piątek, 17 lipca 2020

68. Kilka przypadków beznadziejnych

Ministerstwo Magii nie zmieniło się wiele, odkąd był tutaj po raz ostatni. A odwiedził to miejsce dobrych kilka lat temu.
Na ciemnym suficie znajdowały się złote symbole, zmieniające się jak tablica ogłoszeń. Ściany wciąż przybierały ten ponury granatowy odcień, a podłoga była ciemna. Ministerstwo w Rumunii wydawało mu się o wiele bardziej przytulne. Ba! Nawet Ministerstwo we Francji było o wiele bardziej zapraszające. Wchodząc tutaj miał wrażenie, jakby wybierał się na czyjś pogrzeb. Ludzie mieli posępne miny i tłumnie wchodzili i wychodzili z kominków, pędząc nie wiadomo dokąd. Przypuszczał, że gdyby ktoś w tej chwili upadł, po prostu zostałby zdeptany przez ten tłum…
Charlie skrzywił się lekko. Spojrzał na tablice wskazujące piętra z wypisanymi wydziałami, natychmiast ruszając naprzód. Nie chciał skończyć tak marnie.
Przy windach było tłoczno. Przeważnie ludzie spieszyli na dziesiąte piętro, gdzie odbywały się rozprawy. Cóż. Wiele się ostatnio działo. Łapali ludzi podejrzewanych o śmierciożerstwo. Do tego sprawa z Ministrem i Szefem Aurorów musiała dać nieźle w kość całemu systemowi. Było to wyraźnie widać po urzędnikach - wyglądali na przerażonych, a jednocześnie bardzo zmęczonych. Najprawdopodobniej zastanawiali się, który z nich będzie następny.
Przystanął nieco z boku, czekając, aż kolejna fala ludzi wejdzie do windy. On i tak miał masę czasu. A im więcej spędzi tutaj, tym dłużej nie będzie musiał wracać do domu, gdzie znów zagonią go do pracy. Wziął urlop po raz pierwszy od trzech lat. Nie miał zamiaru wykorzystywać go na porządki domowe Molly. Zwrócił uwagę na postawnego, siwowłosego maga, wchodzącego właśnie do jednej z wind w towarzystwie młodej dziewczyny. Która z równie poważnym wyrazem twarzy przeszła przez próg. Znów się skrzywił. Polityka nawet z młodej osoby potrafi zrobić zgorzkniałego starca. Co ciekawe, ludzie nie zdecydowali się wejść za nimi do tej windy. Tylko jeden, najpewniej szef któregoś departamentu, to zrobił. Zwykli ludzie woleli unikać snobów.
On także do niej nie wszedł.

*

— Po co je nosisz? — Narcyza uniosła wzrok do Roxanne. Kobieta stała oparta o blat wyspy kuchennej, patrząc na nią chłodno. — Pierścienie. — Dodała, kiedy nie odezwała się słowem. Przez głowę Black przebiegła myśl, żeby zabrać dłonie z pola widzenia. Jednak była to tylko krótka chwila, po której oderwała spojrzenie od kobiety i przeniosła je właśnie na błyskotki. Obrączkę ślubną, pierścień Malfoyów, Blacków, a nawet zaręczynową. Ją też miała, choć nie powinna... — Porzuciłaś mojego brata po dwudziestu latach małżeństwa i nie pojawiłaś się na pogrzebie własnej córki. Sentyment to ostatnia rzecz, o jaką bym cię podejrzewała.
— Sama nie potrafię tego wyjaśnić.
— Słucham? — Ton Malfoy zmienił się na chłodniejszy, a ta w sekundę zjawiła się przy niej i szarpnęła za ramię. Wyglądała na wściekłą. — To twoja odpowiedź?! Przez twoje decyzje spędziłam kilkanaście lat w więzieniu, a ty masz czelność mówić mi, że nie wiesz, w jaki sposób zmarnowałaś swoją okazję na normalne życie?! — Odsunęła się równie gwałtownie, co nią potrząsnęła. Wstręt był najdelikatniejszym z uczuć, jakie Black ujrzała w jej oczach, ale to także trwało tylko chwilę. Po tym Malfoy wyszła, mijając się w przejściu z Crouchem. Narcyza zacisnęła dłonie w pięści.
— To chyba ciężki poranek dla nas wszystkich — skomentował, siadając obok niej i machnął różdżką, ponownie parząc kawę. Nie odpowiedziała. Mimo to czuła wyraźnie, że Barty na nią patrzył. Czekał na odpowiedź. Bądź reakcję. Chciał, żeby na niego spojrzała albo kazała iść do diabła. Nie zrobiła tego. — Spędziłem ostatnie dwa lata, opiekując się Cassy — powiedział cicho, innym głosem. Dojrzalszym niż wcześniej. — Nauczyłem się wtedy, że czasami, dla dobra przyszłości, trzeba pozwolić sobie na zniszczenie czegoś, co jest dla nas ważne… By później przyszłość zaowocowała czymś nowym i zupełnie niespodziewanym.
— Skąd pewność, że będzie lepsza niż ta, która byłaby, gdyby wszystko szło dobrze?
— Jeśliby szło dobrze, nie gralibyśmy w to po raz kolejny, prawda? — Narcyza słyszała od Cassy słowa, setki zdań, których nigdy nie rozumiała. Było to coś bardziej przerażającego niż przepowiednie. Były to daty, miejsca, osoby, rzeczy. Wszystko z perfekcyjną dokładnością. Spisała je nawet. Bała się tego. Bała się jej. Bo Cassy powiedziała jej kiedyś coś dziwnego. Dopiero teraz, po wypiciu wszystkich wspomnień, zdała sobie sprawę z tego, jak to się zaczęło i dlaczego zaczęła chować myśli do fiolek.
— Miałam tam dobre życie.
— Byłaś dobrą matką, jak i kochającą żoną, a później nawet i bohaterką wojenną. — Uśmiechnęła się przelotnie, rozbawiona ostatnimi słowami. — Moja historia natomiast była krótka i pełna rozczarowań… Ta obecna również taka była, ale w pewnym momencie zmieniła się i teraz… Muszę przyznać, że staje się całkiem znośna. Wierz lub nie, ale wydaje mi się… że twoja również. — Uniosła do niego spojrzenie. Uśmiechał się półgłębkiem. — Nie myśl o przeszłości. Ona już nie wróci.
— Powinnam odpowiedzieć za zło, jakie wyrządziłam bliskim.
— Nie musisz, Narcyzo. — Coś zacisnęło się jej na sercu. — Bez tego zła nie bylibyśmy w tym miejscu. Draco nie dostałby okazji, by zniknąć przed tym całym szaleństwem. Nie miałby okazji udowodnić, że jest kimś więcej niż tylko synem śmierciożercy. — Narcyza pomyślała o zeszłych wakacjach. O Severusie, którego poprosiła o to, by zdjął brzemię z jej syna. O tym, co sama czuła, dowiadując się o planach Czarnego Pana co do Draco. O nim samym, który był tylko dzieckiem. — Bez twoich błędów byłby kimś, kto całe życie musiałby nieść brzemię tego złego. Pomyśl o tym w ten sposób. Może i cię nienawidzi… ale ty wiesz, że będzie kimś wielkim. Bo dano mu szansę, której nie miał w tamtych, dobrych dla ciebie historiach. — Nigdy wcześniej nikogo nie szanowała bardziej niż Croucha w tej chwili.

*

Cormack zamknął drzwi, wychodząc na korytarz. Flora natychmiast podniosła się z ziemi, na której usiadła zaraz po tym, jak chłopak wszedł do gabinetu Victorii. Nie pozwolił jej iść tam ze sobą, nakazując zaczekać. Tłumaczył, że przed wyrokiem i tak dostanie jeszcze chwilę. Uważała to za niedorzeczność. Tak jak i całe to przedstawienie. Nie rozumiała, dlaczego miałby zostać ukarany w taki sposób, skoro C.O.D.E mimo wszystko zależało na tym, by przeżyło jak najwięcej czystokrwistych magów… Przynajmniej takie informacje posiadała. Cormack spojrzał na nią, a Flora zauważyła, że w jego oczach nie ma strachu… a radość. Przynajmniej tak jej się wydawało, ponieważ uśmiechnął się i nie był to smutny uśmiech.
— Zmieniła zdanie? — Zapytała, a on parsknął cicho i pokręcił głową.
— Nie wzywała mnie tu na śmierć. — Oznajmił po prostu i roześmiał się krótko, patrząc w sufit. — Pomyślałem tak, bo to wydawało mi się o wiele bardziej realne... Szybciej kogoś tutaj zabić niż awansować, wiesz?
— Gratuluję.
— Nie wiem, czy jest czego. — Rzucił wciąż bardzo wesołym tonem, ale w jego oczach błysnęło coś na podobieństwo lęku. Mimo to pozostał pogodny, wyciągając do niej dłoń. — Przejąłem obowiązki Notta... Możemy wracać razem do domu.
— Mogę u ciebie zostać?
— Tak. — Flora bardzo chciała czuć z tego powodu radość.

*

Harry musiał przyznać, że miejsce przy szopie było chyba jedynym spokojnym w okolicy. Panowała tu cisza. Gwar i huki wprawdzie ustały w chwili, gdy Fred i George deportowali się do Magicznych Dowcipów Weasleyów, jednak donośny głos pani Weasley wciąż był słyszalny mimo odległości.
Potter wracał myślami do wydarzeń z zeszłej nocy, nieświadomie obracając na palcu pierścień pana Lestrange’a. Wspomnienia, mimo iż mgliste, przewijały się w jego głowie w zwolnionym tempie niczym film. Zatrzymywał się, by pewne rzeczy przemyśleć jeszcze raz i jeszcze. Szukając wyjaśnień i dostrzegając zgrzyty. Jednym z nich był dom Cormacka. Nie rozumiał dlaczego się ukrywali, skoro, według Anthony’ego, oboje są nieświadomi zagrożenia, jakim jest Carrow. Do tego to nagłe i niespodziewane pojawienie się śmierciożerców, jakby ktoś ich tam wezwał. Według Roxanne bariery zostały zdjęte poprawnie… Nie wiedział również, co ma myśleć o niej samej. Nie lubiła go, a on jej nie ufał. Była zbyt dokładną krzyżówką Snape’a i pana Malfoya, by wzbudzać w nim jakiekolwiek pozytywne odczucia. Mimo to nie chciał jej odrzucać tylko z tego względu. Udowodniła, że może być przydatna. A właśnie takich ludzi brakowało Zakonowi. Oczywiście, że miał do niej obiekcje… A i ona sama nie tyle chciała być częścią Zakonu, co… no właśnie, co? Nie wiedział o Roxanne właściwie nic, poza tym, że jest siostrą Lucjusza Malfoya, nie lubi się z Narcyzą i dzieli przeszłość z Syriuszem. I to z jego właśnie powodu w ogóle się pojawiła. Nikt mu nie wyjaśnił dlaczego. Nikt nie mówił o niej w żaden sposób. Częściej słyszał o Dorcas Meadows niż o Roxanne. A jednak pamiętał spojrzenie Syriusza, kiedy oznajmiła mu, że wystarczy jej zgoda pana domu, by została. Nie chodziło o Zakon i bycie częścią tych walczących po stronie dobra. Chodziło o Blacka, bez względu na jego wybory. Teraźniejsze, późniejsze i jak zauważył, wcześniejsze.
— Wszystko obraca się wokół Pottera… — “Jak widać, nie tylko tego martwego” powiedział, a końcówkę pomyślał, jakby bojąc się wypowiedzieć to na głos. Nie myślał często o rodzicach. Ostatnio coraz rzadziej. Znał ich tylko z opowieści, a także kilku mglistych wspomnień Narcyzy i Snape’a. Choć tych związanych z opiekunem jego domu, nie chciał widzieć. Był tylko jeden moment w całym jego życiu, kiedy poddał się myśli, że wszystko to, co Snape mówił o jego ojcu, to prawda. Było to właśnie wtedy, kiedy widział jego wspomnienia.
— Można? — Drgnął i podniósł wzrok. Ginny stała przy beczce, za którą siedział i patrzyła na niego, lekko się uśmiechając. Na korytarzach w Hogwarcie zwykle się mijali, a poza wpadnięciem na siebie raz czy dwa w bibliotece czy wyjściu z Wielkiej Sali, nie widywali się w ogóle. Jednak życie z poczuciem, że wyjaśnili sobie pewne kwestie, było miłe i dawało poczucie spokoju. Przynajmniej w przypadku Ginny. Odkąd tu trafił, nie rozmawiali ze sobą. Gdy zszedł na śniadanie, nie było tam nikogo poza Molly, a później, po krótkiej wymianie zdań z bliźniakami na zewnątrz, przyszedł tutaj. Nie wpadli na siebie, aż do teraz.
— Pewnie — rzucił, może nieco zbyt entuzjastycznie, bo uśmiechnęła się rozbawiona, kiedy usunął się nieco w bok, robiąc jej miejsce. Sam zajął to samo, na którym wcześniej siedział jej brat.
— Wyglądałeś na zamyślonego.
— Długo tu stoisz?
— Chwilę — przyznała. — Mama nie mówiła, że przyjedziesz.
— Uwierz, ja też nie wiedziałem. — Parsknął cicho, jednak nie był rozbawiony. Oparł się o ścianę szopy, parząc na sadzawkę. — W nocy wiele się wydarzyło, musieli nas ewakuować.
— Śmierciożercy?
— Kilku. — Skinęła głową, również przenosząc wzrok w stronę wody. — Większość uciekła, jeden nie zdążył… Zmarł na miejscu. — Ginny nic nie powiedziała. I chyba właśnie to sprawiło, że postanowił na nią spojrzeć. Nie oceniała ludzi w taki sposób, jak inni. Sama przez kilka chwil żyła wśród zła. Dawała sobą kierować, jak tylko Tom sobie zażyczył. Prawie przez to zginęła. Chyba wtedy coś się w niej zmieniło. Wtedy Harry nie znał Ginny zbyt dobrze. Praktycznie w ogóle. Jednak po tym, jak wyszli z Komnaty Tajemnic, stała się bardziej rozsądna. Zniknęła jego fanka, wysyłająca kompromitujące walentynki, a pojawiła się Ginny, za którą wszyscy przepadają. Nawet on sam. Mimo ich sporów… Mimo jego słów, wybaczyła mu.
— Żałujesz tego śmierciożercy, prawda? — Zapytała po długiej chwili ciszy. Wciąż na niego nie patrzyła. Dotknął lewej dłoni, jakby upewniając się, że pierścień wciąż tam jest i skinął powoli głową.
— On… mnie ocalił. — Weasley w końcu na niego spojrzała, była w szoku. Zaśmiał się krótko, przejeżdżając dłonią po włosach, w wyniku czego rozsypały się wszystkie strony. — I to nie jeden raz. Był nieco inny… I z całą pewnością bardziej szalony niż reszta śmierciożerców… W końcu tylko kompletny szaleniec mógł kiedyś zdecydować się na poślubienie Bellatriks. — Rzucił, a oczy Ginny rozszerzyły się do wielkości spodków. Harry wzruszył ramionami na niezadane pytanie. — Nie mam pojęcia, dlaczego mnie ratował. Nigdy nie miał ku temu podstaw… Choć może miał, ale nigdy nie podzielił się ze mną tą wiedzą. Wiesz… Rozmawiałem z nim kilka razy poza atakami śmierciożerców. Tak po prostu… na ulicy.
— Rozmawiałeś? — Powtórzyła zdumiona. — I nikt nie reagował? — Zapytała, odwracając się całym ciałem w jego stronę.
— Też się temu dziwiłem. — Wzruszył ramionami. — Ludzie zdawali się go nie dostrzegać, a przecież był na tak wielu listach gończych, że rysy jego twarzy powinny być rozpoznawalne nawet przez małe dziecko… To były dziwne spotkania.
— Dlaczego ty nie reagowałeś? — Zapytała zamiast tego, a on dostrzegł jej bystre spojrzenie i westchnął zrezygnowany.
— Nie atakował mnie. — Powiedział po chwili i zmarszczył brwi. — Nie atakował… Później nawet mnie bronił. Nie rozumiem jego motywów… Nigdy nie pytałem. I tak pewnie by mi nie odpowiedział, jednak… — Zamilkł, zdając sobie sprawę, że jego głos prawie zadrżał. Zdradził zbyt wiele, pokazał za dużo. Weasley spoglądała na niego z szeroko otwartymi ustami, ale nic już nie powiedziała. I szczerze mówiąc, chciał, by tak pozostało.

*

Podpis, tu, tu i tu. Potem parafka i jeszcze dziesięć tysięcy innych. Jakby nie wystarczył jeden. To nie jego ślub, po co im tyle jego danych?
Charlie przechodził przez korytarz, patrząc na stertę kopii dokumentów, które przed momentem podpisał. Sam nie wiedział właściwie, co ma z tym zrobić. Najprawdopodobniej wrzuci to do szafy wraz z resztą biurokracji i nigdy nawet na nie nie spojrzy, jednak urzędniczka kazała mu je zachować. Wertował strony, czytając to wszystko na spokojnie. W biurze podczas podpisywania atmosfera była bardzo napięta, a oddech urzędniczki wręcz czuł na swoim karku, więc szybko załatwiał to, co musiał i starał się uciec stamtąd jak najszybciej. Rzecz jasna, nigdy nie powinno się tak robić. Gdyby nie ta kopia, nie miałby pojęcia, co podpisywał.
Przystanął przy windzie i oparł się o ścianę tuż naprzeciwko niej. Wyglądało na to, że znów jedzie z samego dołu, a to oznaczało, że chwilę jej zajmie. Zerknął ponownie na dokumenty i trafił na fragment o odpowiedzialności prawnej i zobowiązaniu do obecności podczas procesu któregokolwiek z małżonków, co przecież nie miało żadnego sensu, bo przecież co on ma z tym wspólnego?
— Nieźle mnie wkopałeś, braciszku — powiedział cicho sam do siebie i drgnął, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że nie jest tutaj sam. Poderwał głowę nieco wyżej, dostrzegając stojącą po jego prawej młodą dziewczynę z plikiem dokumentów w dłoniach… Tę samą, na którą wcześniej zwrócił uwagę, kiedy wchodziła do windy ze starszym czarodziejem. Maga jednak nie było w pobliżu. W sumie nikogo poza nimi w tej chwili nie było na korytarzu. Miał więc pewność, że usłyszała, gdy mówił do siebie jak ostatni kretyn. Jednak nawet jeśli to słyszała, nie dała tego po sobie poznać. Albo po prostu to zignorowała, ze znudzoną miną spoglądała na windę. Jednak dostrzegł w kącikach jej ust cień uśmiechu, jakby satysfakcji, której najwyraźniej nie potrafiła pohamować.
— Wszystko poszło zgodnie z planem? — Zagadnął, a dziewczyna drgnęła, najwyraźniej wyciągnięta z zamyślenia i rozejrzała się jakby niepewna, że jest to skierowane do niej. Dopiero kiedy uniosła na niego wzrok, zauważył w jej oczach radosne ogniki, na widok których uśmiechnął się lekko. — Posada? — Wskazał jej plik kartek, które przycisnęła mocniej do piersi.
— Dano mi szansę. — Przyznała, ponownie przenosząc uwagę na windę, która podniosła się dopiero o jeden punkt w górę. Pozostało siedem. — Ślub? — Odpowiedziała pytaniem, widząc podpis na jego teczce. Parsknął głośno na tą grzecznościową wymianę zdań, nie wyglądała na specjalnie zaciekawioną.
— To miałoby większy sens — przyznał, zamykając ją. Dziewczyna zamrugała, zdziwiona tym stwierdzeniem. — Brata. Za to na mnie spadła masa dokumentów. — Wyjaśnił, unosząc nieco teczkę, jakby chcąc to podkreślić. — Szczerze mówiąc nie sądziłem, że bycie świadkiem to aż taka odpowiedzialność.
— Nie uprzedzono pana?
— Mam dwadzieścia cztery lata, daleko mi do pana — parsknął cicho, a dziewczyna zamilkła. — Zapytali się czy mogę być świadkiem, zgodziłem się bez wahania. W końcu to mój brat. Ale papierkowa robota nie należy do moich mocnych stron.
— Widać. — Uśmiechnął się nieco nieporadnie na to stwierdzenie i przejechał dłonią po włosach, burząc swój i tak spięty w nieład kucyk. Nie pasował tutaj już na pierwszy rzut oka. Miał na sobie zwykłą ciemną koszulę i luźne spodnie. Nie nosił czarodziejskich szat ani nienagannych fryzur. Był tutaj tylko na chwilę, więc nie czuł potrzeby dostosowania się. Poza tym, gdyby pewnego dnia Ministerstwo zostało zaatakowane, pierwsi odpadną ci w togach, które oplotą im nogi przy ucieczce. I zobaczymy, kto się będzie wtedy śmiał.
Oboje spojrzeli na wskaźnik windy, nie ruszyła się ani o centymetr.
Stali przez chwilę w ciszy, a on ukradkiem się jej przyjrzał. Miała wyjątkowo ostre rysy twarzy, które ktoś mógł uznać za nieatrakcyjne. Długie, ciemne rzęsy i wąskie usta. Na lewym łuku brwi miała małą bliznę, która w porównaniu z jego, ciągnącą się przez prawie cały prawy policzek, nie licząc tych nieco mniejszych, których również kilka miał, była niczym małe zadrapanie. Schludnie upięte włosy były krótkie i falowane, lekko sięgające za ucho. Czesanie ich musiało być niesamowicie proste. On często miał problem ze swoimi, choć ani myślał je skracać. Za to na policzkach i nosie miała niczym nie zakryte piegi. To co go chyba najbardziej w niej zdumiało, to właśnie fakt, iż nie miała na sobie ani grama makijażu. Wydało mu się to wręcz dziwne. Inna sprawa, że nie ma zwykle styczności z kobietami, nie licząc rzecz jasna Ginny, Fleur czy Tonks. To jednak te, które mijał dziś w Ministerstwie, miały na twarzy, choćby minimalną, ilość upiększacza.
— Nie jestem przedmiotem na wystawie. — Drgnął na tę uwagę i zamrugał zdumiony. Dziewczyna poderwała zuchwale podbródek do góry, patrząc na niego spod przymrużonych powiek. Szczerze mówiąc, był zbyt zaskoczony tym nagłym stwierdzeniem, by zareagować w jakikolwiek inny sposób. Nie chciał jej urazić, jednak zabrakło mu nagle języka w ustach. Oczywiście gdzieś z tyłu głowy był świadomy tego, że mogła dostrzec, iż się jej przygląda. Jednak była to myśl odległa i z całą pewnością nie przypuszczał, że może to odebrać w taki sposób.
— Ja tylko… Znaczy… Wybacz — westchnął, spoglądając nieco w dół, by uniknąć kontaktu wzrokowego. Zacisnął dłoń w pięść, zauważając, że znów pojawił się jego problem z dzieciństwa. Nie bez powodu pracuje wśród zwierząt. Rozmowa z ludźmi w sprawach stresujących jest dla niego często czymś nie do przejścia. Zacina się i zapomina o tym, co powinien mówić, jak reagować i się obronić.
— Nie chciałam cię wystraszyć. — Przeniósł na nią uwagę. Jej postawa złagodniała. — Ale takie spojrzenia w żaden sposób nam nie schlebiają, powinieneś to wiedzieć… Nie ty jeden zresztą. — Winda ruszyła się o jedno piętro. — Wasz świat tego nie dopuszcza.
— Nasz świat?
— Mężczyzn. — Stwierdziła powoli. — Świat, w którym sądzicie, że przyglądanie się kobiecie i ocenianie jej jako potencjalną przygodę jest dla niej jakimś przywilejem.
— Nie… — Wziął spokojny wdech. — Nie oceniałem cię w ten sposób. — Oznajmił zgodnie z prawdą. — Raczej dziwiłem się… Nie jesteś umalowana.
— Czyli porównywałeś do innych kobiet. To nie jest według ciebie przedmiotowe traktowanie mnie jako osoby? — Zapytała i potrząsnęła głową nieco zbyt energicznie, a jej włosy uwolniły się najprawdopodobniej z jakiegoś zaklęcia, nagle rozsypując się we wszystkie strony. Teraz nie wyglądała na tak poważną, jak jeszcze przed momentem, a jej postać stała się nagle bardzo drobna i… urocza. W tym geście nie było rzecz jasna żadnego podtekstu ani zamiaru, jednak z jakiegoś powodu, może przez wzgląd na jej wcześniejsze słowa, wydało mu się to ponętne, a on musiał przyznać, iż się myli…
— Z perspektywy natury, docenianie różnicy w innych jest całkowicie na miejscu i nie ma w tym żadnego ukrytego celu. Obserwacja pozwala nam dostrzec i ocenić, z kim mamy do czynienia, nie zawsze musi być to uwarunkowane tym, iż ktoś widzi w danej osobie obiekt pożądania. Zwierzęta, patrząc na inny gatunek, nie myślą o nim jako potencjalnym partnerze czy partnerce, a zagrożeniu, jakie dana istota może wprowadzić w ich życiu bądź otoczeniu.
— Ludzie nie są zwierzętami.
— Z perspektywy biologicznej jednak tak. — Patrzyli na siebie przez chwilę, aż w końcu na jej twarzy pojawił się uśmiech. Szczerze mówiąc, spodziewał się zirytowanego prychnięcia lub przewrócenia oczami, ona natomiast wyglądała na pełną uznania.
— W takim razie, teraz moja kolej na przeprosiny, czyż nie?

*

Zaproponował jej spacer, widząc, że nie usiedzi dłużej ani w tamtym domu, ani nigdzie indziej. Wyglądała na zmęczoną. Choć rzecz jasna trzeba było się uważniej przyjrzeć, by to dostrzec. Narcyza wyglądała na kogoś, kto płacze od wielu dni i nie potrafi przestać myśleć o tym, co zrobił w życiu źle. On to widział. Nie dlatego jednak, że był dobrym obserwatorem. Widział to, ponieważ Narcyza miała dokładnie tą samą manierę, co w przeszłości Regulus. Uciekała wzrokiem, mówiąc o rzeczach ważnych i robiła się opryskliwa, w środku krzycząc z bólu.
Zgodziła się i do teraz nie wiedział, czy była to po prostu zwykła obojętność z jej strony czy z dawna tłumiona rezygnacja. Brzmiała wtedy na bardzo zmęczoną.

— Nigdy wcześniej nie byłam w lesie. — Barty spojrzał na Narcyzę, patrzącą ku koronom drzew, zza których przedostawały się promienie słońca. Jej oczy były inne niż wcześniej. Nie znudzone ani puste. Lśniły, odbijając promienie słońca, przez co ich błękit rozjaśnił się i był o wiele bardziej przejrzysty.
— Nigdy? — Powtórzył, uśmiechając się szerzej. Obserwował, jak ptaki podrywają się z jednej z gałęzi i wzlatują ku niebu.
— Może raz… gdy byłam jeszcze młoda, musiałam w ramach szlabanu iść z gajowym do Zakazany Las w Hogwarcie. Ale on był ciemny i nieprzyjemny.
— Ten w nocy z pewnością wygląda podobnie.
— Możliwe — przyznała, jednak jej oczy nie przestawały lśnić. Barty widział błąkający się na jej ustach uśmiech. Inny niż to brzydkie wykrzywienie warg, jakiego tak często używała w przeszłości. Był szczery, delikatny i przyjemny.
— Co czujesz?
— W tej chwili zbyt wiele, by móc to powiedzieć w szybki i nie zawiły sposób.
— Nie musisz się spieszyć. — Kobieta wyciągnęła głowę jeszcze bardziej ku górze, by przyglądać się koronom drzew. Barty nauczył się, że rozmowa o tym, co się czuje, nadaje życiu smaku. Pozwala dotknąć tego, przed czym tak często uciekamy. Uświadomić sobie, kim się jest.
— Zachwyt, którego wcześniej nie doświadczyłam — oznajmiła ciszej i ostrożniej, jakby obawiała się wypowiedzieć te słowa na głos. — Sprawiający, że coś zaciska się na sercu, a wszystkie mięśnie krzyczą, by się uśmiechnąć… Spokój, którego nie rozumiem. Zaczęła się wojna, gdzieś tam ludzie właśnie umierają z głupich pobudek szaleńców, a mnie to omija. Moje serce bije spokojnie jak nigdy, a z tyłu głowy nie mam poczucia niebezpieczeństwa. Nie boję się w tej chwili o nic i o nikogo. Teraz… jest tylko spokój i śpiew ptaków… nieświadomych tego, co się wszędzie wyprawia. Mam wrażenie, że jestem w innej krainie pozbawionej jakichkolwiek zmartwień. Gdzie nie liczy się nic, a jedyne, czego się potrzebuje, to sił, by iść do przodu i zachwycać się tym, co jest wokół.
— Chciałabyś tak żyć?
— W tej chwili o tym marzę — prychnęła cicho. — To zabawne. Od lat nie miałam żadnych marzeń, a teraz… Ot tak po prostu przyznałam, że nic nie byłoby mi tak potrzebne jak to. Choć nie wiem, czy w samotności to doświadczenie byłoby równie przyjemne… Musiałbym w kółko mówić do siebie. — Barty roześmiał się krótko, nie spojrzała na niego. On na nią zresztą też nie, obserwując w tej chwili małą grupę saren, które ostrożnie przemykały wśród konarów drzew. — Mówię o uczuciach. — Oznajmiła, a jej głos nie był ani chłodny, ani nieprzyjemny. W zasadzie… wydawał mu się pogodny. Jakkolwiek musi zabawnie to brzmieć w stosunku do Narcyzy.
— To naprawdę nie takie dziwne.
— Nie zgodzę się — powiedziała, zgarniając opadający na jej twarz kosmyk włosów, które w tej chwili wydawały się koloru promieni słońca. Cała Narcyza wydawała mu się teraz bardziej realna niż wcześniej. Lśniące złotem włosy, pełne życia oczy, w promieniach słońca nie była tak chorobliwie blada, brwi przestały się marszczyć z nieuzasadnionego niezadowolenia, a na jej ustach był uśmiech. Nikły i bardzo trudny do wychwycenia, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, jasne było, że istniał.
— Zacznij częściej się uśmiechać — rzucił, wkładając dłonie do kieszeni spodni. — Naprawdę ci tak ładniej.
— W normalnych okolicznościach nie jest to wskazane.
— Czym te się różnią? — Cyza nie odpowiedziała prędko, jakby rozważając, czy warto wypowiedzieć pewne słowa. Była ostrożna, jak tylko może być ostrożna kobieta, która nie ma w życiu już praktycznie nic do stracenia, ale wciąż na to “nic” bardzo uważa.
— Ostatni raz byłam na spacerze z Lucjuszem tuż po naszym ślubie. — Oznajmiła, a jej nastrój się zmienił. — Wtedy jeszcze byłam młoda i potrafiłam być szczęśliwa… choć i tak był to jeden z rzadszych momentów mojego życia, gdy faktycznie czułam spokój i radość. Potem to wszystko runęło. Możliwe, że nawet szybciej niż się zaczęło.
— Też czujesz, jak słońce dotyka twojej skóry? — Narcyza zamrugała, zdziwiona tym nagłym wtrąceniem, odwracając do niego spojrzenie. Barty miał uniesioną głowę, wystawioną w stronę promieni słonecznych i przymknięte oczy. Uśmiechał się. — Niesamowite uczucie, prawda? — Otworzył jedno oko, a ona zaśmiała się lekko. Na ten dźwięk otworzył i drugie, a jego uśmiech poszerzył się. Chwycił jej dłoń i pociągnął w stronę większej szczeliny między drzewami, zza której padało słońce. Przyciągnął nieco do siebie, tak że uderzyła plecami o jego klatkę piersiową i delikatnym ruchem uniósł jej głowę ku niebu, wcześniej zamykając oczy i patrzył… Jak jej zdziwiona mina nagle poważnieje, a po chwili wszystko opada, nadając jej delikatne rysy twarzy. Był to widok nieporównywalny z niczym innym i zastanawiał się, jak dużo czasu minęło, odkąd ktoś widział ją w takim wydaniu.

*


— Zabini? — Kingsley zamrugał zdumiony, widząc chłopaka w drzwiach swojego mieszkania.
— Snape przesyła eliksiry dla Anthony'ego. — Oznajmił zamiast przywitania. Mężczyzna zmierzył go wzrokiem, jednak odsunął się nieco w bok, dając dzieciakowi przejść. Zabini wszedł do środka, od razu spoglądając w stronę salonu, gdzie dostrzegł siedzącego do niego tyłem Anthony’ego.
— Dlaczego nie przyszedł sam?
— Miał coś do załatwienia — mruknął i spojrzał na niego, jakby na coś czekał. Kingsley zauważył, że miał dokładnie tą samą manierę co Esmeralda. Mężczyzna wypuścił ze świstem powietrze i pokręcił głową, krzywiąc się nieprzyjemnie.
— Na co czekasz? Idź. — Chłopak wykrzywił górną brew ku górze, jednak poszedł bez słowa i przywitał się z Anthonym. Shacklebolt zauważył, że nastrój obu zmienił się w chwili, gdy się zobaczyli. Anthony rozpogodził się, a Zabini przestał marszczyć brwi.
— Jak nogi?
— Nadal ich nie czuję — przyznał, wzruszając ramionami. — Wiecie co z Florą? — Zapytał, zmieniając temat. Kingsley skrzywił się. Szukał w aktach obu dziewczyn. Rozpłynęły się jak we mgle. A fakt, iż były już pełnoletnie, sprawił, iż nie mogli ich namierzyć. Bez namiaru sprawa wydawała się być zupełnie bezsensowna.
— Nic nie wiemy. Snape kontaktował się z… — Chłopak uniósł wzrok. — Coś jeszcze? — Zapytał, patrząc wprost na niego. Shacklebolt założył ręce na piersi, mierząc go uważnym spojrzeniem.
— Z kim kontaktował się Snape?
— Z kimś, do kogo nie ma pan dojść — oświadczył równie chłodno. — To nie przesłuchanie. Nie ma pan więc prawa…
— Jesteś w moim domu, chłopcze. Mam tutaj wszelkie prawa. — Powiedział zimniejszym tonem. — Z kim kontaktował się Snape?
— Jak mówiłem, nie wiemy, gdzie jest Flora. — Auror strzelił na palcach, kiedy chłopak odwrócił spojrzenie do Anthony’ego. Sięgnął do torby, wyjmując z niej kilka fiolek. — Snape mówi, że to może pomóc.
— Wasze eliksiry na mnie nie działają. — Oznajmił ciemnowłosy, spoglądając na szklane probówki, w których przelewały się różnobarwne płyny. — Nie sądzę, by tym razem mogły zadziałać.
— Ja tylko wykonuję swoje zadanie. — Chłopak patrzył na zamyślonego mężczyznę. Nawet Kingsley widział, że coś musiało być z nim nie tak. Zabini wyglądał na zaniepokojonego. — Mogę spróbować wejść w rdzeń…
— Robiłeś to już kiedyś? — Odparł Anthony. Chłopak pokręcił głową.
— Tylko na zwierzętach... Struktura kości jest delikatna, ale jeśli skieruję wiązkę magii wystarczająco precyzyjnie…
— Doświadczeni magomedycy często nie potrafią tego zrobić. Możesz go nieodwracalnie uszkodzić. — Ślizgon usilnie na niego nie patrzył. Auror przeszedł przez pokój, stając przy nich. — Zdajesz sobie z tego sprawę, dzieciaku?
— Wyśmienicie — oświadczył przez zaciśnięte zęby.
— Skontaktujemy się z kimś w Mungu. Z pewnością znajdzie się ktoś kompetentny, by przywrócić mu zdolność chodzenia…
— Ześlesz na siebie masę śmierciożerców, a jego odeślą pod skrzydła C.O.D.E. — Zabini poderwał głowę do góry, patrząc wujowi prosto w oczy. — Anthony nie jest byle magiem. Już ci to mówiliśmy, ale po co słuchać, prawda?
— Uważaj na słowa…
— Nie. Ty uważaj, bo powiem to tylko raz. Bez Anthony’ego Flora jest niestabilna emocjonalnie i magicznie, a jeśli coś ją przeraża na tyle mocno, by uwolniła swoją moc... — Shacklebolt cofnął się o krok. — C.O.D.E. zajmują się ich utylizacją. Jednak tym razem zmienili taktykę. Zamknęli jej emocje. A jeśli emocje nie znajdują ujścia, gromadzą się, by wybuchnąć z taką siłą rażenia, że zmiecie wszystko, co pojawi się na jej drodze w promieniu co najmniej kilkunastu kilometrów… Dlatego go potrzebujemy. — Wskazał na Anthony’ego. — Żywego i zdolnego do przemieszczania się. Uwierz, poza moją matką żaden magomedyk w Mungu nie jest bardziej kompetentny niż ja.
— Wywyższasz się ponad ludzi po zaawansowanych praktykach magomedycznych.
— Szkoliła mnie sama mistrzyni w tym fachu. Dam sobie radę.
— Jeśli coś popsujesz, on zostanie warzywem.
— Nie jestem magiem. Nie można mnie uszkodzić w taki sposób — machnął dłonią Anthony. — Skoro Blaise twierdzi, że da radę, to nie mam powodu, by się czegoś obawiać. Znam jego możliwości. — Kingsley, widząc jak zaciska dłoń na swojej lewej piersi, nie wierzył w ani jedno jego słowo.

*

— Gdzie Narcyza? — Roxanne wzruszyła ramionami. Syriusz westchnął, przechodząc przez taras i usiadł na schodku dzielącym go od otwartego ogrodu, który w świetle południowego słońca naprawdę zapraszał. W porównaniu z ogrodem Blacków z tyłu Grimmauld Place, który niezależnie od pory roku wydawał się ponury i nieprzyjemny, to miejsce było wręcz przyjazne.
— Barty też zniknął, więc pewnie poszli gdzieś razem. — Oznajmiła, podkulając nogi pod brodę i uparcie patrzyła na krzew róż. — Co z Astorią?
— Przyjęła to całkiem spokojnie — skłamał gładko, przypominając sobie olbrzymie przerażone oczy dziewczyny. — Wymyśliłaś coś w sprawie kwatery?
— Twoja kuzynka nosi pierścienie — powiedziała zamiast odpowiedzi, na co Syriusz westchnął.
— Czyli też zauważyłaś.
— Po co je ma? Już doszczętnie zniszczyła tą rodzinę. Noszenie ich sprawia jej jakąś sadystyczną radość?
— Nie nosi ich bez przerwy… Właściwie założyła je po raz pierwszy wczoraj wieczorem.
— Żeby mnie dręczyć?
— Świat nie kręci się wokół ciebie — warknął, a kobieta na niego spojrzała. Syriusz wypuścił ze świstem powietrze, znów zaczynali od punktu wyjścia. — Nie to chciałem powiedzieć.
— Wydaje mi się, że jednak jest inaczej — oznajmiła, a mężczyzna westchnął. — Po co za mną chodzisz? Powiedziałeś już wszystko, co chciałeś.
— A ty mimo to ze mną zostałaś — powiedział cicho. Nie odpowiedziała. — Jesteś tu. Przyprowadziłaś nas do Barty’ego, mimo iż dla mnie go zostawiłaś. To musiało być trudne.
— Mówiłam już. Crouch zawsze mi pomoże. — Powiedziała jedynie. Syriusz skinął powoli głową na znak zgody. — To on powiedział, że warto wrócić. — Na te słowa Black drgnął. — Najpierw tutaj, później na Grimmauld Place, do ciebie. — Pokręciła głową. — Kochałam cię.
— Wiem — przyznał spokojnie, tak spokojnie, jak tylko może powiedzieć człowiek, który spogląda na kogoś, kogo zostawił dla przyjaciela i skazał na lata cierpienia.
— Wiem — powtórzyła i parsknęła cicho, jakby było w tym coś zabawnego. — Nie odpowiesz, że czułeś coś podobnego do mnie, prawda?
— Nie wiem, co do ciebie czułem. — Również podciągnął nogi ku górze, opierając na nich głowę. — Dałem ci tamten pierścień… Chyba dlatego, że musiałem mieć gwarancję. James miał żonę i syna, też chciałem mieć coś równie trwałego i silnego. Wbrew temu, co sobą reprezentowaliśmy, zawsze wracaliśmy do tego punktu, pamiętasz? — Rzucił, a ona parsknęła cicho. — Niezależnie od tego, czy to ty rzuciłaś mnie w cholerę, czy zrobiłem to ja. Wracaliśmy. Raz po raz, by w spektakularny sposób znów to zniszczyć. Nigdy nie rozstawaliśmy się w zgodzie, jak i nie schodziliśmy się w pełen spokoju sposób, ale tamtego dnia, dając ci tę cholerną błyskotkę, nie czułem większej pewności, że tylko tobie mogę ją powierzyć.
— Rzuciłeś nią we mnie i aportowałeś się w trakcie kłótni. — Powiedziała, a on zagryzł dolną wargę aż do krwi. Malfoy wyprostowała się. — Nazwałeś mnie tchórzem i zdrajcą, po czym cisnąłeś we mnie metalowym pierścieniem. Trafił mnie w twarz. — Black skrzywił się jeszcze bardziej. — Jeśli to było wyznanie jakichkolwiek pozytywnych uczuć w stosunku do mojej osoby, to chyba jestem równie stuknięta co ty, skoro to odczytałam.
— Przepraszam za… Czekaj… Co? — Roxanne w końcu na niego spojrzała i posłała mu blady uśmiech. — Przecież musiałaś czuć się jak gówno.
— Piękne porównanie. — Przewróciła oczami, znów się uśmiechając. — Czułam. Ale potem, kiedy już nastała cisza, a złość opadła, podniosłam go, prawda? — Zapytała, a on skinął głową, pamiętając wydarzenia sprzed kilku dni, kiedy mu go w końcu oddała. — W tamtej chwili myślałam, że kiedy będzie po wszystkim… Wrócisz ponownie. Napiszesz list. A ja ci przedstawię kogoś niesamowitego. — Jej oczy zalśniły, a głos stał się cichy. — Kogoś o wiele wspanialszego, kto będzie dla ciebie ważniejszy niż Potter… — Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka opuszkami palców. — Przy punkcie aportacyjnym przechwycili mnie aurorzy. Oskarżyli o pomoc w zamachu na Potterów, wyjęli z szuflady moją starą znajomość z Bartym, zdeptali mnie przez moje nazwisko… I wrzucili do więzienia. A tam… — Odsunęła ją, kładąc sobie na kolanach i parsknęła, jakby przypomniała sobie o czymś zabawnym. — Zaczęło się piekło. Nie chodzi nawet o bicie czy gwałty. W końcu to w więzieniu nic nadzwyczajnego, prawda? — Spojrzała na niego. Syriusz przypomniał sobie jednego ze strażników i poczuł ciarki na plecach. Zdecydowanie koszmarem Azkabanu nie byli dementorzy. — Nie wiem, jak ci to opisać. Nie miałam dla niego imienia, nie znałam nawet płci. Ale było w środku mnie i tam też zmarło… Jeden ze strażników zauważył, że krwawię aż nazbyt mocno. Wystraszył się, przyprowadził jakiegoś magomedyka… On zajął się resztą. A to — Podniosła swoją piękną i gładką dłoń, która powinna być pomarszczona i zniszczona tak samo jak jego. — Się stało… Jest ci żal? — Zapytała, widząc jak jego oczy lśnią łzami. Zapytała o to tak spokojnie, że prawie się zaśmiał. Jak mogła?! Przecież mówiła o rzeczach tak strasznych… okrutnych i bolesnych, jakich sam nie potrafił sobie wyobrazić.
— To za delikatne słowo, by opisać to, co w tej chwili czuję. — Powiedział. Roxanne wzruszyła ramionami.
— Przez tamte wydarzenia odebrano mi możliwość posiadania dzieci. I w sumie jestem za to wdzięczna. Przynajmniej nikogo nie rozczaruję w podobny sposób, co Narcyza. To pocieszająca my… — Wstrzymała oddech, kiedy ją objął. Czuła, jak drży i jak jej ramię robi się wilgotne. To… było jego dziecko. Jego i jej… Zabito je tam. Tak jak zabito w Roxanne chęć do życia. Zniszczono ich wszystkich do tego stopnia, by nie chcieli w życiu niczego. By po prostu czekali na śmierć. Nic poza tym.

*

Rozmowa przy windzie rozciągnęła się do kilkunastu minut i nawet gdy ta już podjechała, nie weszli do niej. Za bardzo byli pochłonięci dyskusją tyczącą się struktury, jak i budowy systemu nerwowego u ludzi i zwierząt, porównywania zachowań stworzeń z zachowaniami magów. Dyskusja przerodziła się w zwykłą pogawędkę, a ta ostatecznie doprowadziła ich do tylnego wyjścia z Ministerstwa. Wychodziło się przez nie na deptak, ciągnący się po mugolskiej części Tamizy. Tam rozmawiali już o rzeczach zupełnie odmiennych, jak quidditch (nie kibicowali tym samym drużynom) czy marny system działalności aurorów. Charlie nie wiedział, ile czasu to trwało, jednak cała rozmowa z zupełnie przypadkową dziewczyną, której imienia wciąż nie znał, dawała mu poczucie wytchnienia i… szczęścia. Realnego szczęścia, spowodowanego czymś, czego nie rozumiał.
— Wnioskuję, że zajmujesz się czymś ciekawszym niż przeciętny auror. — Rzuciła, obserwując lecące po niebie dziwne sztywne ptaki, których nazwy Charlie nie pamiętał, ale tata często o nich opowiadał. Olbrzymie latające ptaki z metalu, którymi przemieszczają się mugole.
— Nie mógłbym nim być. Mam problem z ludźmi. — Spojrzała na niego z ukosa. Parsknął cicho. — Chciałaś delikatnie zapytać, skąd te blizny, tak?
— Mają swój urok, więc pewnie i historię. — Rzuciła sucho, znów podążając wzrokiem za obniżającym lot ptakiem. Poczuł coś dziwnego wewnątrz, jakby ukłucie w środku.
— Badam smoki. Ryzyko zawodowe. — Zatrzymała się gwałtownie. On również przystanął i odwrócił się za nią. Patrzyła na niego z realnym zdumieniem. — Nie tego się spodziewałaś.
— Zupełnie nie tego. — Przyznała powoli. — W każdym razie moje wyobrażenie badacza smoków było aż nazbyt wyimaginowane. Nie masz spalonej twarzy, a do tego posiadasz wszystkie kończyny.
— Tak… To akurat częste braki u moich kolegów — zaśmiał się na głos, znów ruszając naprzód. — Więc można przyznać, że mam dużo szczęścia… Zawsze mogłem być koszmarem ze snów małych dziewczynek.
— Kogo nazywasz małą dziewczynką? — Udała zirytowaną, jednak w sekundę jej uśmiech zniknął. Zmarszczył nos, widząc jej spojrzenie skierowane ponad jego głową i odwrócił się, a jego oczy zalśniły. Z okolic Ministerstwa w bardzo szybkim tempie wzlatywały w stronę nieba ciemne strugi dymu.
— Co do jasnej…
— Czarny Pan nie dba o to, że niektórzy pracują. — Oświadczyła, obracając się na pięcie i poszła przed siebie. — Idziemy dalej? — Spojrzała za nim. Stał przez chwilę w miejscu, w końcu jednak ruszył naprzód.
— Powiedziałaś Czarny Pan — zaczął powoli.
— Określenie Sam - Wiesz - Kto jest zbyt pospolite, jak na osobę o takich predyspozycjach. Nieważne, czy ktoś go popiera czy też nie, musi przyznać, iż jest potężnym magiem. Dlatego bez względu na to, kim jest, trzeba mu okazać należyty szacunek. — Powiedziała lekko. — Choć rzecz jasna nie podoba mi się jego system wartości, a tym bardziej sposób, w jaki dąży do władzy. Mimo to, w porównaniu z aktualnym rządem, w jego świecie kobieta ma jakieś znaczenie… więc… tak. — Zamilkła, jakby zdając sobie sprawę z tego, że powiedziała za dużo. Nie przyznała wprawdzie, że jest całkowicie za, jednak nie oświadczyła, iż uważa go za szaleńca lub coś podobnego. Spojrzała w niebo i uśmiechnęła się blado. — A jak jest z tobą?
— Mam mieszane uczucia — przyznał powoli. — Z początku koncepcja wydawała się kusząca, ale im dłużej się w niej zatracasz, tym więcej luk widzisz. A rezygnacja raczej nie wchodzi w grę. Bez względu na to, jak dobry interes można na tym ugrać, cena jest zbyt wysoka.
— A jaka jest cena?
— Twoje życie. — Poderwał do niej głowę i zamarł. Patrzyła na niego. Wiatr, który zawiał od wschodu, rozwiał jej włosy, a on miał wrażenie, że ta scena pozostanie w jego głowie bardzo długo.

*


— Nie będę się już mieszał… Właściwie to wyjeżdżam, nie planuję wrócić. Pewnie jesteś zadowolony. — Oznajmił, patrząc na szarą płytę nagrobku i westchnął cicho. — Jaki to ma sens? — Mruknął, machając różdżką, a świece, które wcześniej zgasły, znów zapaliły się błękitnym ogniem. Ojciec nigdy nie lubił płomieni prawdziwego ognia. Preferował ten o szafirowej barwie, jak twierdził, niósł ze sobą zbyt dużo złych wspomnień. Nic dziwnego, to ojciec znalazł bliźniaczki i wyciągnął je z płonącego budynku. Po samobójstwie Hope, jej magia wznieciła pożar, a matka wiele razy podpalała dom w ataku szału... — Gadanie do pustego nagrobka, w którym nawet nie ma trupa, który jest coś wart. Kiedy umrę, ciebie tam nie będzie… gdziekolwiek to jest i cokolwiek się tam dalej dzieje. Dementor zabrał sobie twoją duszę tak po prostu i co? — Zgarnął dłonią liście leżące na płycie i skrzywił się ponownie. — Sentymenty… — Podniósł wzrok na ścieżkę, po której szła kobieca postać. Kierowała się w stronę kaplicy cmentarnej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ją znał. Stał przez chwilę w miejscu, przyglądając się, jak waha się przed przestąpieniem progu budynku. Jak zaciska dłonie w pięści, a na końcu wypuszcza zrezygnowana powietrze i wchodzi do środka. Nie zastanawiał się długo nad tym, by pójść w jej ślady. Samo zobaczenie Greengrass w tej okolicy wydawało mu się wystarczająco dziwne, żeby podejść i zapytać. Strzepnął z kolan ziemię i podszedł nieco bliżej wejścia. Stała pośrodku, wpatrując się w posąg boga wyciągającego do niej dłoń. Kiedy był dzieckiem, lubił tą figurę. W innych miejscach tego typu, wszystko oddalało ich od postaci bogoów. Nieważne czy Merlina, Jahwe czy tego mugola, który bez krzty magii w sobie potrafił czarować. Potęga owych bóstw zwykła być przez artystów oddalona od świata rzeczywistego poprzez formę, a także wielkość. Natomiast figura znajdująca się w tej kaplicy, była całkowicie zwyczajna. Postać z białego marmuru miała wymiary normalnego człowieka, stała nieruchomo, nieożywiona przez tutejszego kaznodzieję i wyciągała do ciebie dłoń, w geście zaproszenia. Uśmiechała się, ale oczy miała smutne. Jakby chciała powiedzieć, że sama nie ma pewności, że i jej pierwowzór czekało zbawienie. Theodor chciał podejść do dziewczyny, jednak w tamtej chwili upadła na kolana tak gwałtownie, że aż echo poniosło się po pustej sali. Cofnął się o krok zszokowany, a jednocześnie przerażony tym zachowaniem.
— Jeśli… jeśli to możliwe… Proszę… — Astoria brzmiała na załamaną. Nie krzyczała, ale przez to, że powiedziała to na głos, a nie szeptem, dotarły do niego jej słowa. A przecież nie wierzyła w tego typu rzeczy. Zawsze wyśmiewała Hestię i jej podejście do “stwórcy życia i śmierci”. Bała się czegoś lub kogoś, trzymając kurczowo ziemi, łkając z twarzą skierowaną w stronę figury. Jej włosy były rozwiane, natomiast całe ciało drżało… A on stał tak, wpatrując się w to biedne zapłakane dziecko i cofnął się o kolejny krok. Nie mógł… Obiecał sobie, że już nie będzie księciem z bajki. Nie będzie ratował dam w potrzebie. Nie będzie próbował się angażować. Bo to boli… boli o wiele bardziej niż zwykle przypuszcza. Miał za miękkie serce na kobiece łzy. Zawsze reaguje, nawet jak wie, że to prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką może zrobić. Tak było lata temu z Hanną, tak było z Touką, Florą czy nawet Granger. Za każdym razem, gdy reagował, tracił coś lub kogoś dla niego ważnego. Nie mógł ryzykować. Nie po raz kolejny.
— Powiedz… co takiego zrobiłam? — wrzasnęła, podrywając głowę w stronę figury. — Dlaczego?! Czym sobie na to zasłużyłam?! Dlaczego tak mnie nienawidzisz?! Dlaczego moje życie jest gorsze od innych?! — Nie mógł znieść tego widoku… Mimo iż jej nie lubił, mimo jej czynów i wszystkich złośliwości. Nie mógł patrzeć na jej łzy, słyszeć tego wrzasku pełnego bólu i strachu. Niewyobrażalnego strachu, jakiego nigdy wcześniej nie słyszał. — Dlaczego za każdym razem… To ja muszę być tą martwą, nic nieznaczącą dziewczyną z trzydziestej strony?* — Deportował się.

*

Harry czuł się dobrze w towarzystwie Ginny, a jej obecność pomagała mu oderwać od ponurych myśli. Już dawno zapomniał jak to jest po prostu siedzieć z kimś i bez żadnych zobowiązań rozmawiać o quidditchu, beznadziejnych egzaminach końcowych czy całkowitym braku sensu Klubu Ślimaka, skoro większa część ludzi się w nim znajdujących nawet nie lubi eliksirów. Przez ostatnie tygodnie rozmawiał ze Ślizgonami o rzeczach ważniejszych, zaprzątajacych mu głowę i dręczących po nocach. Myślał o relacjach z ludźmi, których poznał, i tych, które nieświadomie zniszczył. Myślał o swoich pożegnaniach, także tych, których zabrakło. Zastanawiał się nad słowami z ostatniego spotkania z całym składem Draco i o tym, że lepiej byłoby, gdyby wtedy milczał. Astoria miała rację… nie był jak oni tylko dlatego, że gdzieś głęboko w sobie nie chciał być. To dlatego na pierwszym roku poprosił Tiarę o inny dom, dlatego odpowiedział jej tak samo na drugim i kiedy nałożył ją rok temu w gabinecie Dumbledore’a. Nie chciał… ale wszystko wręcz krzyczało, że to właśnie jest jego miejsce.
— Harry? — Potter drgnął, wyrwany z zamyślenia. — Aż tak cię nudzę? — Zagadnęła, przekrzywiając głowę nieco w bok, a jej włosy zamigotały w świetle słońca. Parsknął, kręcąc głową.
— Przepraszam. Nieco odpłynąłem.
— W porządku. — Ginny uśmiechnęła się życzliwie i spojrzała na sadzawkę. Nie pytała. Była aż nazbyt idealna, jak na kogoś realnego. Kiedyś, dawno temu, była jego fanką, teraz gdzieś z tyłu głowy majaczyło mu się określenie jej mianem dobrej koleżanki… a jeszcze głębiej widział w niej dziewczynę, którą chciałby zaprosić na kawę. Tyle że kiedy tylko o tym myślał, przed oczami pojawiała mu się felerna kawa z Touką na Pokątnej… Gdzie zrobił z siebie kretyna. Przed nią, przed Kirishimą i wszystkimi czytelnikami rubryki plotkarskiej w Proroku Codziennym. Myśl o Touce przypomniała mu o jej planach w sprawie zażegnania konfliktu między Gryffindorem a Slytherinem, który ostatecznie został po prostu wyciszony. I nikt nie wiedział w sumie, dlaczego nagle wszyscy Gryfoni odpuścili. Skończyły się ich irytujące gadki, a oni, jakby nigdy nic, zachowywali się tak, jak wtedy, gdy był Gryfonem… Tak po prostu zapanował spokój.
— Mogę zadać ci dziwne pytanie? — Zapytał. Przytaknęła, obserwując ropuchy wskakujące do wody. Potter przeniósł uwagę na dom. Pani Weasley właśnie przegoniła do ogrodu Rona, zapewne po to, by pozbył się gnomów z grządek. — Czy Ron wspominał ci coś o tym, że ktoś kazał mu robić tamte świństwa?
— Nie rozmawiałam z nim za wiele w tamtym czasie… Sporo się kłóciliśmy — wyjaśniła, kiedy uniósł lewą brew, widocznie zdziwiony. — Wiesz… tamta sprawa z Neville’em. Nieźle mnie wtedy wkurzył. Później, stojąc z boku, widziałam paskudztwa, które robili innym, a ci inni im. Nie pytałam. Nie było zresztą sensu, bo to, co mu powiedziałam, pamiętał przez chwilę, stosował się do tego, a później, po rozmowie z Seamusem i resztą, i tak robili coś zupełnie innego. — Wzruszyła ramionami. — Neville mówił, że poszedł kiedyś po pomoc do Malfoya. — Parsknęła głośno. — Z początku sądziłam, że żartuje, ale okazało się inaczej. On… faktycznie chciał to zakończyć? — Zapytała, teraz na niego patrząc. Harry nie wiedział, co powinien jej odpowiedzieć. Sam nie znał na to odpowiedzi.
— Nigdy nie mówił, co konkretnie planuje. Jednak kiedy Neville do niego przyszedł, obiecał sprawę naprawić… Może chodziło o interes, a może jego pozycję… Wiesz. Ten zakład był przegrany dla Ślizgonów na długo przed zniknięciem Draco. — Dziewczyna zamrugała, zdziwiona. Harry przejechał dłonią po włosach, wzdychając głośno. — Nie wywiązywał się z obowiązków przez cały rok, stwierdzili, że zwolnią go z urzędu prefekta, jeśli się nie poprawi. A żeby to zrobić, nadepnął na odciski nie tylko Ślizgonom, ale i Gryfonom… oboje wiemy, jak to się skończyło.
— Nie wyobrażam sobie, co musiało się tutaj dziać, kiedy mama się dowiedziała o tym, co zrobił Ron. Do tego Malfoyowi. — Dodała, podkulając nogi pod brodę. — Wiesz… Mamy na pieńku z Malfoyami, odkąd pamiętam. To że Lucjusz Malfoy nie wdeptał nas w ziemię po wygraniu tej rozprawy to prawdziwy cud. — Harry pamiętał swoje spotkanie z Lucjuszem Malfoyem, kiedy ten przyszedł przewieźć Draco z Hogwartu do Stanów. Mówiono wtedy, że dzięki temu naprawdę mógł ich zniszczyć. To jedyna okazja, kiedy ktoś taki jak Lucjusz, którego między innymi Harry wraz z Weasleyem wrzucił do więzienia, miał prawo bezkarnie obrzucić go błotem i nikt go za to nie będzie osądzał. Tym większym zdziwieniem dla nich, jak i prasy było to, że nic takiego nie miało miejsca. — Mimo niechęci, tata zawsze mówił, że mamy się nie mieszać, nawet jeśli taki dupek jak Malfoy prowokuje nas w szkole lub obraża. Nie chciał wyjaśnić dlaczego, ale z tego, co mówi Fred z George’em, którzy podsłuchali kilka rozmów taty, wynika, że to tata miał z panem Malfoyem jakieś układy… z których się nie wywiązał. Dla takiego czystokrwistego pawia to coś niewybaczalnego, więc… tak… Tata nie miał z nim lekko w pracy. Ani poza nią… My z Malfoyem w szkole zresztą też nie. — Harry pamiętał niezliczoną ilość razy, gdy Malfoy obrażał Rona i jego rodzinę, a także jeszcze większą ilość bijatyk z tego powodu. Och, ile razy sam obił mordę tej tlenionej fretce… sam się sobie dziwił, że ten na początku roku podał mu rękę, pamiętając jak urządził go razem z resztą tuż przed końcem piątego roku.
— Nie pytaliście taty, dlaczego się tak nie znoszą?
— Nie sądzę, żeby mi odpowiedział. Malfoyowie w tym domu to temat tabu. Za każdym razem, gdy ktoś o nich wspomina, tata znika w garażu. W ostatnim czasie częściej niż zwykle. — Westchnęła smutna i przygryzła dolną wargę, jakby chciała o coś zapytać, ale rozważała, co po owym pytaniu nastąpi. W końcu wypuściła ze świstem powietrze i zapytała. A Harry’ego to pytanie zupełnie nie zdziwiło. — Jak to się stało, że zaczęliście się kumplować?
— Do końca nie wiem — przyznał, patrząc w niebo. — Nawet po pół roku bycia w Slytherinie bez wahania podniosłem na niego różdżkę… Ba! Prawie go wtedy zabiłem. — Ginny zrobiła wielkie oczy, ale Harry nie chciał tłumaczyć jej incydentu z zaklęciem z podręcznika do eliksirów. — Ale… Choć pewnie ciężko w to uwierzyć. Był jedynym, który mi pomógł… Wiesz. Gdy tam trafiłem, nie przyjęto mnie jako bohatera. Tym bardziej po tym, co wydarzyło się w Departamencie Tajemnic. — Dostrzegł lecącą po niebie czarną jaskółkę, pikującą w dół. — Pobili mnie… Zaraz po wejściu do pokoju wspólnego oberwałem w brzuch i zostałem zepchnięty ze schodów… nieźle mi się wtedy dostało — zaśmiał się bez radości. — Malfoy wyciągnął do mnie dłoń… nie miał ku temu żadnego powodu. W sumie sądziłem, że będzie pierwszym, który będzie chciał się odegrać za to wszystko. Trafiłem na jego teren, kompletnie bezbronny… Nie wykorzystał tego. — Przypomniał sobie, że nie podziękował Draco za to, iż trzymał Ślizgonów w szachu na tyle długo, aż przyzwyczaili się do obecności Pottera w swoim otoczeniu. — Jak twierdziły Carrow, chodziło o kodeks. Ślizgoni mają spisane kilka zasad, którymi się kierują. Jest wśród nich coś w stylu: nie ponoś różdżki na swojego. Ja na jego miejscu chrzaniłbym kodeks i dał mojemu nemezis w mordę. — Ginny uśmiechnęła się przelotnie, on również. — Ale to był Malfoy. Później się mijaliśmy… A zaczął ze mną gadać nie ze swojej własnej woli… To komiczne, że ktoś taki jak Malfoy potrafi spełniać cudze prośby, prawda?
— Nawet bardzo — przyznała, po czym zmarszczyła brwi. — Co to znaczy?
— Jego dziewczyna chciała zobaczyć, jak Ron się wścieka. — Powiedział, unikając jej wzroku. Ginny milczała. — Byłem na Rona wściekły, więc nie miałem nic przeciwko. Malfoy natomiast wymyślił coś na tyle upokarzającego nas obu, by twój brat wyszedł z siebie.
— Zawołał cię po imieniu przy wszystkich… bez wrogości. — Powiedziała, a on przytaknął, przypominając sobie tamto przedstawienie, po którym okazało się, że to nie będzie jednorazowe.
— Potem wyszło tak, że musieliśmy utrzymywać tą bajkę… ale później cała ta gra znikała. Trzymaliśmy dystans... W sumie do końca. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, określenie go jako kumpla ciężko przechodzi mi przez gardło, ale… Był w porządku — powiedział ciszej i przeniósł spojrzenie na pierścień pana Lestrange’a. Przyglądał się mu dziś już niezliczoną ilość razy. Srebrny z kilkoma szmaragdami. Pierścień prawdziwego Ślizgona.
— Prywatnie też jest takim dupkiem? — Padło, a Harry zaśmiał się. Ginny także się uśmiechnęła. Nie była na niego zła ani nie brzmiała na obrażoną czy zranioną jego słowami. Rozumiała… Za co był jej naprawdę wdzięczny.

*

Narcyza szła kilka kroków za Bartym, spoglądając na niego z zastanowieniem. Nie spodziewała się, że w jej życiu nastąpi jeszcze moment, w którym ktoś pozytywnie ją zaskoczy. Nastawiała się na walkę. Ciągłą walkę, na którą skaże ich Cassy i wojna. Na upadki, z których będzie musiała się podnosić, żeby wypełnić wszystkie swoje postanowienia i ból, jaki będzie im towarzyszył. Po tym, co wydarzyło się w nocy, nie spodziewała się niczego innego… Tymczasem to, co zaproponował jej Crouch, było tak odrealnione od mroku i smutku, że nie potrafiła się nie zgodzić. Mimo wszystko, coś w środku niej właśnie tego pragnęło. Poczuć się jak dziecko. Chociaż przez chwilę nie mieć problemów, iść przed siebie i słuchać śpiewu ptaków, które wyśpiewywały piękniejsze arie niż opery, do których niegdyś chodziła. Uśmiechała się… co ją dziwiło. A nawet zaśmiała się… Zapomniała już, że potrafi się śmiać. Szczerze mówiąc, mimo wypitych wspomnień, nie pamiętała, kiedy był ostatni raz, gdy to robiła… Było to zupełnie nierealne. Tak dziwaczne, że aż szczypała się kilka razy w dłoń, kiedy Crouch na nią nie patrzył. Bo to miejsce, jak i ona sama, tak żywa i czująca swobodę, odbiegało od jej wyobrażeń wolności, o której tak często mówił Syriusz.
— W przeciwieństwie do dworu Lucjusza, ja mogę odbudować mój rodzinny dwór. — Drgnęła, słysząc jego słowa. Całkowicie pozbawione jakiejkolwiek negatywnej barwy. Podeszła do niego, a wtedy na nią spojrzał. — Zrównałem go z ziemią lata temu, ale magia mnie pamięta. Przynajmniej tak twierdzi Mrużka. — Nie kłopotał się, by wyjaśnić o kim mówił. — Możecie powiedzieć, że należy do Roxanne. I tak z początku chciała się tam przenieść, zamiast wracać do tego, w którym teraz mieszkam. — Wzruszył ramionami, spoglądając na ulicę majaczącą kilkanaście metrów dalej, przy wyjściu z lasu. Robiło się późno, nie wiedziała jak bardzo, jednak słońce zaczęło już zachodzić, więc musieli spędzić tutaj więcej niż pięć godzin… Kompletnie tego nie czuła.
— Dlaczego tam?
— Jest nad morzem. Nieco to dziwaczne, muszę przyznać. My, skazańcy, unikamy miejsc kojarzących się z Azkabanem, jak tylko się da. Nie wiem jak Black na to zareaguje… Ja za pierwszym razem zwymiotowałem. — Włożył dłonie do kieszeni spodni i spojrzał na korony drzew. — Ale wam zależy na czasie, a ja i tak jestem martwy.
— To nie powód, dla którego im pomagasz.
— Wam — poprawił ją, a Narcyza zamilkła. Spojrzał na nią z ukosa i znów się uśmiechnął. I wydało się jej to tak naturalne i proste, że gdzieś w głębi siebie znów chciała to zrobić. Tak jak w chwili, gdy tutaj weszli. Uśmiechnąć się i być równie wolną, co on… Ale zbliżali się już do ulicy, a jakiś ciężar osiadł jej w żołądku i nie mogła zmusić się do odwzajemnienia tego wykrzywienia warg. Choć bardzo chciała to zrobić. — Obiecałem Roxanne, że jeśli będę mógł, to pomogę. Niczego nie tracę, nienawidziłem tamtej klatki. A wam się może przydać. To naprawdę ustronne miejsce. Tak proste i ciche, że nikt was nie znajdzie. Żywych ani martwych.

*

— Czym zajmowali się państwo Lestrange przed tym wszystkim? — Zapytał Harry, gdy siedzieli w kuchni państwa Weasley. Artur odchrząknął znacząco, a Molly odwróciła się do niego tak gwałtownie, że trzymana przez nią marchew prawie wypadła jej z ręki. Ginny wraz z Ronem robili coś w ogrodzie, chciał im pomóc, ale pani Weasley kazała mu odpocząć. Po chwili niezręcznej ciszy, przeniósł spojrzenie na pierścień, a to pytanie samo nasunęło mu się na myśl. — Fleur wspominała, że pan Lestrange był muzykiem.
— Oczywiście, że wiedziała — mruknęła Molly z pretensją, ale zaraz potem posłała mu życzliwy uśmiech i wróciła do obierania warzyw. Potter nie rozumiał, dlaczego nie użyje do tej czynności magii. — Był. Tworzył symfonie dla oper. Jego żona natomiast prowadziła chór, który w nich śpiewał. Dopełniali się w tym.
— Chór? — Harry wykrzywił brwi ku górze, zszokowany tym stwierdzeniem. Ciężko było mu wyobrazić sobie Bellatriks w jakimkolwiek zawodzie, ale to było wręcz abstrakcyjne. Może tylko mniej niż fakt, iż był to chór…
— Dziecięcy. — Wyjaśniła Molly, a Harry pobladł. Ani Artur, ani Molly nie widzieli w tym najwyraźniej niczego niestosownego. Fakt, iż ta psycholka miała kontakt z dziećmi… zupełnie ich nie szokował. — Był to dla nich najpewniej jakiś rodzaj rozrywki. Nie potrzebowali pracy. Ród Lestrange ma pieniędzy w bród. Praca była tylko odskocznią od nudy. Ona i… ta druga rzecz. — Dodała chłodniej.
— Nie to chciałeś usłyszeć. — Zauważył Artur.
— Po prostu jestem w szoku. Nie wyglądają na ludzi, którzy… tak. — Dodał, kiedy zdał sobie sprawę z tego, iż zgubił odpowiednie słowa. Nadal nie potrafił tego poukładać sobie w głowie. — Do tego dzieci… jak rodzice mogli powierzać im swoje dzieci?
— Och, to był chór tylko dla czystokrwistych dzieci — powiedziała zirytowana Molly.
— Co nie zmienia faktu, iż dawali je pod opiekę Bellatriks na kilka godzin.
— Ludzie przed Azkabanem nie zawsze byli tacy jak teraz, Harry. — Przypomniał mu Artur. Molly tylko prychnęła znad kociołka. Potter słysząc to miał wrażenie, że żyje w jakiejś surrealistycznej rzeczywistości. — Właściwie to… Nasz Charlie i Bill w nim byli. — Parsknął, przejeżdżając dłonią po karku. — Wiesz… w przeszłości jeszcze nie byliśmy aż tak…
— Wykluczeni — powiedziała Molly, kiedy Arturowi najwyraźniej zabrakło słowa, bądź nie chciał czegoś dodać. — Świat nieco się różnił. My też. Ta kobieta, mimo tego, kim jest, kiedyś potrafiła zaskoczyć.
— Syriusz nie opisywał jej jako kogoś, kto dobrze traktuje dzieci. — Wykrztusił w końcu Potter, zdając sobie sprawę, że wciąż nie wie, jak to skomentować.
— Prawdopodobnie dla bliskich nie, ale dla kogoś, kto jest jej obcy… Była uprzejma.
— Dziwaczna. — Odparła Molly na słowa Artura, a Harry przekrzywił głowę w bok. To była jakaś komedia.
— Skoro cię to interesuje, mogę ci coś pokazać. — Potter zamrugał zdziwiony, ale skinął głową i wstał, idąc za Arturem. Przed wyjściem usłyszał jeszcze mruknięcie Molly, mówiącą do siebie, że obiecał jej to wyrzucić. Skierowali się do garażu. W środku było tak, jak mówiła Ginny: jeszcze więcej mugolskich gratów niż zapamiętał. Nawet miał tutaj telewizor, chociaż z pewnością nie wiedział, jak go uruchomić… No i nie miał właściwie jak. Nie mieli prądu.
Artur zaczął grzebać w pudłach, a Harry zastanawiał się nad tym, co takiego może mieć pan Weasley związanego z nimi, że Molly kazała mu się tego pozbyć.
— Dlaczego właściwie interesuje cię temat Lestrange'ów, Harry? — Zapytał, otwierając kolejne pudło.
— Sam nie wiem — odparł szczerze, klikając po przyciskach klawiatury do komputera. — Ludzi nie obchodzi to, kim ktoś był przed Azkabanem. Tak było z Syriuszem, a on nigdy nie mówi o tym, co robił poza swoją przyjaźnią z moim ojcem — powiedział po prostu. — Śmierciożercy mają tak samo… tylko o nich… — Zamilkł i odwrócił wzrok, kiedy Artur na niego spojrzał. A niewypowiedziane słowa paliły go bardziej niż gdyby padły. Spojrzenie pana Weasleya było rozbrajające. — Ocalił mnie… — Oświadczył zimniejszym tonem niż się spodziewał. — Kilka razy. Chcę coś o nim wiedzieć.
— Nie jestem niestety kimś, kto może ci opowiedzieć. — Odparł przepraszającym tonem. — Nigdy z nim nawet nie rozmawiałem, ale spróbuj z Syriuszem. Mieli całkiem niezły kontakt… Przed tamtymi wszystkimi wydarzeniami.
— Zawsze byli tacy… niezrównoważeni?
— Nie. Wprawdzie szaleństwo zaczęło ich pochłaniać przed Azkabanem, ale nie znam przyczyny tego stanu. Sama służba Czarnemu Panu nie mogła być powodem. To musiało siedzieć w nich wcześniej.
— Chyba nie rozumiem.
— Czytałem wiele o mugolach. — Powiedział, patrząc jakby nostalgicznie na swój garaż. — Prawdziwe szaleństwo osiąga sporadyczna liczba ludzi, jednak w przypadku nas, czarodziejów jest inaczej. Nasz system nerwowy jest połączony bezpośrednio z rdzeniem magii. Jeśli pod wpływem silnych klątw wewnętrznych, czyli tych, które trenujesz niewerbalnie na sobie lub zewnętrznych jest naruszany system nerwowy, nasza psychika staje się osłabiona. Polega to na tym, że jeśli ktoś rzuci na ciebie Cruciatusa, uszkadza tym twój mózg za każdym razem. Dlatego też jest tak niebezpieczny. Wewnętrzne klątwy natomiast są zaklęciami, które ty sam sobie ofiarujesz, chcąc stać się silniejszym. Straszne rzeczy dzieją się z ludźmi, którzy się tego podejmują… Magia wiele nam daje, ale również wiele odbiera. Dlatego twierdzę, że czasami powinniśmy odłożyć ją na bok. — To wyjaśniało, dlaczego pan Weasley szukał czegoś ręcznie, zamiast rzucić proste Accio. — Większość z nas jest niestabilna magicznie. Im więcej wymagamy od naszej magii, tym bardziej ona wpływa na nasze umysły. — Wyjął z pudła najzwyklejszy w świecie zbiór gazet. — Molly nie lubi o tym wspominać. Jej brat Fabian zwykle zaprowadzał tam chłopców. Najpewniej właśnie przez Lestrange'ów później znalazł ich Dołohow i cóż… — Podał mu gazetę, a Harry chwycił ją nieco zbyt wolno. Artur był smutny. Potter spojrzał na pożółkłe strony Proroka Codziennego, a jego oczy zabłysły. Nie wierzył w tamtą opowiastkę. Była zbyt nierealna jak na coś, co mogłoby egzystować. Teraz jednak, patrząc na zdjęcie, na którym znajdowali się państwo Lestrange, nie mógł nie wierzyć, a jednocześnie nie potrafił zrozumieć. Państwo Lestrange byli… piękni.

*

— Już nie pamiętam, kiedy wracałam tu pieszo. — Oznajmiła dziewczyna, idąc ulicą Knight Kingdom, na której mieszkała. Było już późno, słońce zaszło, a Charlie z jakiegoś powodu postanowił ją odprowadzić. Nie miała nic przeciwko. Zresztą chyba zdawała sobie sprawę z tego, że z jego strony nie ma się czego obawiać. Mimo iż wciąż się sobie nie przedstawili, rozmawiali ze sobą, jakby znali się całe życie. Bardzo dziwne było to spotkanie, którego nie spodziewał się nigdy przeżyć. Nie wierzył w zrządzenie losu, jednak nie potrafił tego inaczej nazwać. Nie mógł powiedzieć, co konkretnie czuje, ponieważ to uczucie nie było niczym, co potrafił nazwać. Było miłe, jednak lekko drażniące. Kłujące w środku. — Zwykle przemieszczam się siecią Fiuu.
— Polecam się. — Parsknęła cicho w odpowiedzi i spojrzała na niego. W blasku latarni jej oczy lśniły błękitnym blaskiem. Skinęła głową i przystanęła przy fontannie znajdującej się pośrodku ulicy. — Wiem, że to zabrzmi dziwnie… Jednak chciałbym cię zaprosić na wesele.
— Twojego brata? — zapytała, cicho parskając. — Nie masz partnerki?
— Zamierzałem iść sam.
— Jednak spotkałeś mnie. Jakież to romantyczne! — Chwyciła się za serce i oboje się roześmiali. Cóż… faktycznie tak było. — Nawet nie wiesz, kim jestem. Nie boisz się?
— Czego miałbym się bać?
— Ludzie bywają zdradzieccy.
— Mam tego świadomość.
— Mimo to ryzykujesz?
— Po prostu pytam. — Dziewczyna usiadła na brzegu fontanny, zadzierając głowę ku górze. Na niebie było dziś widać gwiazdy. Jej uśmiech był inny niż wcześniej, nieco nostalgiczny i smutny. Jakby na te kilka chwil zupełnie odbiegła od rzeczywistości. Nie odzywał się, przysiadając obok i również spojrzał w górę. Widział Pas Oriona i Wielką Niedźwiedzicę. Gdzieś tam czaił się również Rak, tak dobrze widoczny w lipcowe wieczory.
— Często patrzysz w gwiazdy?
— Kiedy pracuję nocami — odparł równie cicho.
— Co w nich widzisz?
— Ucieczkę — przyznał szczerze. — Od tego, co jest tutaj. Są zbyt odległe, by je dotknąć, by posiąść i zagrabić ich wyjątkowość. Jednocześnie niezależne od kogokolwiek… A ty?
— Wspólnotę. — Spojrzał na nią. Patrzyła w górę zamyślona i oderwana od rzeczywistości. — Widzi je każdy. Nawet skazaniec w Azkabanie. Niezależnie od statusu, od rasy, od tego, kim jest. Bogaty czy żebrak. Mężczyzna czy kobieta. Są, były i nie przestaną być, niezależnie od tego, co stanie się tutaj. To bardzo pocieszająca myśl, nie sądzisz? — Spojrzała na niego. — Nie unikam twojego pytania… Ale pokusa jest zbyt mocna. Nie chcę, żebyś myślał o mnie źle.
— Chyba nie rozumiem. — Dziewczyna na niego spojrzała i uśmiechnęła się blado.
— Twoje teczki. — Wskazała leżące pomiędzy nimi dokumenty. — W rogu jest twoje
nazwisko. Twoja anonimowość zniknęła w połowie naszej rozmowy.
— Wnioskuję, że ma to znaczenie dla twoich kręgów. — Wskazał ulicę. Nie było tajemnicą, iż to właśnie na tej dzielnicy mieszkało najwięcej czystokrwistych rodzin zamieszkujących Londyn. Uśmiechnęła się przelotnie i spojrzała na jego dłonie, jakby czegoś na nich szukając.
— Nie zważam na moje środowisko. Jest pełne seksistowskich gburów i kobiet bez ambicji. Raczej na samą siebie. Twoja rodzina naprawdę mnie nie obchodzi. Tylko jedna jej część.
— Któryś z braci narozrabiał?
— Jest winny śmierci mojego ojca. — Charlie zamilkł, kiedy to powiedziała. — Chcę go zabić. — Dziewczyna powiedziała to tak po prostu, po czym wstała, zabierając swoje teczki. On wciąż siedział na fontannie, wpatrując się tępo w jeden punkt. Jej słowa docierały do niego w zwolnionym tempie, uderzając w sam środek ze zdwojoną mocą. Zabić… Zabił… Winny… Krew na rękach… Morderca… Zły człowiek… Drgnął, kiedy zorientował się, iż się oddaliła.
— Kawa! — Zatrzymała się, po kilku chwilach odwracając się, zdezorientowana. — Jutro o dziesiątej.
— Nie przekonasz mnie do niego.
— Nie mam zamiaru mówić o nim w żaden sposób. Tu nie chodzi o innych. Tylko o spotkanie. Ciebie i mnie. Bez względu na świat i ludzi. — Dopiero kiedy to powiedział, zdał sobie sprawę, w jaki sposób to zabrzmiało. Cieszył się, że jest ciemno, bo w tej chwili poczuł, że się czerwieni. Zapadła cisza. Słychać było cichy śpiew z okolicznej kaplicy, a gdzieś od strony drzew wydobywało się pohukiwanie sów, nic poza tym. Odwróciła się, a coś wbiło mu się w żołądek. Pewne rzeczy są silniejsze. Poza tym, co on sobie myślał. To tylko jedno przypadkowe spotkanie. Nie miał żadnego prawa mieć na nią wpływu, jak i…
— Będę tu czekać. — Usłyszał jeszcze, a później widział tylko jej sylwetkę, znikającą w ciemności. Uśmiechnął się lekko i chwytając swoje dokumenty, deportował się.

*

Kiedy Rabastan wchodził do domu, jedyne, o czym marzył, to sen. Przez wydarzenia dzisiejszego dnia chciał tylko wziąć długą kąpiel, upić się gdzieś i zatracić w szaleństwie. Przy Esmeraldzie nie mógł sobie na to pozwolić, a później jeszcze to spotkanie… Najgorszy scenariusz się sprawdził. Wszystko, za co był odpowiedzialny Rudolphus i Bella, spadło na niego. A on zawsze stał tylko z boku i się przyglądał. Najwyżej wlewał eliksiry więźniom. Nie potrafił dowodzić ani knuć. Od tego zawsze był Rudi… Zawrócił z drogi do łazienki wprost do salonu. Musiał się napić.
— Coś ty sobie myślał? — powiedział do siebie, zdziwiony swoją złością. Jak on mógł… Podtruwał go tyle razy. Chciał, żeby cierpiał za to, że powiedział Lucjuszowi, że ma ich wydać, nikogo nie pytając o zdanie… ale nigdy nie chciał, by ten realnie zniknął z jego życia. Nie był na to przygotowany. Zatrzymał się, biorąc uspokajający wdech i wydech. Ta prosta metoda, o dziwo, zawsze pomagała. Choć nigdy nie rozumiał dlaczego, przecież to nic innego jak wyrównanie oddechu. Spokój, jaki odczuwał, zwykle był po prostu kojący. Spojrzał w stronę barku i zmarszczył brwi, widząc, że jest otwarty.
— Długo nie wracałeś. — Przy półmroku panującym w pokoju, z początku w ogóle jej nie dostrzegł. Co przy jej karnacji było całkowicie zrozumiałe, a fakt, iż miała na sobie ciemne szaty sprawiał, że prawie gubiła się wśród nich. Podszedł do okna, przy którym stała, patrząc w niebo. Była piękna, lipcowa noc.
— Nie sądziłem, że dziś się jeszcze widzimy — odpowiedział równie cicho, także tam patrząc. — Coś się stało? Zwykle nie przychodzisz do mnie. Tym bardziej o tak późnej porze… Nie potrzebuję twojego współczucia — dodał po chwili ciszy, marszcząc brwi. Esmeralda prychnęła niczym rozdrażniona kotka.
— Wy, mężczyźni, macie to swoje niepohamowane ego i zawsze twierdzicie, że każdy subtelny gest w waszym kierunku to dźgnięcie w honor i dumę. Nie oszukuj się. Co byś teraz robił? Upił się po stracie brata i miał po tym nawrót schizofrenii?
— Grzebałaś w mojej kartotece.
— Nie powinno cię to dziwić. — Oznajmiła i na niego spojrzała. Nie potrafił być na nią zły. — Nigdy nie mówiłeś o tym, że twoja magia wytwarza makabryczne wizje po upiciu się.
— A ty nie wspominałaś o smoczej ospie. — Esmeralda zamilkła, gdy te słowa padły. Jej oczy rozszerzyły się, a usta otworzyły szeroko. Wyglądała na zbyt wstrząśniętą, by nawet zaprzeczyć. Nikt nie wiedział. Nie miał prawa wiedzieć. Wszyscy świadkowie gryzą piach. Mąż dwa, trzy, siedem… musieli zauważyć. Klątwy maskujące nie trwają wiecznie, a zaraza rozprzestrzenia się szybko. Esmeralda potrzebuje czasu… więc prawdopodobnie zabierała go innym w mniej lub bardziej parszywy sposób.
— Nie powinno cię to dziwić. — Powtórzył jej słowa i wyciągnął różdżkę. Chciała się odsunąć, ale było już za późno. — Finite — szepnął, a w ciemności zaczęły pojawiać się błyszczące złotym blaskiem plamy, setki małych plamek zdobiących jej twarz, szyję, ramiona. — To nie zaraźliwe. Po co się z tym tak chowasz? — zapytał, dotykając jej twarzy i uśmiechnął się blado.
— Chory magomedyk nie prosperuje zbyt dobrze — oznajmiła sucho, a on wzruszył ramionami. — Nie przeszkadza ci to?
— Hm? — Spojrzał na nią pytająco. Nie odpowiedziała, odwracając wzrok. — To nie ma wpływu na naszą relację, a nawet gdybyś mogła mnie zarazić, to co? Miałbym cię zostawić? To nie w moim stylu.
— Chciałeś mnie kilkukrotnie zabić, ot tak, po prostu. Wtedy miałbyś argument.
— Oboje dobrze wiemy, że żadne z nas tak naprawdę nie chciało zabić drugiego. Za dobrze znamy się na truciznach, by nie dostrzec, że twoje były przypadkiem nieco zbyt rozcieńczone z wodą, a moje zbyt gęste, by roztwór mógł zadziałać odpowiednio. — Parsknęła głośno na te słowa. — Masz rację. Chciałem się upić i zatopić w tej chorobie. Szaleństwo to coś przerażającego, ale im więcej go doświadczysz, tym częściej go pragniesz. Rudolph często to powtarzał… a ja nigdy nie chciałem tego przyjąć do wiadomości.
— Dlaczego jej nie przekroczyłeś?
— Bo wtedy Czarny Pan zlecił mi pójście do prosektorium. — Oznajmił po prostu. — Skończenie ze sobą nie było w tamtej chwili korzystne. A z każdym dniem stawało się coraz mniej atrakcyjne.
— Brzmi to melodramatycznie.
— Bo takie jest. — Zaśmiała się, a on uśmiechnął do niej i wypuścił ze świstem powietrze. — To był długi dzień. Zostaniesz na noc?
— Może nawet na kilka.

*

— Całkiem przystojny. — Travers zatrzymała się gwałtownie, patrząc na Theodora, opierającego się o kolumnę werandy. Odwrócił do niej wzrok, zaciągając się przy tym papierosem. — Chociaż te blizny odejmują kilka punktów.
— Mają swój urok — oznajmiła zimno i podeszła do niego, zabierając mu z dłoni peta i sama się zaciągnęła. — Musisz mieć naprawdę dobry wzrok, widząc z tej odległości detale.
— Staliście blisko latarni. — Rzucił sucho i odwrócił głowę w stronę fontanny, skąd rudowłosy mężczyzna właśnie się deportował. — Nie sądziłem również, że gustujesz w rudych.
— Nie gustuję. — Spojrzał na nią z ukosa. Hannah nie należała do osób specjalnie romantycznych. Nie wierzyła w miłość, a kochanków brała jako sposób na nudę. Traktowała wszystkich przedmiotowo, bo jak twierdziła, tak właśnie wszyscy mężczyźni traktują kobiety. Określała to mianem walki. Nie dopuszczała do siebie ludzi, dlatego też sceny sprzed kilku minut go zdziwiły. Travers w jednym momencie nawet się zarumieniła. Takie rzeczy nie mają miejsca w jej przypadku. Nie wiedział, o czym rozmawiali. Tylko ich obserwował. Ale coś musiało być na rzeczy.
— Co to za jeden?
— Sama chciałabym wiedzieć.
— Słucham? — Travers parsknęła cicho. Nott wyglądał na zdziwionego.
— Nie przedstawiliśmy się sobie. Nie mogę powiedzieć kim jest.
— Żartujesz, prawda?
— Nie potrafię żartować, o czym doskonale wiesz — mruknęła, znów się zaciągając, a Theodor pomyślał, że ta sprawa może okazać się naprawdę ciekawa.

*

Kiedy wrócił, w domu było cicho. To go zdziwiło, z racji, iż nie było wcale tak późno. Weasleyowie o tej porze zwykle jedzą kolację, a gwar rozmów niesie się po całym domu, tym bardziej teraz, kiedy Molly zaganiała wszystkich do pracy. Jednak w tej chwili panował tutaj spokój. Wszedł do domu i zamrugał zdziwiony, widząc przy stole w kuchni jedynie Harry’ego. Chłopak drgnął, wyciągnięty z zamyślenia i na niego spojrzał.
— Coś się stało? — Zapytał, zamykając drzwi i wręcz automatycznie zwrócił uwagę na zegar mamy, który wskazywał, że wszyscy Weasleyowie są poza domem. Zmarszczył brwi, zostawili Pottera samego? — Gdzie wszyscy?
— Na zebraniu — powiedział cicho chłopak, a Charlie zmarszczył brwi. Przeszedł przez kuchnię i zaczął przygotowywać herbatę. Dostrzegł, że Harry nerwowo bawi się rękami. Postanowił przygotować też jedną dla niego.
— Dlaczego ciebie na nim nie ma? — Zapytał swobodnie, a ten nie odpowiadał przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiając, jednak ostatecznie wzruszył ramionami.
— Dumbledore uznał, że nie powinienem tam być.
— Za to Ron i Ginny już tak? — Zapytał, patrząc znów na zegar, gdzie wskazówki najmłodszych Weasleyów znajdowały się zaraz przy Molly i reszcie. Potter zacisnął dłonie w pięści, jednak skinął głową. — Dumbledore naprawdę potrafi zadziwiać. — Mruknął, siadając na ławie naprzeciwko Pottera i podsunął mu herbatę. Harry zamrugał zdziwiony, widząc postawiony obok niego kubek i spojrzał na niego jakby z obawą. — Nie musisz się niczego obawiać z mojej strony, Harry! — Zaśmiał się i napił się herbaty. Naprawdę był zdziwiony tym, jak ostrożny jest Potter w stosunku do innych… chyba że… Nie, nie miał skąd wiedzieć.
— Nie przepadasz za Dumbledore’em.
— Ty to powiedziałeś — oznajmił, obserwując chorągiew Gryffindoru leżącą w rogu pokoju. — Po prostu wysyłanie ich tam, a zabronienie iść na zebranie głównemu zainteresowanemu to jawna kpina. Nie wątpię w umiejętności mojego rodzeństwa, jednak planowanie nie należy do ich mocnych stron. Są wykonawcami, nie strategami. Po co mają być obecni na spotkaniach, z których niczego nie wyniosą? — Potter nie odpowiedział, biorąc łyk herbaty i zwrócił uwagę na jego teczki z dokumentami. Przekrzywił głowę w bok.
— Zmieniasz zawód? — Charlie zamrugał, zdumiony, słysząc to pytanie. Przeniósł wzrok na dokumenty, a jego oczy rozszerzyły się… To nie były jego teczki.

*

— Charles Weasley… — Travers uśmiechnęła się, spoglądając na strony z danymi chłopaka. — Urodzony dwunastego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku w Ottery St. Catchpole w hrabstwie Devon. — Jej oczy zabłysły, widząc, że aktualne miejsce zamieszkania zupełnie się nie różni. Spojrzała w stronę wejścia do salonu, gdzie właśnie stanął Yaxley i uśmiechnęła się do niego życzliwie. — Nie zgadniesz, co mi się dziś przytrafiło.


















* nie toleruję Przeklętego Dziecka i nie przyjmuję go jako kanon, ale bardzo chciałam dodać tutaj to zdanie. Bo jak już pewnie dla nikogo nie jest tajemnicą, wśród książek Cassy jest też opowieść o naszym walecznym Gryfonie, tak jak Krukonie czy Puchonie. Na trzydziestej stronie książki, kiedy już w sumie wszyscy fani mają nadzieję, że Malfoy wyszedł na ludzi i Rowling oficjalnie da biedakowi już spokój, razem z Jackiem Thornem uśmiercili mu żonę. O której wiemy w sumie tyle, że była siostrą Dafne i zmarła szybko XD

Przepraszam, że tak długo mi to zajęło ale miałam mase pracy na studiach. Teraz już mam chwilę wytchnienia więc mam nadzieję, że rozdziały będą dodawane częściej

Pozdrawiam i dziękuję Jasmine za poprawienie tekstu! <3

2 komentarze: