śniadaniem… Nakrył mnie, jak paliłam. W sumie dziwne, że go to zirytowało, przecież o tym wiedział… I zwykł mnie ignorować. Musi mieć parszywy dzień.
— A my musimy to poczuć na własnej skórze. — Skinęła głową, wracając do książki. Harry na nią spojrzał i przypomniał sobie o sytuacji sprzed odejścia Touki. Kiedy widział ją i Notta całujących się, później jednak już tego nie powtórzyli. Do tego wczorajsze słowa Flory… Chyba się pokłócili… Przez niego. — Jeśli chodzi o wczoraj…
— Przykro mi, Harry. Nie pomogę. To koliduje z moimi planami. — Zamilkł na chwilę, a po chwili znów wrócił wzrokiem do ognia.
— Wyjeżdżasz?
— Zaraz po zakończeniu. — Powiedziała sucho. Przytaknął. Szkoda… Flora ze swoją mocą mogła być niesamowicie przydatna w zbliżających się wydarzeniach, no i… Była jedną z niewielu Ślizgonów, których “drugie dno” zdołał poznać.
— Będę tęsknił. — Drgnęła i uniosła do niego swoje wielkie ciemne oczy, które teraz wyglądały na zdziwione. — Co? — Zapytał. Carrow pokręciła głową, a on po raz pierwszy od dawna ujrzał na jej bladych ustach lekki uśmiech.
— Nic. Po prostu… to miłe — przyznała szczerze. Harry zaśmiał się i również się wyszczerzył. Dziewczyna spojrzała na książkę i zamknęła ją. — Wiesz… Też będzie mi ciebie brakować, Harry… Mimo wszystko, na swój niesamowicie irytujący sposób, pokazałeś mi, że istnieje coś więcej niż przeznaczenie. — Uśmiechnęła się lekko i spojrzała mu w oczy. — Miło było cię poznać, Harry. — W tych słowach było pożegnanie. Poczuł to w sercu, jak niewidzialna dłoń zacisnęła się na nim, a w oczach poczuł łzy. Nie spotkają się więcej.

*
— Można? — Esmeralda nawet nie drgnęła, spoglądając na zdjęcia rozkrojonego człowieka, wiszące na ścianie obok której stała. Remus wszedł do gabinetu, zamykając za sobą drzwi i podszedł do niej. Zaraz po otrzymaniu patronusa od Molly deportował się tutaj z Grimmauld Place, by porozmawiać z nią o Kingsleyu. I o tym, jakie działania powinni podjąć, aby taki incydent nie miał już miejsca. Zatrzymał się i również spojrzał na fotografie. Był to czarodziej z rozdartą piersią, z której wychodziły wnętrzności, wyglądające, jakby pokryto je smołą. — Co mu się stało?
— Szlam — odparła po prostu, a Remus zmarszczył brwi. Nigdy nie wierzył w tak zwaną “brudną krew”, dla niego wszyscy byli tacy sami. Patrząc jednak na to zdjęcie… Nie. Bujda. Tak nie mogło wyglądać ciało mugolaka. — Znaleźli go w studni z rozdartą piersią. Leżał tam dosyć długo, szlam osiadł na wnętrznościach, ciężko przez niego określić zgon, jak i sposób, w jaki pierś została rozcięta. — Wyjaśniła znudzona, nadal patrząc na fotografie. Remusowi zrobiło się głupio z powodu poprzednich myśli. — Biedak. Niespełna tydzień temu wyleczyłam go z Horkus Vierny, a teraz to…
— Przykro mi.
— Doprawdy, nie masz ku temu powodu. Ja nic nie czuję. Ot co. Kolejny trup w sekcji zwłok. Ten tydzień będzie dla mnie bardzo pracowity. — Mruknęła i skierowała do niego swój wzrok. — Po co przyszedłeś?
— Zapytać o stan Kingsleya.
— Stabilny. To wszystko, co mogę ci przekazać. — Rzuciła sucho, przechodząc przez gabinet. — Dodałabym, że masz pilnować, aby się nie przemęczał, jednak nie ma to większego sensu. Zawsze był… Roztrzepany. — Przyznała po chwilowej pauzie.
— Cieszę się. Zakon już się niepokoił, że… — W kominku wybuchł ogień, z którego chwilę później wyszedł czarodziej odziany w czarne szaty, a jego jasne włosy od razu podpowiedziały Lupinowi, z kim miał do czynienia. Remus nigdy z nikim nie pomyliłby Lucjusza Malfoya.
*

— Astoria? — Dziewczyna odwróciła się i zamrugała, widząc Zabiniego. Stał przy drzwiach swojego dormitorium, patrząc na nią tak, jakby nakrył ją na jakimś przestępstwie.
— Zabini? — Zapytała tym samym tonem. To nieco zbiło go z tropu, bo parsknął cicho, po czym do niej podszedł. — Coś się stało?
— To ja ciebie o to pytam. Ty u Notta? Świat się wali? — Greengrass prychnęła cicho i pokiwała głową, ruszając w stronę wyjścia. Poszedł za nią, w sumie ją to nie zdziwiło, była pora obiadu, a oboje szli w tym samym kierunku.
— Miałam do niego sprawę, to wszystko.
— Chodzi o Draco? — Astoria spojrzała na Zabiniego i pokręciła głową, na co zmarszczył dość nieelegancko brwi. — Jest inna sprawa?
— Co cię to tak obchodzi, co? — odparła zirytowana. Zaśmiał się i włożył dłonie do kieszeni spodni, patrząc przed siebie.
— Trochę to dziwne, skoro wszyscy doskonale wiedzą, że się nie znosicie.
— Bo to prawda, ale… Tylko on mógł mi odpowiedzieć na dręczącą mnie myśl.
— Rozumiem. — Przyznał nieco słabszym tonem, patrząc na coś, a raczej na kogoś znajdującego się na dziedzińcu. Story również tam spojrzała. Parkinson upominała właśnie jakąś smarkulę. Greengrass prawie się uśmiechnęła, Pansy rzetelnie wypełniająca swoje obowiązki jako prefekt była rzadkim zjawiskiem, ale Zabiniego najpewniej nie obchodziło to, co robiła, a sama osoba Pansy.
— O co chodzi, Blaise? — Nie odpowiedział, udając, że nie wie o co jej chodzi i szybko spojrzał przed siebie. — Może…
— To nie twoja sprawa.
— Gryzie cię to. — Wypuścił ze świstem powietrze. Astoria znała trochę i jego, i Pansy. Znała ich dziwny układ, który zawarli, ponieważ nie mogli być z tymi, których pokochali. Skoro oboje nie możemy mieć tych, których chcemy, to idealnie się zrozumiemy… Tylko coś poszło nie tak. Jedno… albo dwoje, w trakcie tego układu, poczuło coś więcej. I teraz, kiedy to się skończyło, męczą się. Ale oboje są zbyt dumni, by to przyznać. — Nie wiem, co się stało, ale was to niszczy. Schowaj dumę do kieszeni choć na chwilę i ją przeproś.
— Przez pieprzone przeprosiny to się stało. — Mruknął zły. Astoria nie odpowiedziała, wiedziała, że jej to wyjaśni, tylko potrzebuje chwili na zebranie myśli. — Powiedziałem jej coś, czego nie rozumiem… Wyśmiała mnie… Jędza.
— Ale tu nie chodzi o to, prawda? — Pokiwał głową.
— Wybrałem już stronę… I to nie jest Pansy. — Greengrass poczuła łzy w oczach, słysząc jego cichy głos. Wybrał, a jednak słyszała gorycz. Podjął złą decyzję? Czy może chodziło o to, że wybierając jedną, przekreślał drugą? Dlaczego nie można nie wybierać? Dlaczego decyzja zawsze musi być tak trudna i bolesna? Czy jeśli ona wybierze, też będzie tak brzmieć? Też będzie cierpieć, niezależnie od tego, co wybierze? Tak. Będzie. Bo albo wybierze Dafne, rodziców i wszystkich tych, z którymi żyła cały czas, albo Harry’ego, Blaise’a i…”tą dobrą” stronę. Serce będzie jej pękać niezależnie od tego, czego by nie wybrała. Bo Harry chce ich zniszczyć, wszystkich… w imię dobra. Oni chcą zniszczyć dobro, walcząc po stronie tego, który chce nimi wszystkimi zawładnąć. Zawsze będzie strona pokrzywdzona, zawsze ktoś będzie cierpiał, liczy się tylko to, co lepsze dla ogółu.
— Sądzisz, że postąpiłeś źle?
— Nie wiem i to jest najgorsze. — Skinęła głową i obejrzała się za Parkinson. Chyba pierwszy raz w życiu zobaczyła w niej samotną, zagubioną dziewczynkę i wiedziała, że Zabini podjął złą decyzję. Bo Pansy potrzebowała go bardziej niż ktokolwiek inny.
*

Alex jęknął z bólu, upadając na kolana i zgiął się wpół, plując krwią. To nie był dobry pomysł prowokować Notta w sposób, w jaki to zrobił, czuł to teraz na własnych kościach… Jeśli nie zostaną mu blizny, będzie wielkim szczęściarzem.
— Przepraszam… — Wydukał, wypluwając po raz kolejny krew. Kpienie z uczuć innych nigdy nie kończyło się dla niego dobrze. Już kiedyś nieźle od niego oberwał za wyśmianie jego związku z dziewczyną, która nawet nie potrafiła się odezwać. Kpienie z jej śmierci było błędem… Wielkim błędem.
— Myślisz, że te słowa coś dla mnie znaczą? — syknął chłopak i pogłębił klątwę, Seijuuro zawył z bólu. Kiedyś sądził, że przywykł do klątwy Cruciatus po szkoleniu w C.O.D.E… Mylił się. Bardzo. I teraz, tuż przed kolejną falą bólu, która pozbawiła go zdolności myślenia o czymkolwiek innym, nie dziwił się dlaczego Nott był w C.O.D.E. tak dobrze ustawiony. Nie chodziło tu wcale o jego matkę, a o to, że chłopak nie miał skrupułów. Rzucił na niego już cztery klątwy Cruciatus… Po piątej ludzie popadają w szaleństwo. — Dokładnie tyle samo, co twoje życie. Nic. — Przerwał klątwę, a blondyn opadł na posadzkę, krztusząc się własną śliną. — A teraz gadaj o co chodzi z Weasleyem.
— Nic... Nic nie wiem...
— Pewny jesteś? — Uniósł różdżkę, a chłopak zamarł, spoglądając mu w oczy ze strachem.
— Nie odważysz się.
— Zakład? — Seijuuro zaczął płakać. Nott przykucnął przy nim, patrząc znudzony. Znał tą sztuczkę aż za dobrze. Nie robiła na nim żadnego wrażenia.
— Wyleją cię… Zamkną w Azkabanie!
— Akurat będą wiedzieć, że to ja — prychnął, przykładając różdżkę do skroni Ślizgona. — Ostatnia szansa. Co chcecie zrobić z Potterem?
— Pytałeś o Weasleya.
— Jedno nie wyklucza drugiego. Bo tu chodzi o Wybrańca, tak? Chcecie nim manipulować jak zrobił to już stary Drops. Tylko… Po co?
— Twoja matka mnie zabije, jak się dowie.
— Albo ja zabiję cię tu i teraz. Co wolisz?
— Nie mogę powiedzieć… Jak… Nie mogę.
— Męczysz mnie już. — Alex zapiszczał resztami sił, starając się odsunąć. — Więc?
— Musi uwierzyć w intencje Weasleya… Musi… A wy mu w tym pomożecie.
— Niby po co?
— Dla dobra przyszłości.
— Nie wierzę ci.
— Cassy uwierz… Powiedziała… Powiedziała, że mamy zmanipulować Weasleya… żeby Potter tu był… żeby poznał Ślizgonów. Ale ta przyjaźń później musi się naprawić.
— Kręcisz, Seijuuro.
— Mówię prawdę! Słuchaj, ciężko w to uwierzyć, ale chodzi o to, że Potter… może nas ocalić. Dlatego tu trafił. By poznać obie strony medalu… Tylko nie wiedzieliśmy, że on… Tak bardzo jest zamknięty, że nie dopuści was do siebie. Mimo tego, jak bardzo staraliśmy się, by Weasley był dla niego nikim, a Ślizgoni stali się jego przyjaciółmi… To się nie udało. Cassy mówiła, że jeśli tak by się stało, trzeba ich pogodzić. Dla dobra przyszłości. Twoja matka… Zna wszystkie przepowiednie Cassy, kazała je spełnić. Dlatego tu jestem… Żeby dopilnować tego, co się dzieje… Namieszać tak, żeby przepowiednie zadziałały… Jednak jeśli moja misja się nie powiedzie do końca szkoły, kazali mi zmienić wspomnienia Weasleya w ten sposób, żeby potrafił usprawiedliwić swoje zachowanie przed Potterem.
— Czyli Weasley jednak po prostu jest podły — parsknął cicho, odsuwając różdżkę od jego głowy. — Tylko ty to usprawiedliwiłeś. Ciekawe… Tylko że nadal coś nie pasuje. — Chłopak zrobił przerażone oczy, widząc jak Nott chwyta za jeden z batów leżących na szafce tuż przy ścianie. — Jeśli jest tak, jak mówisz, w co wątpię, to Cassy chciała, aby Potter zrozumiał ciemną stronę, nasze motywy i działania, aby widział szarość taką, jaką widziała w świecie Touka. Nie ma zła ani dobra. Zależy wszystko od punktu widzenia, ale jeśli to nie wyjdzie to ma wrócić do strony, którą obierał w innych historiach i niby co w tym wypadku to zmieni? Skoro po raz kolejny historia zatoczy koło i koniec nadejdzie, bo Potter nie jest w stanie nas zrozumieć? Nie chce tego zrobić. Cassy nie zaplanowałaby czegoś tak irracjonalnego. Nie składającego się w całość. Brakuje tu czegoś, Alex. Czegoś, co bardzo usilnie starasz się ukryć. Coś, przez co moja matka może cię nawet zabić… To coś nie tyczy się Tego Wybrańca, mam rację?
— OTO NADCHODZI TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA... — wyrecytował chłopak, patrząc w podłogę. — ZRODZONY Z TYCH, KTÓRZY TRZYKROTNIE MU SIĘ OPARLI, A NARODZI SIĘ, GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA... A CHOĆ CZARNY PAN NAZNACZY GO JAKO RÓWNEGO SOBIE, BĘDZIE ON MIAŁ MOC, JAKIEJ CZARNY PAN NIE ZNA... I JEDEN Z NICH MUSI ZGINĄĆ Z RĘKI DRUGIEGO, BO ŻADEN NIE MOŻE ŻYĆ, GDY DRUGI PRZEŻYJE...
— Znam te brednie. Były w książce Cassy.
— I te brednie nie do końca tyczą się Pottera.
— To też wiem. Jednak co to ma do rzeczy?
— Jeśli Potter ma przeciwstawić się trzykrotnie Czarnemu Panu, musi wiedzieć z kim ma do czynienia… Zło nie jest tym, za kogo się podaje. Potter nie zauważy tego, nie znając obu stron.
— Czekaj chwilę. — Theodor na moment odsunął różdżkę, zdumiony jego słowami. — Potter? Oprzeć? Przecież chodziło o jego rodziców.
— Nie chodziło — wymamrotał Alex, rozmasowując sobie szyję. — Potter owszem. Jest w przepowiedni, jednak… Nie odgrywa w niej tej roli, jaką wszyscy sądzili, że spełni.
— Czyli… Dzieciak jeszcze się nie narodził? — Alex mu nie odpowiedział.
*

Narcyza była piękną, inteligentną Ślizgonką, w której durzyło się wielu chłopaków. Miała swoje zalety, jak i wady. Była nieco nieśmiała, ale kiedy nadchodziła taka potrzeba, stawała w obronie tych, których szanowała. Nie zawsze jej to wychodziło, potyczki słowne to nie jej bajka. Gdy jeszcze Bellatriks chodziła do szkoły zawsze ratowała ją z opresji, później Cyza radziła sobie już sama. Choć odkąd jej starsza siostra opuściła mury Hogwartu, dziewczyna straciła zainteresowanie ze strony dziewcząt z ich domu. Nie miała zbyt wielu przyjaciół. Jeśli dobrze wiedział, jedyna osoba, z jaką rozmawiała, to jej młodszy kuzyn Regulus. Lucjusz wiele razy zastanawiał się, dlaczego tak jest. Przecież miała wszystko, czego chciałyby inne dziewczyny. Kiedyś nawet zapytał o to Roxanne, która była współlokatorką Cyzy. Jedyne, co mu odpowiedziała to: To skomplikowane.
Opowieść nie zaczyna się od dawno, dawno temu. Nie zaczyna się też od nadzwyczajnej sytuacji, w której na siebie wpadli czy od salonu jednej z ich rodzin, gdzie rodzice oświadczają, że ich zaręczyli. Nie. To już było. Zaczyna się ona całkowicie zwyczajnie, w Hogwarcie. Od pilnej potrzeby rozmowy z siostrą, która ponoć spotyka się z Syriuszem Blackiem.
Ze wszystkich mężczyzn w całej szkole, wybrała sobie tego, którego on tak nie znosi. Zapukał do jej dormitorium i pod wpływem złości po prostu wszedł do środka. Zupełnie zapominając o tym, że Roxanne ma współlokatorkę.
— Czy z łaski swojej możesz mi powiedzieć, o co chodzi z Blackiem!? — warknął wściekły, zatrzaskując drzwi z hukiem i ze zdziwieniem zauważył, że pokój jest pusty. Zwrócił uwagę na część swojej siostry, całą w chaosie, jak zresztą zwykle. Później na tę drugą, nieco zaniedbaną, ale w porównaniu do burdelu po stronie Roxanne, ta wydawała się czyściutka. — Roxanne? — Zapytał głośniej, kiedy usłyszał odgłosy dobiegające z łazienki. Ktoś wyszedł z wanny. Spojrzał na czystą część. Nigdy nie był w dormitorium siostry, bo zwykle to ona przychodziła do niego ze swoimi problemami i żalami, on takich nie miał, więc nie było potrzeby, by tu się pojawić. Było tu dużo książek z biblioteki. Większość z nich tyczyło się Historii Magii i Oklumencji. Jednak nie wszystkie, dostrzegł również okładki ksiąg o Czarnej Magii. Nie praktykowano jej w Hogwarcie, ale wybranym uczniom pozwalano wypożyczyć jedną czy dwie lżejsze z Działu Ksiąg Zakazanych, do szybszego przyswojenia przeciwzaklęć na Obronę Przed Czarną Magią.
Podszedł do szafki nocnej i chwycił do ręki dzieło Richa Zeldegera, opisujące zjawisko klątwy Cruciatus na czarodziejach. Przekartkował kilka stron i zmarszczył brwi. Nie można było pisać po książkach, będących własnością szkoły. A ta pełna była kółek, zaznaczonych fragmentów czy własnych refleksji, zupełnie jak zeszyt do Eliksirów Zaawansowanych Severusa. Usłyszał jak drzwi kliknęły i spojrzał w ich stronę, a nadzieja na to, że w łazience była Roxanne, prysnęła. Będzie musiał poszukać siostry gdzieś indziej i wytłuc jej z głowy te głupoty… Ale to za chwilę… może dwie.
— Jesteś bratem Roxanne — powiedziała zamiast przywitania. Otrząsnął się i skinął głową. Przeszła przez pokój i odebrała mu swoją książkę. — Jej część jest z drugiej strony, to moja przestrzeń — stwierdziła rzeczowo, zamykając księgę i odłożyła ją na miejsce. — Więc jeśli chcesz zaczekać, to tam. — Wskazała dłonią pełną bałaganu część panny Malfoy. Lucjusz był w szoku, a to zjawisko niecodzienne. Potraktowała go jak jakiegoś owada, odganiając od siebie jak najszybciej mogła. Zdezorientowanie było tak silne, że spełnił jej “prośbę” i przeszedł na drugą część, siadając tam z szokiem na łóżku Roxanne. “To skomplikowane”, przypomniał sobie słowa siostry. I wydawało mu się, że faktycznie tak jest.
Miała na sobie sięgającą ledwo za uda satynową koszulkę nocną czarnej barwy, idealnie kontrastującej z jej białą jak śnieg skórą. Nawet bez makijażu zachwycała go jej uroda, mimo skromnej budowy ciała, wydawała się piękna. Może nie idealna, ale z pewnością była urodziwą kobietą i nie dziwił się, że wielu się podobała.
— Mogę o coś zapytać?
— Jeśli musisz — powiedziała siadając na swoim łóżku i wyjęła dłoń po książkę, otworzyła ją gdzieś w połowie i chwyciła za pióro, zaznaczając kolejne kwestie.
— Twój kuzyn i moja siostra faktycznie się spotykają? — Spojrzała na niego co najmniej dziwnie. Jej spojrzenie mówiło, że zmarnował okazję na pytanie o coś ważnego na totalną głupotę. Po kilku sekundach odwróciła z powrotem wzrok na książkę.
— Oboje są czystej krwi. Twoje obiekcje są nieuzasadnione.
— Krew to nie wszystko.
— Czyżby? — mruknęła, rysując kółko po środku strony. Milczeli przez chwilę. W pokoju dało słyszeć się tylko skrobanie jej pióra, przewracanie stron na bok i kroki przechodzących przez korytarz uczniów. W pewnym momencie Lucjusz drgnął, kiedy uświadomił sobie jak to mogło zabrzmieć.
— Żeby było jasne. Nie chodziło mi o szlamy, a o rodzaj charakteru, usposobienie do życia i podejście twojego kuzyna do kobiet. Nie jestem miłośnikiem mugoli czy szlam.
— Brzmisz jakbyś się tłumaczył. To żałosne — oznajmiła, patrząc mu w oczy. Poczuł, jak zasycha mu w ustach, a w środku zaczyna wzbudzać się złość. “Niech się zadławi swoją bezczelnością”, pomyślał, patrząc w jej oczy. Dziewczyna pokiwała głową, wracając do przerwanej czynności. — Roxanne umawia się z czystokrwistym Gryfonem, a płaci za to, jakby robiła jakieś przestępstwo. — Dodała mimochodem, a w jej głosie była pogarda.
— Dlaczego brzmisz, jakbyś miała o to do mnie żal?
— To nie żal, raczej wstręt — odparła, odwracając kolejną stronę i przejechała po niej wzrokiem. — Robisz wszystko, by tobie pasowało. Małe smarkule trafiają do 43 za byle potknięcie, a ty nie masz nawet o tym pojęcia. Twoi koledzy zadręczają bezbronnych, ale ty tego nie widzisz, bo idziesz akurat do Hogsmeade. Flint leje batami twoją siostrę za to, że rozmawia z Gryfonami, ale ciebie to nie obchodzi. Naprawdę dziwi mnie, że ktoś taki jest prefektem. — Zamarł. Roxanne nie mówiła, że była w 43, słowem się nie odezwała, że Flint się do niej zbliżył, że jest katowana przez swoich kolegów z klasy. — Skoro nie umiesz zadbać o nikogo innego jak tylko o siebie i swoje interesy, to jak możesz oczekiwać szacunku innych? — Ramiączko z jej lewego ramienia opadło nieco w dół. “To skomplikowane”. — Twoja siostra, póki jest z Syriuszem, czuje się bezpieczna. Rzadko przychodzi na noc… Wpada na chwilę, zabiera książki i wychodzi. Tak jest codziennie. — Powiedziała w końcu, zaznaczając kolejne kółko w książce. Blondyn drgnął, słysząc ostatnie zdanie. Od początku wiedziała, że Roxanne tu dziś nie będzie…
— Po co zaproponowałaś mi na nią poczekać?
— Przez grzeczność. Zakładałam, że i tak nie skorzystasz — powiedziała znudzonym tonem, jakby chciała zakończyć tę rozmowę. I to szybko.
Spojrzał na książkę w jej dłoni, potem rozejrzał po pokoju. Same książki, żadnych zdjęć, figurek, masy lakierów do paznokci, ubrań czy butelek po alkoholu. Tego było pełno tutaj, gdzie siedział. Roxanne była duszą towarzystwa, nie miała czasu na sprzątanie, skoro tyle się wokoło działo. Jej współlokatorka nie miała ciekawego życia… lub straciło ono blask wraz z odejściem Belli.
— Roxanne dziś tu nie przyjdzie.
— Nie.
— Więc siedziałbym tu całą noc, jeślibyś mi tego nie powiedziała. — Wzruszyła ramionami. Pokiwał głową i wstał, kierując się do drzwi. Zmarnował tylko czas. Zamknął drzwi, a kiedy to zrobił, poczuł nieprzyjemne uczucie w środku, jakby zrobił tym coś złego. A przecież nic takiego się nie stało.

*

Obserwował ją z drugiego końca stołu. Zawsze siedziała sama. Pomiędzy grupami roześmianych uczniów. Jadła, potem szybko wstawała i wychodziła z Wielkiej Sali. Czasami widywał ją na korytarzu z Regulusem, ale jego głównie widzieć można było z młodym Crouchem. Raz na jakiś czas tylko wpadał na ich dwójkę pod drzwiami biblioteki. Większość czasu spędzała tam lub na błoniach pod starym dębem, zwykle zaczytana lub odrabiająca lekcje. Nigdy nie widywał jej na wypadach do Hogsmeade ani na meczach Quidditcha. Odsuwała się na bok, jeśli przechodziła obok niej grupa ludzi, którzy mogliby przypadkiem ją potrącić. Była drobna, co miało sens, ale kilka razy zetknął się z tym, że robiła to odruchowo, niezależnie czy szła to grupa głośnych niereformowalnych Gryfonów, czy kilka zagadanych Krukonek. Zawsze była tą, która odsunęła się na bok.
— Znowu patrzysz za Black? — Oderwał wzrok od dziewczyny i zwrócił uwagę na swojego przyjaciela. Evan posłał mu rozbawiony uśmiech i wychylił sie nieco zza stołu, by popatrzeć tam, gdzie wcześniej Lucjusz. Dziewczyna właśnie skończyła jeść i zaczęła zbierać się do wyjścia. — Skoro ci się podoba, dlaczego się z nią nie umówisz?
— Nie podoba. — Rosier na niego spojrzał. — Oceniam jej zachowanie z ciekawości, a nie dla informacji, jak ją zdobyć. Nie jestem tobą.
— W twoich ustach to brzmi jak pochlebstwo — zaśmiał się chłopak, a jego oczy zabłysły. — A właściwie co ci szkodzi? Jest zgrabna i ładna, idealna dziewczyna na wieczór.
— Może… Ale mimo to faceci nie chcą się z nią umawiać. Dlaczego? — Mruknął i obejrzał się za Black, która właśnie wyszła. Rosier westchnął teatralnie, po czym Lucjusz usłyszał zaczepkę kumpla w stronę Zabiniego, który aktualnie czarował swoją urzekającą osobą Esmeraldę Shacklebolt. Ta patrzyła na niego jak na skończonego kretyna, jednak już od dłuższego czasu można było zobaczyć ich razem.
— Dan, co blondyneczka Blacków ci powiedziała, że tak ostatnio na nią przeklinałeś? — Rzucił, chłopak nagle przestał się uśmiechać, a nawet zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie spodobało mu się pytanie Rosiera.
— Po co o to pytasz?
— Lucjusz chce się z nią umówić. — Klepnął go po plecach, a Malfoy przysięgał na swoją różdżkę, że kiedyś go zabije za te żarty. Odchrząknął i pokiwał głową, na całe szczęście nikt nie wziął słów Evana na poważnie. Wszyscy wiedzieli, że Rosier miał marne poczucie humoru. — Wolimy wiedzieć na czym stoimy.
— Niezbyt delikatnie mnie spławiła. — Mruknął, krzywiąc się. — Co prawda dała zaprosić na randkę, ale kiedy przyszło co do czego… Powiedzmy, że mnie wyśmiała… I dosłownie wyrzuciła z pokoju… A potem moje ubrania. — Esmeralda zachichotała, na co natychmiast zwrócił na nią uwagę i zaczął z nią dyskutować o tym, że przez blond gówniarę będzie miał uraz do końca życia, chyba że Esmeralda się z nim umówi.
— Ostra zawodniczka. — Rzucił Evan, wstając wraz z Lucjuszem. Zaraz zaczynały się lekcje.
— Choć nie wygląda... Jest cicha i zamknięta w sobie — powiedział, wychodząc z przyjacielem z Wielkiej Sali. — Zabini coś zmyśla. Po jednej randce nie wylądowaliby w łóżku.
— Skąd ten wniosek?
— A masz ją za taką, która by trafiła?
— Do Zabiniego? Nie takie ujarzmił… Choć Black faktycznie nie zdaje się być agresywna… To jednak coś jest na rzeczy. Coś, o czym nie chciał powiedzieć publicznie. Kłamał?
— Na to wychodzi — odparł przechodząc przez korytarz. — Dowiesz się po co?
— Czyli jednak ci zależy.
— Nie zależy.
— Oczywiście… Czy to nie Black, całująca się z kuzynem na środku korytarza? — Lucjusz natychmiast się odwrócił. Evan zaczął się śmiać. A Lucjusz przysiągł, że kiedyś go za to zabije. — Ale… Ale się dałeś wkręcić! — Roześmiał się. Malfoy resztkami sił powstrzymywał się przed uderzeniem mu z otwartej dłoni w jego blond czuprynę, a potem jeszcze raz, i kolejne piętnaście, żeby choć trochę spoważniał. Już nawet chciał to zrobić, tyle że usłyszał nagle coś bardziej interesującego z korytarza obok. Pociągnął roześmianego Evana w stronę pobliskiego, korytarza chowając się za figurą trzygłowej czarownicy. O czym Black mogła rozmawiać z wicedyrektorką?
— Wiem również, że liczyłaś na tę pozycję, jednak dyrektor stwierdził, że lepiej obsadzić w roli prefekta naczelnego kogoś, kto już był prefektem.
— Nie wykonuje obowiązków tak, jak powinien. Nie chodzi tu o mnie, a o uczniów. Malfoy nie wywiązuje się z funkcji.
— Nie było co do niego skarg. — Lucjusz wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Evanem. Nie wyglądał już na rozbawionego. Ta mała chciała go zwolnić z funkcji prefekta… — Panno Black, przykro mi, ale twoje słowa nie zmienią decyzji dyrektora, niezależnie od tego, jak bardzo szczere są twoje intencje względem kolegów z domu. To prefekt ma za zadanie ich pilnować, jedna czy dwie bójki zawsze się zdarzają, nie można ot tak po prostu obarczać winą prefekta za jedno niedopilnowanie.
— To nie są bójki, pani profesor…
— W takim razie co? — Nie odpowiedziała. — Panienko Black, jeśli faktycznie coś się będzie działo i pan Malfoy nie będzie sobie z tym radził, jestem pewna, że nas o tym powiadomi. A teraz proszę iść na lekcje. — Oświadczyła, a zaraz po tym nastąpiły kroki. Gdy ucichły na dobre, obaj Ślizgoni wyszli zza figury. Lucjusz rozejrzał się i dostrzegł blond włosy znikające za zakrętem prowadzącym na trzecie piętro.
— Zaraz wrócę. Muszę sobie z nią pogadać.
— Luci, nie rób głupstw.
— Dam sobie radę.

*

Kiedy wbiegł na korytarz na trzecim piętrze, nikogo tam nie dostrzegł. Nic dziwnego, nikt nie chodził tym piętrem ze względu na natrętnego ducha zamieszkującego łazienkę dziewcząt, jednak coś było nie tak… Na trzecie piętro jest tylko jedno wejście, a przecież gdyby zawróciła, spotkałby ją. Rozejrzał się wokoło i skierował w stronę jedynych niezabezpieczonych zaklęciami drzwi do nawiedzonej łazienki. Był kilka kroków przed nimi, kiedy usłyszał cichy szloch dochodzący ze środka. W pierwszym momencie uznał, że to ten głupi duch znów zawodzi, jednak ten był inny. Dziewczęcy i cichy, pełen cierpienia. Opuścił różdżkę, czując się nagle bardzo głupio… Powoli wszedł do łazienki i ukrył się za filarem, by jej nie wystraszyć. Spojrzał na nią zza szczeliny między nim a ścianą. Siedziała skulona pod ścianą, obejmując ramionami kolana, jej twarz zasłaniały jasne pasma włosów, a gdzieś stamtąd dobiegał ten cichy i delikatny głos.
— Znowu płaczesz? Powiedz, co się stało. — Spojrzał w górę. Nad blondynką lewitował duch Jęczącej Marty, która zakręciła się wokół dziewczyny, na chwilę przenikając przez ścianę, by usadowić się tuż naprzeciw, patrząc na zapłakaną dziewczynę.
— Nieważne — wydukała cicho zza kolan.
— Gdyby nie było, to byś tu co chwila nie przychodziła. — Lucjusz zamarł, słysząc to zdanie. — Powiedz, co się stało. Może nie będę mogła ci pomóc, ale chociaż powiesz.
— A potem ty rozgadasz to każdemu, kogo spotkasz. Podziękuję.
— No wiesz! — Oburzył się duch. — Nawet nie mam komu, bo nikt tu nie przychodzi! — Załkała żałośnie i teraz Malfoy skrzywił się niemiłosiernie, nie dziwił się, że nikt nie chciał tu być. Marta była paskudna! — No mów, mów. To jakiś chłopak? — Zaklaskała w dłonie, nagle się rozweselając. — Złamał ci serce i chodzisz zapłakana do łazienki, by tam w szkole udawać ostrą? — Zaśmiała się. — O! O! A może cię zdradził, co?!
— Nie możesz mi pomóc.
— Nawet nie chcesz powiedzieć, o co chodzi, to jak mam niby wiedzieć czy mogę czy nie mogę?!
— Po prostu to wiem — oświadczyła cicho, podnosząc wzrok do ducha. Lucjusz dostrzegł zapłakane oczy i łzy wciąż spływające po jej bladych policzkach. — Odejdź. Chcę być sama. — “Nie chcesz”, pomyślał, zdając sobie sprawę z tego, co kilka tygodni miało miejsce. Roxanne nie było w pokoju, nie mieszkała z Narcyzą, na lekcje Black chodziła sama, w bibliotece zajmowała ostatnie stoliki z dala od innych, na błoniach siedziała sama pod wielkim dębem, a do Hogsmeade nie chodziła, bo i tak nie miała z kim.
— To moja łazienka!
— Idź sobie! — krzyknęła, wyjmując podręcznik z torby i cisnęła nim w ducha. Rzecz jasna książka przeleciała przez Martę, zupełnie nic jej nie robiąc, jednak duch bardzo się przez to zirytował. Rozwrzeszczała się na całą łazienkę, później zaczęła piszczeć, a na końcu zrobiła piruet i wskoczyła do umywalki. A kiedy tylko zniknęła, dziewczyna znów się zatrzęsła i skuliła, dławiąc się własnymi łzami. Brała głębokie wdechy, by się uspokoić, ale to nie skutkowało. Chłopak cofnął się, chcąc odejść, jednak przy drzwiach znów się zatrzymał i za nią odwrócił… Przygryzł lekko dolną wargę, po czym schował różdżkę i zawrócił, podchodząc do niej. Usiadł obok i spojrzał przed siebie. Kiedy zorientowała się, że ktoś przy niej jest, drgnęła i wstrzymała oddech. Długo nie podnosiła głowy, jakby zastanawiając się, co powinna zrobić. A kiedy w końcu to zrobiła i wyprostowała się, by na niego spojrzeć, z całych sił starał się patrzeć w sufit. To i tak było już wiele. Nie powinno go tu być, nie powinien słyszeć tamtej rozmowy jak i nie powinno go być wtedy w jej dormitorium.
— Widziałeś — stwierdziła, a jej głos był zachrypnięty. Przytaknął. — Po co tu przyszedłeś?
— Słyszałem twoją rozmowę z McGonagall. Chciałem o tym porozmawiać.
— Pogadać czy wrzucić do 43? — mruknęła. Spojrzał na nią w końcu, była bardzo blada, jej oczy nieco przygasły i odwracała wzrok jakby się czegoś wstydziła.
— Pogadać — powtórzył, kierując wzrok na jej dłonie i uśmiechnął się lekko, widząc w jednej różdżkę. — Schowaj ją, nie będziemy walczyć. Nic ci nie zrobię… Mimo że jestem na ciebie zły. — Zamilkł na chwilę, po czym zapytał: — Czym zasłużyłem sobie na to, żebyś chciała zrzucić mnie z urzędu prefekta?
— Naprawdę nie wiesz? — Pokiwał głową. Dziewczyna westchnęła i spojrzała w sufit, a jej błękitne oczy, teraz zalane łzami, przywodziły na myśl ocean… Piękny i niedostępny. Pełen tajemnic, których ludzie nigdy nie zdołają poznać. — Rozumiem idee Czarnego Pana. Są naprawdę dobre… Ale czy musicie ćwiczyć klątwy przeznaczone dla szlam na nas w 43? Czy naprawdę musimy przez fascynację kilku osób ponosić takie kary za byle co? Rzucił ktoś na ciebie kiedyś klątwę niewybaczalną? — Zapytała. Ślizgon przypomniał sobie, że chłopaki często wspominali coś o tym, że już ćwiczą klątwy, by po ukończeniu szkoły móc iść służyć Lordowi, jednak nigdy nie pytał, gdzie to robią. — To boli — wyszeptała. Zamknął usta, jadąc wzrokiem do jej nadgarstków, miała na nich czerwone pręgi… Nie po dobroci to siłą. — Bardzo boli… Nawet nie wiesz, kiedy zaczynasz się rzucać w amoku i gryźć własne ręce, by tylko przestało. Kiedy zaczynasz krzyczeć, płakać. Poniżać się, a kiedy to ustaje, wcale nie jest lepiej… Przeżyłeś kiedyś takie upokorzenie, Malfoy? — Spojrzała na niego, a on cudem to wytrzymał. — Powiedz, wyobrażasz sobie rzucać taką klątwę na jedenastolatka? — Pamiętał, jak kiedyś Avery prowadził dwóch chłopaków do 43, bo złamali regulamin. — Nie masz pojęcia… Szkoda. Może gdybyś choć raz poczuł je na sobie, dopilnowałbyś, by te incydenty nie miały miejsca. Ale ty tego nie zrozumiesz. — Wstała z ziemi, zakładając torbę na ramię. Podniosła swoją książkę, po czym podeszła do potłuczonego lustra, ocierając łzy z policzków i poprawiła włosy, przywracając się do porządku.
— Często tam trafiasz, prawda? — Nie odpowiedziała, przeczesując złote pasma. — Dlatego unikasz ludzi? Boisz się ich wszystkich przez to, co robi ci ta jedna grupa… Nie chcesz robić nic złego i nie robisz, ale i tak cię tam wabią pod byle pretekstem… Mówiłaś o Roxanne. O tym, że ona umie od tego uciec. Ty już nie, dlatego jej nie znosisz. Bo zostawiła cię całkiem samą, zdaną jedynie na siebie… Dlatego tu przychodzisz. — Podniósł się z ziemi. — By się w końcu wypłakać za całą tą niesprawiedliwość, jaka cię spotyka. — Podszedł do niej i westchnął, odwracając do siebie. — A potem tam wracasz i grasz swoją rolę. To boli bardziej niż Cruciatus, prawda?
— Jesteś za blisko. — Cofnęła się do umywalki i uderzyła o nią biodrem. Uśmiechnął się lekko i spokojnie zrobił krok w jej stronę. I nie wiedząc dlaczego nagle, przypomniał sobie wspomnienie z przeszłości. Kiedyś już znajdował się z nią w podobnej sytuacji. Dwa lata temu, na przyjęciu bożonarodzeniowym organizowanym przez jego rodziców.
— Nie chcę ci zrobić krzywdy. — Dotknął dłonią jej policzka przejeżdżając palcami po szczęce. Zapłonęła szkarłatem. Była w tej chwili niesamowicie urocza. Nie wiedział, co go podkusiło, ale pochylił się nad nią i powoli złączył ich usta w pocałunku. Naparła na umywalkę, chcąc się bardziej odsunąć, jednak bez większej trudności chwycił ją w talii i przyciągnął bliżej. Nie była w tym najlepsza, miał wrażenie, że całuje się z całkowitą nowicjuszką, co przypomniało mu wyznanie Zabiniego. A raczej jego kłamstwo. Na chwilę oderwał się, by spojrzeć w jej zupełnie zdezorientowane oczy. Nie miała pojęcia, co się stało. On zresztą też, ale… Chciał zasmakować jej jeszcze raz. — Głowa trochę bardziej w lewo, oddechy muszą się zgrać, a ty nie myśl za dużo nad tym, co robisz. Dobrze? — Skinęła głową zawstydzona, podniósł ją i usadowił na brzegu umywalki, po czym spróbował drugi raz. Teraz poszło łatwiej i płynniej. Zabawne było odczuwanie satysfakcji z pocałunku, już dawno nie brał tego pod tym kątem. Zwykły ruch, którym zwykł kupować sobie dziewczyny na jedną noc. To wszystko. W tej chwili czuł narastającą chęć praktykowania tej jednej jedynej czynności przez wieki. Miała miękkie usta o słodkim posmaku, co jakiś czas przygryzała przypadkiem jego wargę. Pocałunek francuski nie należał najwyraźniej do jej mocnych stron, jeśli jakikolwiek można by tak nazwać. I może to właśnie był powód. Niedoświadczenie. Z jednej strony powinno mu przeszkadzać, jednak z drugiej satysfakcjonującym uczuciem była myśl, że jest taka niewinna. Dziewczyny, z którymi miał kontakt, zwykle były doświadczone, droczyły się, starały się przejąć inicjatywę. Ona traktowała go z rezerwą, odsuwała się, ciężko było się z nią zgrać. Nie pozwalając na nic innego, jak tylko tą jedną czynność. Gdy wsunął dłoń pod jej spódnicę, natychmiast go ugryzła. Prawie zaśmiał się w jej usta, kiedy to zrobiła, ale po chwili i tak musieli się od siebie oderwać, bo nastąpił dzwon oznajmujący rozpoczęcie lekcji.
Zsunęła się z umywalki, patrząc na swoje nogi i ponownie podniosła torbę z ziemi, by wyminąć go i oddalić się, chowając ten niezdrowy rumieniec na policzkach i uciekając jak najdalej.
— Co powiesz na Hogsmeade? — Rzucił, patrząc na drzwi. Przystanęła, ale nie odwróciła się. — O piątej, przy wschodnim dziedzińcu. — Milczała. Dosyć długo, aż w końcu usłyszał otwierane drzwi. Zaśmiał się cicho, słysząc tuż przed tym krótkie: “W porządku”.


Narcyza zamrugała, otrząsając się i spojrzała na Syriusza, który stał przy niej, trzymając fiolkę w dłoni.
— I co?
— To nie było moje wspomnienie. — Black zmarszczył brwi. Narcyza spojrzała na swoją szafę. — Ktoś je poprzestawiał.
— Czekaj… Masz nie tylko swoje myśli?
— Zgadza się. Nie oceniaj mnie — dodała, kiedy ten już otwierał usta, by najpewniej zwyzywać za to wyznanie. — Tylko nie rozumiem… dlaczego jest ono tutaj. Przecież… Nie było złe… To wczorajsze też… Dlaczego chciałam się ich pozbyć? — Chwyciła się za głowę. Black spojrzał na szafę, a później na drugą, pełną fiolkę w jej dłoni. Miała wypić dwie.
— Może w drugiej będzie odpowiedź?
— Może… — Black przytaknął. Narcyza spojrzała na niego, a w jej oczach przez sekundę dostrzegł wdzięczność. Za co? Sam nie wiedział, w końcu tylko przy niej był, gdy wypijała wspomnienia… Choć może właśnie tego potrzebowała, by w razie czego… Ktoś pomógł jej się pozbierać. Westchnęła i wypiła drugą, a jej oczy znów stały się mętne, jak za każdym razem, kiedy odpływała od tego świata, przeżywając w swoim umyśle wydarzenia, które już miały miejsce.


— Czekaj, bo chyba trochę się pogubiłem — powiedział Evan, odpalając końcem różdżki papierosa. — Poszedłeś tam jej dokopać za to, że chciała przekonać starą Lwicę, by wywalili cię z urzędu prefekta naczelnego… Jakim cudem zaczęliście się przy tym lizać?! — prychnął. — Podbiegłeś do niej z tekstem: ”ty dziwko, jak śmiałaś to zrobić…”, po czym tak całkiem przypadkiem się na nią zwaliłeś? — Lucjusz pokiwał głową, zdejmując szkolne szaty i zaczął się przebierać, ignorując Rosiera i jego głupie pytania. Żałował, że powiedział mu cokolwiek o tym, co zaszło w łazience na trzecim piętrze, rzecz jasna pomijając kilka dosyć istotnych faktów. Na przykład to, że Black płakała, jak i jej wyznanie. Skupił się na czymś mniej istotnym, jak na przykład to, że Zabini ich okłamał. Albo że całował się z dziewczyną. — Przestań mnie ignorować, Malfoy, tylko to jakoś wyjaśnij… I co ty do cholery robisz? — dodał, widząc jak kumpel przebiera w szatach wyjściowych.
— Idę z Black do Hogsmeade — Rosier zakaszlał kilkukrotnie, wręcz wypluwając dym z ust, którym się zaciągnął do tego stopnia, że się nim zadławił. Lucjusz pokiwał głową, przypatrując się czarnym szatom. Szli do Hogsmeade. W którym było pełno motłochu i nie ma sensu rzucać się w oczy… Co i tak było trudne w jego sytuacji. Dziewczyny lgnęły do niego jak ćmy do ognia. Należał do najbogatszego rodu w magicznej Brytanii. I był jego jedynym męskim potomkiem. To znaczyło tyle, że był celem wszystkich rodzin łasych na pieniądze… Nie rzucanie się w oczy nie było w jego wypadku czymś łatwym.
— Jak to idziesz z Black? Malfoy, cholera, co ty wyrabiasz? Jeszcze rano twierdziłeś, że zupełnie cię nie interesuje. Potem biegniesz za nią wściekły, kończycie gdzieś na trzecim piętrze, Merlin wie co tam robiąc, a teraz idziesz jeszcze z nią na randkę? To amortencja? Jadłeś lub piłeś coś od niej?
— Jeśli wymiana śliny się liczy, to tak. — Mruknął zakładając spodnie. Rosier zaklął, zirytowany odpowiedzią. — Idziemy na randkę. To wszystko, naprawdę nie rozumiem dlaczego robisz z tego wielką sprawę jak jakaś plotkara. — Stwierdził, narzucając na ramiona czarną koszulę ze stójką i zapiął ją pod szyją. Następnie wziął szatę tej samej barwy, zapinaną jedynie na piersi złotym łańcuszkiem, zakończonym złotymi, okrągłymi medalionami. Założył buty i przejrzał się w lustrze. Chyba było w porządku.
— Czy mi się wydaje, czy chcesz dobrze wypaść? — zagadnął Rosier po dłuższej chwili milczenia. Lucjusz rzucił na niego przelotne spojrzenie, jego przyjaciel przyglądał mu się z wyraźnym zdumieniem. — Nie jesteś aby chory? — Upewnił się.
— Czuję się dobrze, dziękuję — odparł, a Evan zaśmiał się bez radości, był to raczej zirytowany śmiech, sztuczny. — Dlaczego ci to przeszkadza?
— Nie przeszkadza. Po prostu jest dziwne. Poszedłeś się zemścić, a umówiłeś na randkę. Gdzie tu logika? — prychnął, obserwując jak Lucjusz związuje włosy. — W dodatku ci zależy. To dziewczyny się starają. — Machnął ręką. — To one ubierają się w wymyślne ubrania sądząc, że wyglądają przez to zamożnej, malują w przesadny sposób,, wysławiają się w sposób elokwentny, choć doskonale zdajesz sobie sprawę, że na co dzień ich słownik jest gorszy niż przeciętnego pijaka z Nokturnu.
— Chcesz mi powiedzieć, że zachowuję się jak jakaś głupia czarownica z obory?
— Malfoy! Proszę! — zaśmiał się. — Ty zawsze wyglądasz tak dobrze. Nawet jak rano wstajesz z łóżka, wyglądasz jakby nimfy greckie pielęgnowały cię przez całą noc, byś nawet jak zaśpisz na lekcje, wyglądał porządnie… Ale nie o tym mówię. Chodzi o to, że strojenie się to ich działka. Ty możesz założyć cokolwiek, a i tak powiedzą ci, że jest dobrze.
— Uznałem, że raz mogę się postarać.
— Tylko dlaczego ten raz jest akurat teraz? — Lucjusz nie odpowiedział. W końcu sam do końca nie znał tego powodu. Albo znał, gdzieś w głęboko w środku słyszał cichy głosik, mówiący mu dlaczego, jednak z całych sił starał się go zignorować. Bo było to irracjonalne i po prostu śmieszne.

Punkt siedemnasta pojawiła się na dziedzińcu. Jeśli wcześniej ignorował słowa Evana o tym, że Black jest inna niż reszta i z całą pewnością zupełnie nie zwróci uwagi na to wyjście, przychodząc w najzwyklejszych ubraniach, to teraz stwierdził, że wisi kumplowi butelkę whisky. Rosier się nie mylił, ale nie było w tym nic złego. Mało kiedy nie wiedział jak zareagować, ale w chwili, kiedy ją zobaczył, jakoś zabrakło mu mowy. A przecież nie było to nic wymyślnego. Nałożyła czarną sukienkę na cienkich ramiączkach, sięgającą za kolana, która miała wcięcie w talii i wycięcie w kształcie litery v. najprawdopodobniej po obu stronach, choć chwilowo nie miał co do tego stuprocentowej pewności. Do tego na nogach miała czarne lekko prześwitujące pończochy i buty na niskim obcasie. Naprawdę nie było to nic ponadprzeciętnego. Ubrała się skromnie. Jednak coś, sam nie wiedział konkretnie ”co”, sprawiło, że czuł się, jakby zobaczył ósmy cud świata. Może to włosy… zwykle chodziła w rozpuszczonych… albo buzia. Pomalowała się… Nie. To nie to. Zlustrował ją wzrokiem, zaczynając od ubrania, przez odsłoniętą skórę i znów zatrzymał się na twarzy.
Kiedy się zatrzymała, posłał jej uśmiech. Nie odwzajemniła go, przez co poczuł się nieswojo. Nie był przyzwyczajony do takiego powitania z kobietą tuż przed randką. Wskazał kulturalnym gestem wyjście z zamku. Dopiero gdy przeszli przez błonia, dziewczyna odezwała się, nie brzmiała na zadowoloną.
— Jest dziwnie.
— Dopiero co wyszliśmy.
— Czyli według ciebie nie jest? — Spojrzała na niego, a on poczuł rozbawienie.
— Oczywiście, że tak… Ale zwykłem udawać, że nie, póki nie minie pierwszy stres związany z wyjściem.
— Malfoy, który stresuje się wyjściem z dziewczyną... coś niesamowitego. — Zironizowała, a on roześmiał się lekko i rzucił jej rozbawione spojrzenie.
— Nie brnij w to lepiej, bo wykopiesz sobie dołek. A ja prędko nie odpuszczam — szepnął konspiracyjnie, lekko się nad nią pochylając, dziewczyna parsknęła rozbawiona.
— Biorąc pod uwagę rotację dziewcząt, z którymi się spotykasz, odnoszę inne wrażenie — odparła z równym wyzwaniem w głosie. Blondyn poczuł, że jego usta wyginają się w uśmiechu.
— Zwracałaś uwagę na to, z kim się widuję?
— Twoja siostra dużo na to narzeka — rzuciła, a on zamilkł. No tak, jest współlokatorką Roxanne. — Nie dziw się więc, że odbieram cię jak zwykłego casanovę. — Oświadczyła i spojrzała na niego, a spojrzenie miała pełne drwiny. — To tylko wyjście, Malfoy. Nie licz na więcej.
— Nie liczę. Możesz być spokojna. — Przyznał zdziwiony jej otwartością. Bez ogródek postawiła sprawę jasno. Umówili się na wyjście do Hogsmeade, nic więcej. Szczerze mówiąc ulżyło mu nieco z tego powodu, nie miała co do niego żadnych oczekiwań. Choć ten głosik w środku podpowiadał mu, że on w stosunku do niej jakieś posiadał. — To sukienka od Gree, prawda? — Zagadnął, zmieniając temat, powstrzymując tym kolejną ciszę, która prawie między nimi zapadła. Przytaknęła. — Bardzo ci w niej ładnie. Powinnaś nosić czarne rzeczy, świetnie kontrastują z bladością twojej skóry.
— Zwykle ludzie mówią mi, że nie powinnam eksponować jej jasności. Ponoć przypominam nieboszczyka, który wstał z grobu. — zaśmiał się lekko, jak on ją dobrze rozumiał.
— Spójrz na mnie. — Zrobiła to nieco zbyt wolno. — Co widzisz?
— Albinosa — zaśmiał się lekko. Cóż… chyba pierwszy raz ktoś określił go w tak dosadny sposób. I chyba najbardziej odpowiedni. Gdy kiedyś o to pytał, dostawał wiele idiotycznych odpowiedzi jak na przykład: widzę faceta, który przedawkował zaklęcie rozjaśniające albo wpadłeś do kotła wywaru wybielającego będąc dzieckiem?
— Więc akurat w tej kwestii rozumiem cię jak nikt inny.
— Skoro tak uważasz — odparła spokojnie, nie brzmiała ani na wesołą ani na smutną, raczej znudzoną. — Miło słyszeć, że komuś odpowiada mój gust. Choć jak mniemam powiedziałeś to przez grzeczność bądź chęć uzyskania tym mojej sympatii.
— Nie wierzysz w ludzką szczerość, co?
— Szczerość? — prychnęła i pokręciła głową. — Wszyscy jesteśmy siebie warci. Nie ma ludzi szczerych. Każdy kłamie. Mniej lub bardziej, ale to robi. Przemyśl to.
— Dlaczego miałbym?
— Czarny Pan cię oczarował, prawda? — powiedziała, nie patrząc na niego. Lucjusz od razu pojął, o czym dziewczyna mówi. Nic dziwnego, że wiedziała. W wakacje sporo czasu spędzał z Rudolphusem, który wtajemniczał go w tajniki bycia śmierciożercą. Jednak zdziwiło go nieco jej stwierdzenie.
— A kogo by nie oczarował? Jest wielkim czarodziejem.
— Jest — przyznała, wciąż patrząc przed siebie. Przez chwilę milczeli, kiedy dopiero wyszli z lasu i weszli na ścieżkę prowadzącą do Hogsmeade, i minęło ich kilku uczniów, kontynuowała. — Jednak coś tam nie gra. Wszyscy brnięcie za ideą, cudowną zresztą, jednak… Wszystko to, co mówi Bella jest zaprzeczeniem owej idei. Plan, który wydaje się tak piękny, opiera się na kłamstwie.
— Chyba nie rozumiem.
— Dlatego w to wierzysz. — Westchnęła cicho. — Chcesz być śmierciożercą, nawet ja przyznam teraz, że nim zostaniesz. Bo wierzysz w to kłamstwo i masz pieniądze. — Powiedziała i na niego spojrzała. Ujrzał w jej spojrzeniu współczucie, którego nie rozumiał. — Czarny Pan nie będzie zwracał uwagi na twoje umiejętności, a na to, co może zyskać, mając tak wpływowe nazwisko w swoich szeregach. Niczym nie różni się od ludzi, którzy cię otaczają. Od dziewcząt, z którymi się spotykasz, od przyjaciół, którymi się otaczasz. Żyjesz w kłamstwie, z którego on będzie czerpał jak pijawka. — Przystanęli na ścieżce, od wschodu zawiał wiatr wytrącając z jej fryzury kilka pasm złotych włosów. Szaty zatrzepotały. — Świat nie jest czarno-biały. — Poprawiła swoimi bladymi dłońmi ramiączko sukienki. — Nie ma ludzi szczerych. A to, w co wierzysz, może okazać się nie początkiem, a końcem. — Dodała ciszej, po czym zwróciła wzrok ku ludziom, którzy ich minęli. Jakaś para Krukonów trzymająca się za ręce. Również zwrócił na nich uwagę… choć umysł się buntował, kazał się obronić i uświadomić ją, jak wielkie bluźnierstwa stara się mu wmówić, to cichy głos w sercu kazał o tym zapomnieć. Wyrzucić tamte słowa z głowy… nie po to tu teraz byli.
— To zły temat na randkę — oświadczył, znów ruszając przed siebie. — I świetny, by odepchnąć od siebie natrętnego chłopaka z ambicją na śmierciożercę, ale uprzedzałem. Nie odpuszczę tak łatwo. — Rzucił nie odwracając się, dziewczyna prychnęła niczym rozdrażniona kotka, po czym usłyszał stukot obcasów i po chwili zrównała z nim kroku. Uśmiechnął się z satysfakcją, a w umyśle pojawiła się myśl, że będzie to ciekawe spotkanie.

*
— Pan Malfoy! — Ucieszył się właściciel lokalu, który w swojej kawiarni był kelnerem, piekarzem i baristą w jednym. Zaciszna kawiarnia pana Stevensa dawała mu pewne poczucie intymności. W porównaniu do Herbaciarni Madame Puddifoot nie chodziło tu zbyt wiele uczniów, ze względu na wygórowane ceny, które po prostu odstraszały dzieciaki z biedniejszych rodzin czy mugolaki. Lubił tu przychodzić, ponieważ kawa rzeczywiście, jak na standardy Hogwartu, była tu dobra, natomiast miejsce pozwalało odetchnąć od natrętnych gapiów. Narcyza nie wyglądała na osobę, która lubi miejsca zatłoczone, jak bar Pod Trzema Miotłami czy wcześniej wspomniana kawiarnia, dlatego mając tak ograniczony wybór, jedynym sensownym miejscem wydał mu się lokal pana Stevensa. — To co zwykle?
— Nie dziś, panie Stevens. Poproszę pellini, bez mleka, jeśli można.
— Oczywiście! Dołożyć do tego deser? Dziś przyszła wyborna czekolada z Tajlandii. Idealna do tortu z kruszonką.
— Wydaje mi się, że to dobry pomysł. Narcyzo, masz ochotę?
— Mam nietolerancję czekolady — odparła sucho i spojrzała na pana Stevensa oddając mu kartę. — Lavazza Crema e aroma, nie więcej niż trzy dawki, bez mleka, chyba, że posiada pan mleko pegaza, do tego dwie i trzy czwarte łyżeczki cukru, koniecznie ciemnego, nie więcej. — Jeśli Lucjusz sądził, że jego matka jest wybredna, jeśli chodzi o jedzenie czy picie, jakie ma spożywać, to w tej chwili to wszystko odwołał. Po raz pierwszy usłyszał tak szczegółową instrukcję co do zamówionej kawy. — Ma pan minę, jakby nie wiedział o czym mówię? — Uniosła wyżej brew, robiąc zirytowaną minę. Starzec lekko się poruszył, kilkakrotnie otwierając i zamykając usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak nie bardzo wiedział co. Dopiero za którymś razem wykrztusił z siebie zdanie.
— Proszę wybaczyć, zaskoczyła mnie panienka.
— To dobrze. Bo zamawiam to samo, co Lucjusz. I z przyjemnością zjem kawałek tego torciku — powiedziała uprzejmie, a obaj zostali w jeszcze większym szoku. Po sekundzie pan Stevens roześmiał się i klasnął w dłonie, kłaniając się.
— Wedle zamówienia, milady. — Zaśmiał się cicho. — Przezabawna istotka! — dodał do siebie, odchodząc. Lucjusz wciąż siedział, patrząc na dziewczynę z szokiem. Przed sekundą zwracając się uprzejmie do pana Stevensa rzeczywiście zabrzmiała niewinnie i uroczo, w sposób, o jaki by jej nie posądził. Zdawała się być poważna i stateczna. Powściągliwa, pozbawiona poczucia humoru. Zupełnie inna niż przed chwilą.
— Dobra z ciebie aktorka — wzruszyła ramionami, spoglądając na puste stoliki wokół, teraz znów była taka jak wcześniej. Smutna, nostalgiczna, myślami uciekająca od niego gdzieś daleko. — Dlaczego taka jesteś? — Sam nie wiedział, kiedy te słowa opuściły jego usta. Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, wodząc wzrokiem po lokalu.
— A dlaczego mam nie być? — odpowiedziała pytaniem, dotykając palcami swojego rodowego pierścienia. — I tak nikogo to nie obchodzi. Nie ma sensu kłamać, że jest inaczej — dodała, spoglądając na niego, jakby chciała powiedzieć: “Odpuść”. Wiedział, że tak będzie, od początku zresztą. — Udajemy, żeby pokazać się przed innymi od swojej najlepszej bądź najgorszej strony. By sądzili, że jesteśmy kimś istotnym i poważnym, bądź całkowicie nieszkodliwym i uprzejmym. To kolejne kłamstwo, którym się otaczamy. Nie ma ludzi, którzy nie udają kogoś innego. Zawsze przed kimś się udaje, przed rodziną, znajomymi… potężnym czarodziejem.
— Znów poruszasz ten temat.
— Bo od niego uciekasz — wyszeptała, patrząc mu w oczy. — Boisz się, Malfoy… Kilka słów wystarczyło, byś miał wątpliwości. Czy to nie żałosne?
— Bronisz się — zamilkła. — Atakujesz, bo boisz się, że zacznę pytać o ciebie. O to, kim jesteś, co lubisz, jakie masz plany czy jak wiele felernych randek już zaliczyłaś. Boisz się, nie samych pytań, a tego, że nie będziesz umiała odpowiedzieć. Najlepszą obroną jest atak. Tak… Jednak wiesz, że i tak o to zapytam. A ty i tak będziesz musiała się odezwać. Starasz się wywołać we mnie złość, żebym wyszedł, trzasnął drzwiami, uniósł się dumą i zakończył tę bezsensowną wymianę zdań. Ale tego nie zrobię. — Oparł się wygodniej o krzesło i posłał jej pełen wyższości uśmiech, usatysfakcjonowany tym, że ją uciszył. Przez długą chwilę milczała, do tego czasu zdążyło pojawić się przed nimi ich zamówienie. Kiedy tylko znalazło się ono na stoliku, zapytała.
— Co, jeśli to ja postanowię wyjść?
— Pójdę za tobą. Daleko nie zajdziesz, a nawet jeśli gdzieś znikniesz, jako prefekt naczelny mam obowiązek sprawdzić, czy po ciszy nocnej jesteś w dormitorium. — Poinformował ją, biorąc łyk kawy, po czym uśmiechnął się, kiedy dziewczyna zmieszana jego stwierdzeniem utkwiła wzrok w blacie stołu. — Nadal masz pytania? — Zagadnął. Zmarszczyła brwi, wciąż patrząc na stół i parsknęła cicho.
— Mówią na ciebie Lucy?
— Co? — zamrugał zdziwiony, dziewczyna postukała palcem w blat stołu. Zerknął na niego i zaklął w myślach, widząc serduszko, a w nim krzywo wypisane słowa: “Amelia + Lucy”. Tak kończą się randki z napalonymi Krukonkami. Ostatnio jedna z dziewczyn faktycznie coś kreśliła po blacie stołu, ale nie sądził, że jego imię. — Szczerze wątpię. — Skłamał gładko. — W taki sposób określa mnie jedynie Evan Rosier. Zbieg okoliczności.
— Wąż i Kruk. Urocze. — Wziął wdech i znów spojrzał na serduszko… Pod którym był wąż i kruk. Miał ochotę wstać i zmienić stolik, jednak z oczywistego powodu nie mógł. Przyznałby się do błędu. Narcyza postukała palcem po blacie i wzięła się za kawę. — Wszystkie dziewczyny przyprowadzasz akurat do tego stolika? — zagadnęła, delikatnie dmuchając, by schłodzić napój. — Pewnie pod nim jest dwa razy tyle miłosnych wyznań z randek. — ”Chce cię sprowokować”. — Czy to nie żałosne, Lucy? — Miał wrażenie, że jeszcze słowo i szybko ją uciszy. — One nawet patrząc na te ryciny sądzą, że ci na nich zależy. — Drgnął. Ona… Nie kpiła z niego?
— ...W zupełności — przyznał powoli i spojrzał na rysunek. Faktycznie, było to żałosne. Przecież nie ukrywał się z tym, że często zmienia dziewczyny. Nie starał się… Jednak żadna nigdy nie zwróciła mu na to uwagi. Przychodziły tu, z pewnością również to widziały, jednak… myślały, że one są inne. Bardziej wyjątkowe. A przecież ten głupi rysunek sam w sobie mówił, że nie. — Czujesz się z tym niekomfortowo?
— Ze świadomością, że przede mną siedziało tutaj z tobą kilkanaście innych dziewcząt? — zapytała i pokiwała głową, znów biorąc łyk kawy. — To byłoby jeszcze bardziej żałosne niż to, że każda z nich sądziła, że cokolwiek znaczy.
— Znaczyły — spojrzała na niego. Zamilkł i napił się. — Na tamten wieczór.
— I właśnie w to jestem skłonna uwierzyć — przyznała, po czym zwróciła uwagę na swój kawałek ciasta. — Co jest zabawniejsze, te randki tutaj czy sam seks? — Zapytała, chwytając za widelczyk i zjadła kęs, nieco zbyt wolno wyjmując końcówkę sztućca z ust. Wiele dziewczyn robiło coś takiego, wydawało się im to seksowne, jednak niewielu udawało się zrobić to w prawdziwie pociągający sposób. Głównie dlatego, że nie były nikim ważnym, więc taki ruch nie był nieodpowiedni. Narcyza należała do arystokracji, ten ruch wykonany w nieodpowiednim miejscu i czasie, mógł spotkać się z naganą ze strony społeczeństwa. I pewnie dlatego wydał mu się ponętny.
— Dziwne pytanie, na które odpowiedź jest przecież prosta.
— Nie miałam na myśli satysfakcji płynącej ze stosunku. — Rzuciła i zjadła kolejny kęs, po czym upiła łyk kawy i na niego spojrzała, odchylając w bok dłoń, w której trzymała widelec. — A rozbawienie, jakie się odczuwa do tych naiwniaczek. — Poczuł, jak przejechała leniwie nogą po jego łydce. — Naprawdę nie jesteś rozbawiony w chwili, kiedy wlepiają w ciebie te cielęce spojrzenia i z uwielbieniem mówią ci, że cię ubóstwiają, miłują lub nawet kochają? — Zapytała i znów napiła się kawy, a jej zimne spojrzenie zetknęło się z jego. — Czy to, że po wszystkim wracasz do swojego dormitorium i zasypiasz odhaczając kolejną na liście?
— Nadal to drugie. — Stwierdził, śledząc jej wyważone ruchy. — Ich wyznania miłosne podczas stosunku są pełne melodramatyzmu i naiwności. Sądzą, że spotkały jakiegoś księcia z bajki. Podczas kiedy całkowicie wyłączają czujność i później cierpią… Siedzisz na ich miejscu. Nie obawiasz się, że skończysz w podobny sposób?
— Nie.
— Dlaczego?
— A zapytałbyś o to wprost, mając zamiar potraktować mnie dokładnie w ten sposób? — Odpowiedziała pytaniem, odsuwając nogę i spojrzała na niego z wyzwaniem. — Zakładam, że tak, gdybym była na tyle głupia, by nie zrozumieć twojej gry.
— Dlaczego wciąż uważasz, że chcę się tylko zabawić?
— Nie zapraszasz na randki dziewczyn, mając inny powód — odparła sucho, nie mógł się z nią nie zgodzić. Jednak tym razem, poza podrywem, miał na celu coś jeszcze. Chciał ją poznać, sam nie wiedział po co.
— Nie powiesz mi, że ci się nie podobam. — Zaśmiał się cicho, Black uniosła wyżej lewą brew, po czym spojrzała w głąb lokalu. — Rano nie narzekałaś — dodał. wywołując na jej policzkach rumieniec, którego nie zdołała ukryć. Jednocześnie chyba ją zirytował stwierdzeniem.
— Będziesz teraz się tym chełpił? — mruknęła i zastukała palcami o blat stołu. — Że tak po prostu to się wydarzyło? Wmawiał sobie, że skoro nawet zimna Black ci się poddała, to nie ma nikogo, kto by tego nie zrobił?
— Skąd ta irytacja?
— Bo wszędzie widzisz tylko głupi interes. — Prychnęła. — Czuję się tu jak jakiś towar, rozumiesz? Zwierzę, z którym można zrobić co się zechce, wystarczy mieć kilka trików, by go ujarzmić.
— Nie jesteś zwierzęciem.
— Ciekawe. Bo ja odczuwam inaczej. Przebiegasz przez tą samą procedurę, Malfoy, co zawsze. Niczym to wyjście nie różni się od reszty. Zupełnie niczym.
— Oczekujesz specjalnego traktowania? — Spojrzała na niego, a on zrozumiał od razu, że było to złe pytanie. Gdyby jej spojrzenie mogło zabijać, zrobiłaby to właśnie w tej chwili. — Wyobraź sobie, że nie mam powodu, by robić to w stosunku do ciebie. — Stwierdził zirytowany. — Nie różnisz się niczym, Black, choć zapewne wmawiasz sobie, że jest inaczej. Jak słusznie zauważyłaś, zabrałem cię tam, gdzie dziesiątki innych dziewczyn, odebrałem cię z dziedzińca, jak każdą inną, z którą się umawiam, poderwałem w ten sam sposób, co kilka innych rozhisteryzowanych panien potrzebujących wsparcia, bo nie radzą sobie z własnymi problemami jak dzieci.
— Wystarczy…
— Chcesz czegoś innego niż reszta, pytam się, czym niby miałabyś sobie na to zasłużyć? Nie jesteś wyjątkowa. Zaprosiłem cię, bo było mi ciebie żal. — Dopiero po czynie dokonanym zdał sobie sprawę z tego, co właściwie powiedział. Jego własna bezczelność uderzyła go od środka i odebrała możność mowy. Zamknął usta patrząc na nią, siedziała milcząc i wpatrywała się w swoją dłoń, na którym miała pierścień rodowy. Gdyby na jej miejscu siedział inny Black, już dawno oberwałby z jakiejś klątwy w twarz lub nawet nie klątwy, a pięści. Ona jednak nie wyglądała, jakby chciała go zaatakować czy chociażby zwyzywać. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale ostatecznie nie powiedziała nic i skierowała się do wyjścia.
— Już panienka wychodzi? Miałem nadzieję dać pani jeszcze jeden kawałek na koszt firmy.
— Ciasto było wyborne, panie Stevens. Dziękuję… Lucjusz z pewnością je zje. Ja niestety muszę już iść. — Głos miała dźwięczny i uprzejmy, nawet nie zadrżał. Później nastąpiło skrzypnięcie drzwi, a on został w lokalu całkiem sam. Zdając sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu widział łzy w oczach kobiety z jego winy. Chciał spędzić z nią miłe popołudnie…”To skomplikowane”, przeszło mu przez myśl i musiał przyznać, że faktycznie, było. On nie znał znaczenia słowa samotność, nigdy nie czuł się w ten sposób, nie rozumiał ludzi, którzy w owym stanie mogą żyć. Jak ciężko musi im być, przełamać się i zrobić ten pierwszy krok. Wyjść z kimś gdzieś i po prostu porozmawiać. Broniła się przed tym, sam to powiedział… a jednak dał się sprowokować. Mówiąc o kilka zdań za dużo. Zwrócił uwagę na miejsce, w którym siedziała, a później skierował go na rycinę znajdującą się na stole i zamarł, w sercu znajdowało się tylko jego imię.

*

— Black? — Zapukał do jej pokoju. Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, wszedł do środka, nie czekając na pozwolenie. Siedziała na swoim łóżku, tak samo jak tamtego dnia, i zaznaczała w kółka wiele fraz i wyrazów. Czarna sukienka wisiała przewieszona przez zagłówek fotela, a buty wystawały gdzieś spod łóżka. Ona natomiast siedziała na łóżku w tej samej nocnej halce, w jakiej spotkał ją tu kilka tygodni temu, nie była pomalowana, włosy miała rozpuszczone. — Można? — Na to również nie otrzymał odpowiedzi. Przymknął drzwi i zerknął na część swojej siostry, był tu większy bałagan niż zastał wtedy. — Roxanne znów z tobą mieszka? — Milczała. Westchnął i podszedł do niej przystając przy łóżku, nawet nie uniosła spojrzenia. Zerknął na jej książkę, a potem notatki. Klątwa uśmiercająca. — Powiedziałem za dużo. — Przewróciła kartkę na następną stronę. Przykucnął i spojrzał na jej twarz, kiedy chciała, bardzo dobrze umiała ukrywać emocje. — Chciałaś mi powiedzieć, że jestem dupkiem? Nie krępuj się. Powiedz. Wykrzycz mi to w twarz, uderz, przeklnij. Cokolwiek. Zasłużyłem. — Wciąż zapisywała notatki, z wahaniem wyciągnął do niej dłoń i chwycił za podbródek, każąc na siebie spojrzeć. Odepchnęła ją, ale popatrzyła na niego.
— Zagłuszasz tym własne wyrzuty sumienia.
— Wcale nie.
— Tak — zamilkł. Blondynka zamknęła książkę i rzuciła ją gdzieś na bok. — Kupujesz tym je, dajesz poczucie, że to, co mówisz, ma dla ciebie znaczenie, ale nie ma. Nie chcesz po prostu czuć się winny, wcale nie odczuwasz skruchy. Gdyby tak było... Przeprosiłbyś.
— Przecież to zrobiłem.
— Nie zrobiłeś. — Odwrócił spojrzenie. Nigdy nie musiał za nic przepraszać. To ludzie przepraszali jego. Miała rację. Tylko zagłuszał poczucie winy… oczekiwał, że mu wybaczy. — Nie jesteś w stanie przeprosić nikogo, nawet jeśli ten wyrzuci ci prawdę w twarz. — Drgnął. Teraz to ona wyciągnęła do niego dłoń i dotknęła policzka, delikatnie obejmując palcami jego szczękę i uśmiechnęła się wsuwając palce w jego włosy i lekko uśmiechnęła, po czym puściła i wróciła do notatek. Siedział przez chwilę zdezorientowany tym nagłym czułym ruchem. Dotknął powoli miejsca, które przed chwilą trzymała.
— Co powiesz na spacer po ciszy nocnej?
— Ma być deszcz asteroid, a ja nie lubię gwiazd — powiedziała sucho, odwracając kartkę na kolejną stronę. — Ale rano możesz odprowadzić mnie na lekcje. — Parsknął cicho i podniósł się, siadając na skraju jej łóżka. — Chyba, że dla Malfoya to za dużo zachodu.
— Mogę nawet nieść ci książki. — Zerknął na jej notatki i utkwił wzrok w jednym z przekreśleń, które stworzyła przy zdaniu: “Odbicie zaklęcia uśmiercającego jest niemożliwe”. — Dlaczego ten fragment skreśliłaś? — spytał, wskazując owe miejsce. Blondynka spojrzała na nie, a chwilę później uśmiechnęła się i odłożyła pióro.
— Nie ma rzeczy niemożliwych. To zależy jedynie od wiary… — oświadczyła cicho i odgarnęła włosy za ucho. — Jestem pewna, że kiedyś ktoś mądry dowiedzie temu, że nawet odbicie zaklęcia śmierci jest możliwe. — Przejechała palcami po okładce książki i zatrzymała dłoń na znaku insygniów śmierci. Wpatrywała się w nie przez chwilę, a jej twarz z niewyjaśnionych przyczyn przeszedł cień strachu. — Czekasz na coś?
— Wyganiasz mnie? — Skinęła głową, Lucjusz otworzył usta jednak chwilę później je zamknął nie wiedząc co powinien powiedzieć. Po prostu wyprosiła go z pokoju… Pokiwał rozbawiony głową i wyszedł, ta dziewczyna naprawdę lubiła zgrywać niedostępną. I bardzo mu się to podobało.
*

Róże były czerwone, piękne, namiętne… Cudownie wyglądały paląc się w kominku, przybierając setki tysięcy barw czerwieni.
— Wiem, że jesteś zła...
— Wyjdź. — Powtórzyła po raz któryś. Mężczyzna westchnął i spojrzał na drzwi, za którymi zniknął Lupin kilkanaście dobrych minut temu. Później zwrócił uwagę na Esmeraldę, patrzącą na fotografie pociętego ciała i powoli do niej podszedł.
— Wiesz, jak nie lubię przepraszać.
— Nie umiesz. — Poprawiła go. Wypuścił spokojnie powietrze z ust i skinął głową, przypominając sobie, jak kiedyś dokładnie to samo powiedziała mu Narcyza. — Powiedziałeś wczoraj to, co sądzisz, nie masz za co mnie przepraszać.
— Nie mam o tobie takiej opinii. — Spojrzała na niego, z trudem to spojrzenie wytrzymał. — Oboje mamy swoje wady. Wczoraj… To mnie przerosło, masz rację. Popadam w szaleństwo… I jeśli… to takie ważne… zacznę brać te eliksiry. — Spojrzała na niego. On tego nie zrobił, Esmeralda zapisała mu leki po śmierci Cassy, nie brał ich. Nie miał zamiaru tak się upokarzać, był Malfoyem, nie ma słabości i nigdy nie popadłby w depresję ani szaleństwo… Niezależnie jak nisko upadnie. Nie zachwieje się… Właśnie z racji tego, że nim jest. Tak go uczono. Tak sam uczył swoje dzieci, oszukiwał siebie i je. Dlatego teraz, już nic nie znaczy. Bo nie potrafi przyznać się do błędu. Nigdy nie potrafił. I zapewne to zniszczyło mu życie. — I postaram się znaleźć coś, co… Znów nada sens… temu, że żyję. — Usłyszał głębokie westchnienie zrezygnowania i uniósł do niej wzrok.
— Co ja mam z tobą zrobić? — Pokręciła głową, patrząc mu w oczy. — Jesteś najgorszym przypadkiem przyjaciela, jakiego kiedykolwiek spotkałam, nie ma na to leku… — Parsknął cicho, Esmeralda również się uśmiechnęła. — Zabić to za mało. — Westchnęła, przytulając go, a Lucjusz poczuł, że żal w jego sercu niknie, poczuł ulgę z uwagi na to, że mu wybaczyła. Czy jeśli przeprosi Draco… też będzie się tak czuł?

*

Narcyza chwyciła się za głowę, czując nagły ból. Dwa wspomnienia to zdecydowanie zbyt wiele jak na nią. Syriusz chyba też to dostrzegł, bo wyglądał na zaniepokojonego. Zbladł nawet nieco, a jego oczy zrobiły się duże, gdy się zachwiała. Pokręciła jednak głową, dając znać, że to nic takiego i usiadła na łóżku, machając na niego dłonią. Wykonała swoją część, chciała zapłaty. Black parsknął cicho i podrapał się po szyi, po czym zwrócił uwagę na swoje dłonie i środkowy palec lewej dłoni, na którym miał wyryty znak Wenus.
— Pewnie nie zdziwi cię, kiedy powiem, że to matka. — Mruknął i westchnął, przechodząc przez pokój. — W mitologii bogini miłości… Tutaj to groteska, bo z miłością nigdy bym jej nie utożsamił. Czarująca była z niej kobieta, czyż nie? — Zagadnął, Narcyza nie odpowiedziała. Oboje wiedzieli, jaka była matka Syriusza. Narcyza nie potrafiła sobie przypomnieć nawet jednego pozytywnego wspomnienia z nią związanego, więc pewnie dlatego nie odpowiedziała, słowa tu były zbędne. Jednak Syriusz się odezwał, a Cyza usłyszała w jego głosie małego chłopca, który wspomina coś bardzo bolesnego. — Nie potrafię wyrzucić z pamięci momentu, kiedy uciekłem z domu… Tego pamiętnego wieczora, gdy to się stało, a ona rzuciła we mnie klątwą Cruciatus, zaklinając mnie na wszystkie diabły tego świata… Zapowiedziała mi piekło. Nasłała demony, które później mnie odnalazły w Azkabanie… Przynajmniej będąc tam tak czułem, że to wszystko, co przeżyłem, każde zło, jakie przyszło mi znieść, to jej wina. — Zamilkł na chwilę. — Okropne uczucie, mówić to o własnej matce… Więc ciesz się, Narcyzo. — Spojrzał na nią. — Z dwojga złego nie byłaś aż tak koszmarną matką.
Narcyza miała co do tego wątpliwości.
*

Czasami wydaje się nam, że świat jest czarno-biały, a określenie dobra i zła to coś banalnego. Czasami mamy wrażenie, że to wszystko jest proste, a wybór oczywisty. Czasami, ale tylko czasami, mamy co do tego wątpliwości.
— I co ja mam z tobą zrobić, różyczko? — Dafne zgarbiła się, słysząc przenikliwy głos mężczyzny stojącego za krzesłem, na którym siedziała. Patrzyła na swoje białe dłonie. Sądziła, że najgorsze, co mogło ją spotkać, to Czarny Pan i jego zadanie dla niej… Nie zawiodła, zrobiła, co chciał i czym się jej odpłacił. Przydzielił jako ucznia jednemu ze swoich śmierciożerców. Tylko Voldemort chyba nie wiedział jednej rzeczy, z której ona zdawała sobie sprawę. Avery nie został skazany do Azkabanu za śmierciożerstwo, a za liczne gwałty i morderstwa młodych dziewcząt. Lubował się w nieletnich. Ponoć jego najmłodsza ofiara miała jedenaście lat …— Czarny Pan kazał mi cię uczyć… Przypomnij mi ile masz lat?
— W lipcu skończę szesnaście, sir... — Wybełkotała, czując przeszywający strach. Już wcześniej ją uprzedził, jak ma się do niego zwracać. Dosyć boleśnie tłumacząc, co się stanie, jeśli nie będzie tego robić.
— To całkiem sporo. I naprawdę nie znasz się na klątwach? — Pokiwała głową. Westchnął z nostalgią kładąc dłonie na jej ramionach. Spokojnie masując jej łopatki, w lustrze widziała, jak ją obserwuje. Jak patrzy spokojnie i z uśmiechem, jakby napawając się jej strachem. — Jesteś bardzo spięta, Dafne. Robię coś nie tak? — Przemilczała to. — Dafne, mówię do ciebie. — Poczuła, jak zaciska mocniej palce na jej ramionach boleśnie je chwytając.
— Nie, sir — oświadczyła i skrzywiła się, gdy jeszcze mocniej ją ścisnął. — Sir… To boli.
— To ma boleć — mruknął, puszczając ją i obszedł jej krzesło, by po chwili przystanąć przy niej i pochylić się nad nią, gromiąc wzrokiem. — Masz oczy zaszczutego dziecka. Mają zmienić swój wyraz. Teraz. — Była zbyt przerażona, by spróbować w jakikolwiek inny sposób na niego spojrzeć. Pokręcił głową z dezaprobatą, wyjmując różdżkę. — Chcesz, żeby zaczęło cię boleć, Dafne? Mam cię uczyć, a to oznacza, że mogę karać za każdy błąd. Więc spróbujmy jeszcze raz, dobrze? — zapytał jakby była małą dziewczynką. — Czy zrobiłem coś nie tak?
— Nie, sir.
— A dlaczego?
— Ponieważ uczeń nie może narzekać na metody mistrza. — Wybełkotała, czując wstręt do samej siebie za te słowa. Jednak jego wyraz twarzy stał się łagodniejszy, a lewą dłonią pogładził jej policzek, cudem się nie wzdrygnęła.
— Szybko się uczysz, króliczku. — Uśmiechnął się, lustrując ją uważnie wzrokiem. — Teraz zrobisz mi herbaty, a później popracujemy nad jakąś prostszą klątwą. — Odsunął się od niej, pozwalając wstać i wskazał jej różdżką drzwi. — Tylko żeby tym razem była dobrze zrobiona — dodał, gdy była przy drzwiach, a przez jej ciało przeszedł kolejny dreszcz, przypominając sobie ostatni raz, kiedy nie była ona odpowiednia. — Szybciutko, nie mamy całego dnia. — Najgorsze w tym wszystkim było to, że był taki uprzejmy.

*

Draco usiadł w prawie pustej klasie wykładowej, patrząc na wszystko z zaciekawieniem, ale i obawą. Akademia różniła się od Hogwartu, na zajęcia nie chodziło się w grupach, zapisywało tylko na te, które cię obchodziły. Te również różniły się od tych, na które uczęszczał dotąd w Hogwarcie. Tutaj wykładali nie tyle nauczyciele, co uczniowie… Wszyscy byli ponadprzeciętnie uzdolnieni w różnych dziedzinach i w trakcie zajęć rywalizowali między sobą w różnorakich ćwiczeniach, które monitorowali mentorzy. Gdy dostrzegli błąd, na przykład jak teraz w numerologii, informowali o tym ucznia, który albo się zorientował gdzie on jest albo przegrywał z konkurentem. Wszystko polegało na zawodach… co było bardzo dziwnym zjawiskiem.
— Też jesteś nowy? — Drgnął i spojrzał na dziewczynę, która przy nim przysiadła. Ona niespecjalnie się nim przejęła, patrząc w dół na poprawiającego równanie chłopaka. Draco wrócił wzrokiem do tablic i zauważył, że ten przyspieszył tempo pracy, aby nadrobić zaległość, którą w czasie poprawiania błędu, zdążył już wykonać jego konkurent.
— Tak… To mój pierwszy dzień.
— Znam to uczucie, jestem tu od tygodnia.
— Sądziłem, że wszystkich zajęcia zaczynają się od tego samego terminu. — Pokiwała głową. — Dziwne.
— Jak zresztą cała ta akademia, jednak nie ma na co narzekać. Pocieszam się tym, że tu jestem. Nie każdy ma ten komfort. — Skinął jej głową, patrząc nadal w dół sali, gdzie jeden z uczniów już skończył równanie, a psor poprawił okulary i podszedł do jego tablicy. Przyglądał się jej ze zmarszczonym czołem, konkurent chłopaka natomiast kończył swoje, najwyraźniej mając nadzieję, że tamten popełnił błąd i jego, teraz już bezbłędne, da mu zwycięstwo, jak i punkty w rankingu. Akademia miała jeszcze jeden dziwny zwyczaj: nie było tutaj domów, natomiast był ranking najzdolniejszych uczniów z każdej dziedziny. Kiedy było się na szczycie, osiągało się wszystko to, co się pragnęło, a drzwi do sławy stawały otworem. — Skąd jesteś?
— Z Londynu.
— Tak myślałam.
— Po akcencie?
— Dokładnie — parsknęła cicho. Westchnął. W jego wypadku akcent był bardzo wyraźny. Pewnie lata zajmie mu wyzbycie się go, jednak teraz nie ma co nawet o tym marzyć.
— A ty?
— Paryż, Beauxbatons… Byłam jedyną osobą, która dostała ten list od dobrych kilkunastu lat.
— U mnie pewnie było podobnie — mruknął i zmarszczył brwi, widząc jak mentor kręci głową w obydwu przypadkach, a obaj uczniowie patrzą po swoich równaniach z niedowierzaniem. Poprawił okulary i przyjrzał się im. Niby wszystko w porządku, ale to nie był wzór Corbego, który mieli wykonać. Obaj walnęli się na samym początku.
— Widzisz błąd?
— Tak mi się wydaje.
— To zgłoś.
— Po co? — Dziewczyna spojrzała na niego jak na kretyna, po czym jej dłoń wyskoczyła do góry, przypominając mu Granger, znającą odpowiedź na wszystko. Mimo iż podobne nie były zupełnie, to manierę głoszenia się i wyskakiwania z ławki miały wręcz identyczną.
— Psorze! — Draco obejrzał się i chciał cofnąć, kiedy dziewczyna zaczęła krzyczeć. — Psorze, on wie! — powtórzyła i chwyciła Malfoya za szatę, nie pozwalając mu się odsunąć. Malfoy cały zbladł, kiedy nim potrząsnęła, skacząc. W życiu nie spodziewałby się takiego zachowania po dorosłej, ponoć inteligentnej dziewczynie. I chyba pierwszy raz w życiu spotkał kogoś tak… żywego.
Ich mentor poprawił swoje okulary i jego spojrzenie zostało skierowane na Draco, który poczuł, że zaschło mu w ustach. Nie chciał się wychylać… obawiał się… że się myli.
— Tak? — powiedział i lekko się uśmiechnął. Z wyglądu przypominał mu Filcha, jednak uśmiech miał życzliwy, a zęby równe. — To zapraszam. Nie obawiaj się, chłopcze. — Draco wziął wdech i powoli wstał. Chwilę później poczuł szarpnięcie i prawie wywalił się na schodach, kiedy ta potrzepana dziewczyna chwyciła go za rękę i przeciągnęła przez całą salę na sam dół podium. Stały tam dwie tablice, dwóch uczniów, którzy marszczyli brwi na jego widok i profesor, który pokazał mu, że droga wolna. Wiedząc, że nie ma wyboru, przestąpił kilka kroków w stronę tablic, wyjął różdżkę i cicho odchrząknął.
— Błędy są na samym początku. — Wskazał pierwszą linijkę u obydwu uczniów. — Ponieważ to stary wzór Corbego z 1879, natomiast chodzi o ten z 1883, który podważył sam Corby. Gdzie, aby się zgadzał, trzeba zamiast “r” “pi sekus” wpisać “de” “pi conus”. Co zmienia całość równania, bo nie można łączyć “r” z “pi cinusem”, a “de” z “pi sekusem”. — Machnął różdżką, przekształcając wzory, po czym zmazał całość na jednej i chwycił za pióro pisząc osiem linijek w dół. A kiedy to zrobił i odsunął się, zmarszczył brwi, nie pasowało mu coś.
— Dokładnie. — Usłyszał i oderwał wzrok od tablicy, spoglądając na starca, który kiwał głową z aprobatą. — Dlatego napiszecie eseje na siedem rolek pergaminu na temat Wzoru Corbego i jego zastosowania w metodach składowych cząsteczki Genesa. — Obaj adepci skrzywili się jeszcze mocniej. — Pana miano? — Spojrzał na Draco.
— Malfoy, sir.
— Malfoy? — Powtórzył, a chłopak poczuł przypływ żalu w sercu, już sądził, że przynajmniej tutaj odetnie się od rodziny, powiązań i porównań do ludzi z jego rodu, Jak widać piętno Malfoyów będzie ciągnęło się za nim do końca życia niezależnie od tego, gdzie by nie uciekł. — Nie kojarzę. Jesteś nowy?
— Tak, sir. — Powiedział i uśmiechnął się, jednak cuda się zdarzają.
— Dostajesz pięćdziesiąt punktów. — Chłopak skinął w podziękowaniu, jednak znów spojrzał na równanie. Kiedy usłyszał obok siebie cichy chichot, a później otrzymał lekkie uderzenie z książki w ramię i spojrzał na dziewczynę, która go tu zaciągnęła.
— Gratuluję punktów, Malfoy… Oczywiście nie zapominając dzięki komu je dostałeś — wyszczerzyła się, przyciskając podręcznik z numerologii do piersi, pokiwał głową, a ona przewróciła oczami. — Jesteś nudny.
— Powiedziałbym, że jest inaczej, ale chyba faktycznie tak jest… Porównując ciebie ze mną, rzecz jasna.
— Nie tylko ze mną — powiedziała i znów się uśmiechnęła, po czym spojrzała na wzór. — Widzisz jakiś błąd w swoim wyliczeniu?
— Nie w samym wyliczeniu, co w całym wzorze… Odpowiedź jest sama w sobie błędem.
— Jak to? — zapytała. I znów drgnęła, a on skrzywił się, słysząc jej donośny głos tuż obok swojego ucha. — Psorze! Psorze! Nowy ma teorię!
— Musisz tak krzyczeć? — mruknął i znów się spiął, kiedy nauczyciel jednak dosłyszał wrzaski dziewczyny i do nich podszedł.
— Nie krzycz, Sophie, jeszcze nie jestem głuchy — oświadczył nadal bardzo życzliwie starszy mag i spojrzał na tablicę. — Wzór jest taki, jaki powinien być, panie Malfoy.
— Według Corbego tak… Jednak mam wątpliwość co do wyniku. — Mężczyzna spojrzał na wspomnianą końcówkę równania i zmarszczył brwi. Poprawił jeszcze raz okulary i pokręcił głową.
— Jest odpowiedni. Nie widzę nierówności.
— “tines pi” nie może leżeć w układzie “ersa”, skoro według Markusa Selesa “ers” i “tines pi” oddziałują na siebie ujemnie. — Oświadczył, wskazując wynik. — Nie mogą mieć w takim razie ujścia we wspólnym układzie, ponieważ cząsteczki się od siebie oddalają, tworząc mikro “conusy”, które burzą jądro,w którym powinny się rozmnażać… Wzór Corbego jest błędny. Bo nie uwzględnia właśnie tej reguły. — Machnął różdżką, a litery odłączyły się od tablicy, zaczynając lewitować wokół Malfoya, który zaczął je przestawiać. — To tylko hipoteza, ale wzór w takim wypadku powinien być połączeniem “pi Conusa” z “pi esem” poprzedzając je regerem, to oddzieli je od siebie, przez co nie stworzą tinesa, który przecież zniszczyłby układ ersa… tak? — Spojrzał na profesora i zaobserwował, jak jego twarz rozjaśnia się, a oczy zaczynają lśnić, jakby dostrzegł najwspanialszą rzecz na świecie. Dziewczyna obok upuściła na ziemię podręcznik trzymany w dłoni. Spojrzał po reszcie znajdujących się w sali, którzy wpatrywali się w niego z otwartymi ustami i chyba zrozumiał, co czuł Potter, kiedy ludzie na niego spoglądali… Bardzo drażniące uczucie, jednak dlaczego tak na niego patrzyli? Popatrzył na swoje obliczenia. Czyżby… odkrył nowy wzór cząsteczki?

*
Harry zatrzymał się, widząc Astorię idącą z Blaisem w stronę Wielkiej Sali. Poczuł żal w sercu. Zraził ich do siebie… Tak jak i resztę. Wcześniej sądził, że to, co robi, jest słuszne, teraz wiedział, że był to błąd. Wczorajsze słowa Astorii uderzały go w serce bez przerwy. Chce ich zniszczyć… Nie. To nieprawda. Chce pozbyć się zła. To wszystko… Oni nie są źli. Astoria, Blaise, Flora… nawet Nott. Nie są źli. Wie to. W końcu był z nimi tu cały rok. Wszystko, co robią ma uzasadnienie jednak… to co robią… to zło.
Zakrył twarz w dłoniach, wypuszczając ze świstem powietrze z ust. Dlaczego to wszystko było tak trudne?
— Za dużo myślisz, Harry. — Potter drgnął i odwrócił wzrok do parapetu, na którym siedziała Luna, patrząc na niego i uprzejmie się uśmiechając. Potter zdziwił się, że wcześniej jej nie dostrzegł, a przecież w tych różowych okularach i z Żonglerem rozłożonym na całą szerokość była bardzo wyraźnie widoczna. — Odpuść i po prostu rób to, co uważasz za słuszne.
— Jak to jest, że wiesz, co czuję?
— Zmory wiedzą, przychodzą do mnie, szeptają. Przyciągasz je jak magnes, w końcu tyle wokół ciebie się dzieje, pomieszanie myśli jest dla nich w tej chwili bardzo kuszące. Nie próbują cię opętać tylko dlatego, że je o to proszę. — Posłała mu kolejny uśmiech. Skinął w geście podziękowania i podszedł do niej.
— Co powinienem zrobić? — Zapytał, przysiadając się, gdy odsunęła się nieco w bok robiąc mu miejsce. Lovegood wzruszyła ramionami. — Wiesz… Ron mnie przeprosił… Mógłbym wrócić do tamtego życia, ale…
— Ale?
— Ślizgoni są dla mnie ważni… Wcześniej tego nie czułem, ale dziś… Kiedy pożegnałem się z Florą… boli mnie to, jak się kończy ta historia. Chyba nie po to trafiłem do Slytherinu, by wracać do punktu wyjścia… Ponoć nie był to przypadek, więc… Chciałbym wiedzieć co zrobić, by ich odzyskać.
— Wybaczenie to trudna sztuka, jednak wydaje mi się, że jeszcze cięższą jest przyznanie się do błędu. Przeproś za to, co zrobiłeś. Masz jeszcze czas. Niewiele, ale zawsze. Może zdążysz… Zanim oni wszyscy znikną z twojego życia. — Dodała i znów się uśmiechnęła, Harry westchnął, miała rację. Jak zresztą zwykle. Dziwiło go to, ale miał wrażenie, że Luna pośród nich wszystkich myśli najbardziej racjonalnie. Co przecież było zabawne, zważając na jej całą osobę. Wygląd, zachowanie, sposób wysławiania się, to wszystko temu przeczyło. A jednak nie przez przypadek trafiła do Ravenclawu. — “A jeśli chcesz zdobyć, Druhów gotowych na wiele, To czeka cię Slytherin, Gdzie cenią sobie fortele.” — Uśmiechnął się, słysząc cytowane słowa Tiary Przydziału z jednej z ceremonii. Wiedział, co Luna chce mu przez to powiedzieć, jednak obawiał się, że jest już na to za późno i że zmarnował szansę, jaką dostał od Cassandry, aby zjednoczyć Domy.






No i to by było tyle na dziś. Co sądzicie? Za dużo zamieszania? Według mnie odrobina chaosu jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. Dziękuję Jasmine, która tak pięknie poprawiła mój tekst, jesteś wielka! <3 Pozdrawiam! Cissy


PS. Prawie zapomniałam! Piszcie w komentarzach o kim chcielibyście przeczytać najbliższy rozdział objaśniający, z jakiegoś powodu nie mogę wł zakładki z ankietą. ;_;

2 komentarze:

  1. Hej, hej!
    Ojej, tak dużo Lucissy <3 Zaczęłam się zastanawiać, czy Narcyza nie usunęła wspomnień ze względu na fakt, że zakochała się lub była bliska zakochania się w Lucjuszu, czego nie chciała. Może wolała uznawać go za dupka bez serca, jaki wydawał się w tych wspomnieniach, które zachowała? Bo w sumie to byłoby o wiele prostsze, aniżeli żyć ze świadomością, że Malfoy był dla niej ważny, może nawet bardziej niż Rosier. Są strasznie skomplikowaną parą, ale cieszę się za każdym razem, gdy mogę o nich poczytać. Cieszę się również, że nie zrobiłaś z Lucjusza misia słodziaczka. Chociaż nie powiem, ta scena, jak Lucjusz tak po prostu sobie wchodzi do pokoju Narcyzy po nieudanej randce, trochę mi zgrzytała. Nie pasuje mi to do Malfoya, który przecież jest arystokratą, a więc człowiekiem z dobrymi manierami. Nie pomyślał może, że Black może się przebierać lub po prostu nie chce go widzieć? Nie lepiej było poczekać do następnego dnia i ją przeprosić na osobności, jak na człowieka przystało, zamiast wchodzić tak o do jej sypialni? Poza tym zabrakło mi w tym trochę malfoyowskiego pazura. Lucjusz wydawał mi się strasznie nijaki w tej scenie, podczas ich wspólnej randki również. Bardziej do niego pasowałoby udowadnianie swoich racji, podchodzenie do sprawy z dystansem i nieufnością.
    A co do Malfoyów, to kocham Draco najbardziej na świecie i jestem z niego dumna jak z własnego syna :’) Trzymaj tak dalej.
    Chyba nie muszę mówić, że uwielbiam duety Narcyza-Syriusz, Esmeralda-Remus i Esmeralda-Lucjusz. Zacznę od tego pierwszego duetu, czyli od naszych kochanych kuzynów, których relacja jest tak skomplikowana, że nawet Grindelwald by ich nie ogarnął. Z jednej strony nie uważają się za rodzinę, ale z drugiej czuję nić porozumienia między nimi, no chyba że ja to odbieram błędnie. W pewien sposób Syriusz się o nią troszczy i się nią przejmuje, tak jak podczas odzyskiwania wspomnień lub wspierania jej, gdy płakała w pokoju po śmierci Cassy (tak, ten moment zapadł mi szczególnie w głowie). Aż mi się ciepło robi na sercu, gdy czytam o tej dwójce. Tylko chwila, pisałaś, że Syriusz ma tatuaże na każdego członka rodziny i teraz mnie zastanawia, czym Narcyza mu podpadła. Czy tu szykuje się głębsza sprawa Narcyza–Syriusz–Lucjusz–Roxanne–Rosier–Dorcas (której zresztą nie trawię przez te wszystkie głupie fanficki o Doriuszu)? Bo tu kurde jakiś głębszy konflikt interesów jest. Ten sześciokąt wpędzi wszystkich do grobów xD
    Może jestem dziwna, ale Remus i Esmeralda mi dobrze współgrają. Oczekuję, że będzie ich więcej w przyszłym czasie. Póki co mało o nich powiedziałam, bo mieli dwie czy trzy sceny na krzyż, które obracały się wokół Kingsleya. A Esmeralda i Lucjusz… są tak wspaniałymi przyjaciółmi, że aż serce ściska <3 Uśmiechnęłam się, gdy przeczytałam o przytulasie <3
    Jezu, Potter, nie spieprz tego i leć ich przepraszać na kolanach. Chciałabym, aby Harry w końcu zaufał Ślizgonom, ale patrząc po tym, jak cały czas staje przeciw nim albo jak znowu gruchota w stronę Weasleya, to tracę w to wiarę. I chwila – JAK TO WYBRANIEC SIĘ JESZCZE NIE NARODZIŁ?! Masz na myśli przyszłe dziecko Harry’ego? Scena Alexa i Teodora jest tak strasznie poplątana, że musiałam przeczytać ją dwa razy, aby ją zrozumieć. Skąd takie przypuszczenia, że to nie Harry jest tym Wybrańcem? Alex strasznie mąci i nie wiem, czy mu wierzyć, czy nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i wszyscy się rozstają :( Poczułam się smutno w momencie pożegnania Pottera i Flory. Koniec końców byli dobrymi znajomymi, a na dodatek słowa Carrow i to, co po nich było, czyli: „— Wiesz… Też będzie mi ciebie brakować, Harry… Mimo wszystko, na swój niesamowicie irytujący sposób, pokazałeś mi, że istnieje coś więcej niż przeznaczenie. — Uśmiechnęła się lekko i spojrzała mu w oczy. — Miło było cię poznać, Harry. — W tych słowach było pożegnanie. Poczuł to w sercu, jak niewidzialna dłoń zacisnęła się na nim, a w oczach poczuł łzy. Nie spotkają się więcej.„ bardzo ujęły mnie za serce. Niby wszyscy narzekali na Harry’ego, ale tak naprawdę zrobił coś dobrego. Trzymam się malutkiej nadziei, że jeszcze kiedyś się spotkają w dobrych okolicznościach.
      A co do tego, z kim chcę rozdział… to skomplikowane xd Chciałabym z Teodorem, Narcyzą, Lucjuszem, Florą, Esmeraldą, Rudolfem, Bellatriks, Blaise’em. Nie potrafię wybrać z kim najbardziej.
      Pozdrawiam i życzę miłego dnia <3
      CanisPL

      Usuń