sobota, 18 kwietnia 2020

67. Zabawa w chowanego





W świecie, gdzie każdy oddech ma znaczenie, a sekundy są policzone, wydaje się, że nie ma czasu na uczucia. Na zatrzymanie się i obejrzenie się za kimś innym, tylko po to, by zapytać jak się dziś czuje. Wszystko biegnie w zastraszającym tempie. Dziwne wehikuły zwane przez mugoli samochodami wydają irytujące dźwięki, stojąc w korku, a każdy z kierowców zaczyna tracić cierpliwość. Tłum ludzi gdzieś biegnie, reklamy migoczą na telebimach, a banda groźnie wyglądających dzieciaków wypisuje przekleństwa na ścianach w rogach uliczek. Ludzie ich nie widzą, bądź udają, że tak jest. Czas nagli. Czas biegnie. Czas im ucieka.
Hestia odwraca wzrok do Ivana stojącego na dachu, który również wpatruje się w ten dziwny świat. Jednak w jego spojrzeniu nie ma ciekawości, a troska. Patrzy tam, w dół i wygląda, jakby chciał coś do nich krzyknąć. Kazać zwolnić. Zatrzymać się, choć na chwilę. Dostrzec, że tuż przy światłach starsza pani boi się wejść na przejście dla pieszych, albo że jakiś pan dziwnie zbladł, chwytając się za serce. Jakby chciał powiedzieć: “Dbajcie o siebie, bo zaczęła się wojna”. Nie mówi jednak niczego, patrząc w dół. Hestia nie pyta. Tak jak nie pytała, kiedy wyszli z mieszkania, by spojrzeć na to wszystko z dachu. Ivan kazał się jej przyjrzeć światu. Z początku nie rozumiała. Dopiero później stało się jasne, co miał na myśli. Mugole żyli tak szybko, że nie dostrzegali magii w swoim otoczeniu. Pędzili naprzód, nieświadomi tego, co się dzieje. Biegli w swoim kierunku… Z dala od wojny i magii. Żyjąc w świecie technologii, nie mieli czasu, by w nią wierzyć.
— Podoba ci się ten świat? — Odezwał się w końcu. Hestia nie podniosła głowy, spoglądając w kolorowe światła. Ukazywały piękną kobietę, która tańczyła, reklamując nowe perfumy nieznanej Hestii firmy.
— Gubię się w nim — przyznała, kiedy obraz się zmienił, zapowiadając zbliżający się mecz piłki nożnej. Ivan usiadł, nachylając się nad przepaścią. Hestia siedziała nieco dalej, bała się być blisko krawędzi dachu. — Mugole nie chodzą, tylko biegną.
— Wydaje ci się tak, bo my stoimy w miejscu od setek lat. — Carrow zamrugała, zdziwiona tym stwierdzeniem. Chłopak spojrzał na nią i uśmiechnął się. — Opieramy nasze życia na magii i sądzimy, że jesteśmy kimś potężnym. Spójrz na to. Ich domy lśnią od przekaźników wiadomości, gdy my wciąż przekazujemy informacje sowią pocztą. Ich pojazdy mają wiele zdumiewających kształtów, my wciąż mamy miotły. Tutaj każdy może być tym, kim chce i żyć z tym, kogo pragnie. U nas wciąż krzywo patrzą, kiedy kobieta pojawi się publicznie w spodniach, a zwyczaj doboru małżonka jest nadal bardzo popularny. — Parsknął cicho i położył się, by zwrócić uwagę na sznury z lampkami, zawieszonymi na słupach między budynkami. — Opieramy życie na magii — powtórzył. — Natomiast nasza cywilizacja wciąż tkwi w średniowieczu. To przykre, nie sądzisz? — Zapytał, jednak nie oczekiwał odpowiedzi, ciągnąc dalej. — Po rewolucji przemysłowej wszystko nabrało tu tempa. Niesamowity okres w ich historii.
— Nie wiedziałam, że chodziłeś na mugoloznastwo.
— Nie chodziłem — rzucił luźno. — Jak z pewnością zauważyłaś, moje mieszkanie nie jest magiczne, mam tam tylko aktywny kominek. Jeśli chodzi o resztę... Jest mi zbędna. Mugole mają setki alternatyw dla rzeczy, które my uważamy za magiczne. Co do historii… Powiedzmy, że lubię się uczyć. — “Proste kłamstwo” - przeszło jej przez myśl, kiedy się do niej uśmiechnął. Już wcześniej coś jej nie pasowało, jednak nie odezwała się słowem. W końcu to tylko jej przypuszczenia, nic więcej. Ale Ivan któryś raz z kolei mówił o rzeczach kompletnie dla niej niezrozumiałych, wybiegających daleko w przeszłość. Wyśmienita znajomość historii to coś, co go wyróżniało, jednak w inny sposób niż kogoś po prostu zafascynowanego daną epoką. Ivan mówił tak, jakby po prostu wiedział co, gdzie i kiedy się wydarzyło... zupełnie jakby sam to przeżył.
— Cofałeś się w czasie. — Stwierdziła. Szczerze mówiąc, sądziła, że powiedzenie tego sprawi jej trudność. Coś wewnątrz podpowiadało jej, że zaczynanie takiego tematu nie jest dobrym pomysłem, dlatego zdziwiła się, kiedy parsknął głośno.
— W pewnym sensie — przyznał spokojnie. Nie zaprzeczył, ale też nie powiedział prawdy. Nie była kimś, kto był godzien ją usłyszeć, przynajmniej tak myślała. — Jak się domyśliłaś?
— Twoje pamiętniki są zbyt stare, by należeć do ciebie — oznajmiła cicho, również zwracając uwagę na sznury z żarówkami. — Do tego mówisz o przeszłości jak świadek, a nie badacz — dodała, wypowiadając swoje wcześniejsze przypuszczenia i westchnęła. — Dlaczego to robisz? — Bathory posłał jej pełen życzliwości uśmiech.

*

Esmeralda przyznała, że cmentarz Pere Lachaise był wyjątkowo zapraszający, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało, Mimo chmur na niebie i pojedynczych kropel deszczu spadających już na ziemię, wydawał się jej przyjemny, wręcz przytulny. Panował w nim niezakłócony niczym spokój. Nie było słychać szumu ulicy, a żadne zwierzę nie wydawało z siebie dźwięków. Mimo iż widziała kilka ptaków w pobliżu krypty. Raz na jakiś czas odwracały w jej stronę ciekawskie główki. Rośliny żyły tutaj własnym życiem, co było nie do pomyślenia w Anglii. Zwłaszcza na tych, jeśli można to tak określić, bardziej prestiżowych cmentarzach. Jednak dla niej ta dzikość była fascynująca. Spoglądanie, jak natura pochłania nic nieznaczące dla niej kawałki historii. W takich miejscach Esmeralda zwykła dostrzegać, jak była mała w porównaniu z potęgą, jaką jest świat. Zwykle o tym nie myślała, udając kogoś ważnego. Ratując ludzi, pomagając odnaleźć lek na chorobę, która zabija… a przecież to i tak nie ma znaczenia. Natura nas pochłonie, niezależnie od tego, jak bardzo będziemy starać się jej oprzeć.
Drgnęła, wyrwana z zamyślenia, kiedy usłyszała ruch blisko siebie. Rabastan właśnie wyszedł z krypty. Właz zasunął się ponownie, kiedy tylko przeszedł przez jej próg. Nie wyglądał jak ktoś, kto przed momentem pochował w niej własnego brata. Raczej jak ktoś, kto przegrał. Na jego twarzy smutek mieszał się ze złością, a oczy lśniły szaleństwem… Zresztą tak samo, jak błyszczały u Bellatriks czy Rudolphusa… Azkaban z każdego jest w stanie zrobić szaleńca, niezależnie od tego, jak bardzo delikwent będzie się opierał.
Kiedy przy niej przystanął, skinęła mu głową i przyjęła ramię, kierując się z nim do wyjścia. Rabastan nie mówił wiele. Nie był specjalnie wygadaną osobą, w przeciwieństwie do niej. Należał raczej do tych, którzy wolą słuchać niż mówić. Choć co do tego również nie miała nigdy pewności. Często zdawał się po prostu żyć w swoich myślach, do których nie wpuszczał nikogo poza samym sobą.
— Mam powiadomić Czarnego Pana? — Zapytała ostrożnie. Skrzywił się nieco. Najwyraźniej nie miał ochoty o tym teraz myśleć.
— Bellatriks już mu pewnie powiedziała, także nie ma takiej potrzeby. — Powiedział niby spokojnie, choć dało się w tym wszystkim wyczuć zmęczenie. Kiedy nie odpowiedziała, przystanął. Kobieta również zatrzymała się, spoglądając w jego stronę. — Gdzie Bella? — To nie było pytanie o to, czy wiedziała, gdzie ją znaleźć.
— Przed tym całym zamieszaniem miała mały atak… Nie jest w dobrym stanie. Do tego nie ma pojęcia o tym, że Rudolphus…
— Nie żyje. Nie musisz uważać na słowa. — Oznajmił, wymijając ją i znów ruszył naprzód. — Życia mu to nie przywróci, ani nam nie oszczędzi kłopotów. Dwie osoby z Wewnętrznego Kręgu nagle są bezużyteczne. Do czasu poprawy zdrowia Belli ktoś będzie musiał przejąć jej obowiązki.
Złość. Tu nie chodziło o to, że Rabastan był zły na nią. W żadnym wypadku. Jego rozzłoszczenie było umiejscowione w tym, którego już nie ma. To jedno ze zwykłych zachowań osób, które w jednej chwili straciły kogoś bezpowrotnie, zupełnie nieprzygotowane na tę nagłą zmianę. Świat się zapadł, a one nie wiedzą, jak się z tego dołu wygrzebać. Dlatego są złe, a całą gorycz przelewają na tego, kto to spowodował… Dlatego milczała. Potrzebował pobyć przez chwilę zły. Ona również była. Lata temu straciła wszystko i nie miała pojęcia, jak wstać, a musiała… Bo miała dla kogo żyć. A Rabastan? Dla kogo żył Rabastan? Nie miał nikogo poza Rudolphusem, nie miał innej rodziny. Nie miał przyjaciół. Żył sam w tym wielkim dworze z dwoma kotami i gnił razem ze swoimi truciznami. Miał ją… oczywiście, że miał. Kochał ją, a ona była gotowa pokochać go ponownie, jednak to nie czas na miłosne wyznania.
— Ta dwójka wariatów była odpowiedzialna za sprawy wielkiej wagi. Jeśli ktoś spartaczy ich robotę, przejęcie Ministerstwa rozciągnie się na miesiące.
— Po morderstwie Ministra nie powinno to się aż tak rozciągać. — Zauważyła, zrównując z nim krok i zaplotła palce wokół jego ramienia. — Sam mówiłeś, że po tamtej sprawie wszystko ruszyło naprzód.
— Ruszyło, co nie znaczy, że nie może się zatrzymać. Dumbledore żyje, a zarząd C.O.D.E wczoraj “zneutralizował” naszych szpicli z Ministerstwa. Ważniacy zostali, ale to za mało.
— Zwykle nie angażowałeś się w politykę.
— I nie mam zamiaru. — Mruknął już nieco spokojniej. — Po prostu chcę mieć to już za sobą i móc zabrać cię na prawdziwą kolację. — Esmeralda uśmiechnęła się pod nosem na to wyznanie… Myliła się. Zawsze jest dobry czas na miłość.
— Nie podoba ci się kuchnia mojego skrzata? — Zagadnęła niby oburzona. Parsknął cicho. Musiała przyznać, że miał bardzo ładny uśmiech.

*

Harry leżał w łóżku, choć nie spał. Nie potrafił zmrużyć oka… Kłótnie wciąż dudniły mu w uszach, słowa odbijały się w jego czaszce, a rzeczywistość zbyt go przytłaczała. Teraz widział swoje błędy. Widział je i żałował, że nie siedział cicho. Zakon nie powinien wiedzieć. Nie rozumieli sytuacji. Przewrócił się na drugi bok i westchnął cicho, patrząc na ptaki latające za oknem. Wolne i nieświadome tego, co się dzieje. Szczęśliwe w swojej niewiedzy. Słyszał rozmowy zza drzwi, wesołe chichoty dobiegające gdzieś z podwórka. Nie wstał z łóżka. Bo po co? Tam nie czekają go żadne dobre wieści. Jeśli wstanie, będzie musiał z nimi rozmawiać, przeżywać tą niezręczność i siedzieć bezczynnie przez resztę dnia, czekając na znak… Jakikolwiek. A przecież słowa Dumbledore’a były jasne w przekazie. Dadzą znać za tydzień czy jest bezpiecznie, do tego czasu ma…
Nagły huk z zewnątrz sprawił, że chłopak natychmiast wyskoczył z łóżka i chwycił za różdżkę, podbiegając do okna. To jednak nie było niebezpieczeństwo… Tylko Fred z George’em, którzy śmiejąc się, ładowali kolejny dziwny przedmiot w jakąś wyrzutnię. Machnął pół obrotu w stronę swoich oczu i mruknął cicho zaklęcie Freschoklumis, a świat nagle stał się wyraźniejszy.
Podwórko państwa Weasley nie zmieniło się wiele od czasu, gdy był tutaj ostatni raz. Wokół garażu Artura nagromadziło się tylko nieco więcej mugolskich gratów, natomiast w zarośniętym ogrodzie, w którym wciąż biegały gnomy, stały wielkie bale wbite w ziemię. Nie przejął się tym jednak za bardzo, kierując swój wzrok na staw pełen żab, przy którym siedziała Ginny, pastując swoją miotłę. Tutaj wszystko było stałe.
Westchnął, odchodząc od okna i rozejrzał się po pokoju. W tym nigdy wcześniej nie był. Należał do Billa, mieszkał w nim od zeszłego roku, odkąd zaczął pomagać Zakonowi Feniksa. Odstąpił go Harry’emu, przenosząc się do Fleur na czas jego pobytu w Norze. Poza tym twierdził, że i tak już nie będzie z niego korzystał, bo razem z Delacour zamierzają wspólnie zamieszkać. Molly, rzecz jasna, skomentowała to wywróceniem teatralnie oczami, ale nic nie powiedziała. Zresztą nie było na to wtedy czasu. Pokój nie był duży, ale schludny. Czystszy niż ten należący do bliźniaków czy Rona, jednak przez to wydawał się Potterowi pusty. Na biurku poza świecą i kałamarzem leżało kilka teczek z pieczęcią Gringotta. Na półkach był bałagan. Książki wydawały się tam raczej rzucone, aniżeli poukładane, na ścianach nie było obrazów czy plakatów, natomiast było tu sporej wielkości lustro. W szafie wisiało kilka ubrań, ale większość z całą pewnością Bill już zabrał. Za to na wezgłowiu łóżka leżał niedbale rzucony sweter z literą “B”, bardzo podobny do tego, który dostał od Weasleyów sam Harry. Chłopak zwrócił uwagę na własny kufer. Nie miał ochoty się wypakowywać. To tylko tydzień, potem wróci do Blacków.
Drgnął, słysząc pukanie do drzwi. Przeszedł przez pokój i otworzył je, cofając się o krok, widząc zupełnie obcą sobie osobę. Był pewien, że to pan lub pani Weasley, ale ten ktoś był młodszy. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i machnął dłonią za siebie.
— Mama kazała sprawdzić, czy jeszcze śpisz. Śniadanie gotowe. — Rzucił luźno, wkładając dłonie do kieszeni spodni. Harry nie miał już wątpliwości, że osoba przed nim to nie kto inny, jak Charlie. Wprawdzie pamiętał, że spotkali się w przeszłości, osobiście tuż przed Mistrzostwami Świata w Quidditchu, a później jeszcze kilka razy w trakcie trwania poprzednich wakacji, jednak… zmienił się. Schudł i zapuścił włosy, które miał teraz spięte niedbale w kucyk. Na jego twarzy przybyło kilka blizn, oczy były podkrążone, jakby nie spał od wielu dni, a on sam wydawał się Potterowi wyższy i nieco straszniejszy niż wcześniej. Mimo iż uśmiechał się w ten sam sposób, co bliźniacy, to coś nie pozwalało Potterowi odpowiedzieć mu tym samym. Coś… Przez myśl przeszło mu pytanie, czy państwo Weasley w ogóle wiedzą, kogo trzymają pod swoim dachem.
— Tak… już schodzę, tylko się przebiorę. — Powiedział, kiedy zauważył, że po tamtym zdaniu nastąpiła cisza. Charlie skinął na to jedynie głową, odwracając się na pięcie i wszedł do pokoju naprzeciwko, który najpewniej należał do niego. Harry pamiętał, że na tym piętrze były trzy sypialnie. Billa, państwa Weasley i właśnie Charlie’ego.
Chłopak stał tak przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić. Naprzeciwko niego był śmierciożerca. Wprawdzie miał już styczność z ludźmi, którzy nimi byli, ale zupełnie nieszkodliwymi, jak Draco czy Nott, jednak Charlie opowiadał się za stroną ciemności. Widział w niej, z tego, co mówił mu Ron, dobry interes… A skoro tak było to…
— Harry? — Odwrócił wzrok w stronę schodów, gdzie stał jego dawny przyjaciel. — Co ty tu… kiedy przyjechałeś? Coś się stało? — Zapytał od razu, podchodząc do niego z miną, jakby ktoś walnął mu patelnią w twarz. Potter poczuł jeszcze większą niezręczność niż przy rozmowie z jego bratem.
— Zaatakowali Kwaterę Główną. — Oczy Rona rozszerzyły się z szoku. — Zakon poprzenosił nas w różne miejsca, póki nie znajdą alternatywy.
— Zaa… Ale jak? Skąd śmierciożercy wiedzieli, gdzie się znajduje? Co z resztą? Wszyscy cali?
— Tak… Wszystko z nimi dobrze. — Przyznał, wchodząc do pokoju. Weasley poszedł zaraz za nim. O dziwo, Harry’emu to nie przeszkadzało. Cóż. Był tutaj gościem, mimo tego, co między nimi zaszło, nie może czepiać się Rona za to, że ten jest gdzieś blisko. Jak i nie czuje potrzeby, by piorunować go wzrokiem za masę pytań. Weasley był częścią Zakonu bez względu na ich relację w ostatnim czasie. Miał prawo to wiedzieć. — Poszliśmy kogoś szukać, niefart chciał, że natknęliśmy się na śmierciożerców. Przy deportacji Rockwood uczepił się któregoś z nas i trafił do Kwatery, później wezwał posiłki i jakoś tak wyszło.
— Jakoś tak wyszło?! Harry, to niesamowity fart, że nic się nikomu nie stało! — oświadczył, siadając z wrażenia na łóżku i wlepiając w niego intensywne spojrzenie, jakby chciał usłyszeć więcej. Potter dotknął pierścienia pana Lestrange’a, a przed oczami znów pojawiło mu się osuwające na ziemię martwe ciało. — Tata mówił, że śmierciożercy…
— Co Charlie tu robi? — Zapytał, a Ron zamilkł. Nie było to pytanie pełne złości czy pretensji. Po prostu był ciekaw. Podniósł wzrok do Weasleya, ten zagryzł nerwowo wargę. Jednak po chwili westchnął.
— Przyjechał na wesele. — Powiedział cicho i machnął dłonią w stronę ogrodu. Cóż, to wyjaśniało dziwaczne pale wbite w środek ogródka.
— Wesele? — powtórzył nieco rozkojarzony tym wyznaniem. Ron przytaknął.
— Billa i Fleur. Biorą wkrótce ślub. Charlie ma być świadkiem, więc musiał przyjechać wcześniej, by załatwić kilka spraw w Ministerstwie. — Wyjaśnił i spojrzał na niego niepewnie. — Nikt poza mną i tatą nie wie o Charlie’em. Tata zresztą nie ma pojęcia o tym, że ja wiem, więc, jeśli mógłbyś…
— Nie wspominać o tym, że mój pokój jest naprzeciwko zwolennika szaleńca, który chce mnie zabić? — Rzucił ironicznie, a Ron zacisnął dłonie w pięści. Po chwili rozluźnił palce i skinął zrezygnowany głową. — Nie powiem. Jestem tu tylko chwilę, a wątpię, by Charlie był na tyle nierozważny, by wprowadzać śmierciożerców w miejsce, gdzie są jego bliscy. — Przyznał spokojnie, otwierając kufer i wyjmując z niego parę spodni i luźną bluzę. — Jednak powinniście to wyjaśnić. Wszyscy poza nim jesteście w Zakonie, rozmawiacie pewnie o tym na co dzień. — Z dna kufra wygrzebał również parę znoszonych trampek. Nie było sensu wkładać innych, skoro zamierzał spędzić większość dnia na zewnątrz lub zostanie tam zagoniony przez panią Weasley, skoro “pogoda jest taka piękna”. Zwykle mówiła tak, gdy tylko na chwilę wychodziło słońce.
— Ty nie mówiłeś niczego przy nich?
— Nich? — Uniósł głowę nieco wyżej, patrząc na rudzielca, który znów zaciskał dłonie w pięści. Ach, no tak. Ślizgoni, temat tabu. Zamknął kufer nieco zbyt energicznie, bo Ron również poderwał głowę wyżej, patrząc na niego. — Nie mówiłem niczego, co ktoś mógłby wykorzystać przeciwko mnie lub Zakonowi. Nie jestem głupi.
— Nie udało im się ciebie kupić, co? — Nagle wydał się zadowolony. Czego Potter nie zrozumiał. — Mimo swoich sztuczek, nie dali rady cię omotać. Jesteś na to za silny, Harry. Udawałeś ich przyjaciela, ale im nie ufałeś, przez co mogłeś żyć bez obaw w tym gnieźnie węży.
— Zaufanie nie ma tu nic do rzeczy. — Oznajmił wstając i skierował się do drzwi. — Nie ufam już ludziom. Jesteś jednym z powodów, przez które tak się stało, więc nie masz prawa oceniać mojej relacji z nimi w żaden sposób. — To mówiąc wyszedł, zostawiając Rona samego w pokoju.

*

Kiedy zszedł na dół, czując zapach parzonej kawy, jedyne, co spodziewał się zobaczyć, to Astorię, która pochłonięta swoimi myślami, jadła śniadanie. Dlatego też doznał szoku, widząc w kuchni nie jedną osobę, a trzy i żadna z nich nie była Greengrass. Stał tak przez chwilę, patrząc na siedzących przy kuchni magów.
— Śniadanie z Zakonem Feniksa to ostatnie, czego bym się spodziewał w poniedziałkowy poranek. Nie sądziłem, że tak szybko przyprowadzisz przyjaciół, Roxanne. Nie mam czym was poczęstować — oświadczył, podchodząc do kobiety i zawiesił się jej na ramieniu.
— Nie przypuszczałam zobaczyć cię jeszcze żywego — mruknęła Narcyza, biorąc łyk kawy. Barty zaśmiał się lekko i odsunął od Malfoy, przechodząc przez kuchnię, by i sobie ją przyrządzić.
— Ostatnio wielu martwych chodzi po ulicach Londynu. Syriusz coś o tym wie, prawda? — Rzucił wesoło. Black jedynie prychnął. — Miło się gawędzi, ale może powiecie, co robicie w moim domu o tak nieludzkiej godzinie? — Zagadnął, przyjmując ton zatroskanej matki. — Na górze śpi dziecko, jeśli je obudzicie...
— Rudolphus nie żyje. — Powiedziała Roxanne, a kubek, który właśnie podnosił, wyślizgnął się i kawa rozlała się na blacie. — Śmierciożercy dopadli Zakon. Była szybka akcja. Zaklęcia padały z dwóch stron. Sądziliśmy, że obyło się bez ofiar, ale okazało się inaczej.
— Azkaban go nie złamał, a zrobił to jakiś cholerny amator. — Skomentował cicho, nalewając kawy do nowego kubka. Nie sprzątnął zaklęciem tego, co już rozlał. Nagle nie miał na to siły. Odwrócił się do nich, opierając o jedną z szafek. — To tłumaczy rozbicie na grupy, by was ukryć. Ale moje pytanie brzmiało dlaczego jesteście akurat tutaj.
— Bariery Kwatery Głównej padły, a jej anonimowość przepadła. — Oznajmiła Narcyza chłodno. — Potrzeba nam nowego miejsca, a moja zdolność oceny sytuacji zawiodła.
— W jakim sensie?
— Chcieliśmy przejąć mój rodzinny dwór — powiedziała Roxanne. — Nie patrzcie tak. Można mu ufać — warknęła w stronę Narcyzy i spiorunowała wzrokiem Syriusza. Barty dostrzegł, że wciąż jest między nimi napięcie… a przecież Roxanne poszła tam, by wszystko wyjaśnić. — Black zakładała, że Lucjusz jedynie stworzył iluzję zniszczonego domu. Dwór w końcu był przesiąknięty magią, nie można go zniszczyć ot tak. — Pstryknęła palcami. — W czasie gdy resztę ewakuowano, my deportowaliśmy się tam, by wykonać rytuał. Jednak kalkulacje Narcyzy okazały się błędne. Dwór nie istnieje i żadna siła nie przywróci go do życia, więc i my musieliśmy przenieść się w jakieś bezpieczne miejsce.
— Padło na mój dom.
— Jeszcze wczoraj był to nasz dom. — Rzuciła Roxanne, a Barty westchnął cicho i skinął głową. — Mamy tydzień, by znaleźć Zakonowi nową kwaterę. To warunek mojego przyjęcia.
— Ach warunki, warunki. Każdy musi jakieś spełniać, by tam trafić? Przecież wyglądacie na zupełnych nowicjuszy. — Stwierdził, nikt nie zaprzeczył. — Mam to za sobą. Bycie tym dobrym i bycie tym złym, dlatego powiem wam jedno. Nie warto. To i tak przestanie mieć znaczenie, gdy staniecie się martwi w bardziej lub mniej realny sposób. Jak ja. Żyję sobie tutaj zupełnie anonimowo i…
— Nie chodzi o nas, dla nas jest już za późno, ale przyszłe pokolenia będą żyły w tym bagnie, które po sobie zostawimy. Nie masz dzieci, Crouch, nie zrozumiesz tego.
— Rozumiem aż nadto — odpowiedział zimniej, a kobieta zamilkła. Cóż… jej przytyk okazał się błędem. Była tutaj jedyną osobą, która miała okazję stworzyć przyszłe pokolenie. Oni stracili szansę lata temu, a dwójka z nich przez wyniki wyborów ich poprzedników trafiła niewinnie do więzienia. Wiedzieli lepiej niż ona co to znaczy żyć w bagnie.

*

Theodor ziewnął przeciągle, zatrzymując się przy wejściu do jadalni. Wuj wraz z Travers już tutaj byli, wypełniając swoje “poranne rytuały”. Co w przypadku Corbana oznaczało czytanie Proroka Codziennego, popijając przy tym swoją wielką dawkę czarnej kawy, a Travers - granie samotnie w szachy, przerywając tylko, by przełknąć łyżkę owsianki, którą zwykła jadać na śniadanie. Przeszedł przez pokój i usiadł naprzeciwko niej. Nikt się ze sobą nie przywitał, zresztą jak zwykle. Nie należeli do specjalnie wylewnych ludzi. Sam fakt, iż jadali o tej samej porze w tym samym pomieszczeniu wydawał się ich maksimum. Skrzatka natychmiast zaserwowała mu śniadanie, znikając szybko, jakby bała się, że Yaxley zwróci jej uwagę na to, iż za długo stoi w miejscu. Raz czy dwa już tak zrobił i z całą pewnością skrzatka nie wspomina tego dobrze. Zaczął więc jeść. Po chwili jednak znów zwrócił uwagę na wuja, który odwrócił artykuł na kolejną stronę, a później na Travers, stawiającą skoczka na D3. Było aż zbyt cicho.
— Co was dziś poróżniło? — Rzucił niby znudzony. Wiedział, że ich dyskusje bywają często ostre i pełne wyzwisk. Mieli lata doświadczenia w kłótniach, w końcu Travers mieszkała z Corbanem prawie całe życie. Nie traktowała go więc w taki sposób, jak robił to Nott. Dla obojga Yaxley był w pewnym sensie wybawieniem. Dzięki niemu Nott nie musiał być pod butem swojej matki. Hannah natomiast nie trafiła do sierocińca jako dziecko tylko dlatego, że Corban przejął nad nią opiekę zaraz po zesłaniu jej ojca do Azkabanu. Jednak dzielił ich czas. Nott nie czuł, że ma przyzwolenie do mówienia pewnych rzeczy, Travers natomiast mogła sobie na to już pozwolić. W końcu byli prawie jak ojciec z córką.
— Hannah twierdzi, że jej kandydaci na męża są z dolnej półki. — Rzucił mężczyzna w odpowiedzi, nawet nie unosząc wzroku znad gazety. Dziewczyna prychnęła niczym rozzłoszczona kotka, odwracając szachownicę i kierując teraz białymi pionkami w stronę czarnych. Robiła to ręcznie, mówienie do szachów uznawała za bezsensowne, jak twierdziła, na wypowiedzenie słowa traci się więcej czasu niż ruch ręką.
— Nie są specjalnie bystrzy — przyznał ostrożnie, a Yaxley prychnął w podobny do dziewczyny sposób.
— Nie muszą. Liczy się tytuł, chłopcze. On i majątek. Hannah niestety nie rozumie, że są w życiu rzeczy istotniejsze niż uczucia.
— Gdyby chodziło mi o jakieś pieprzone uczucia to sprawa faktycznie byłaby bezsensowna. — Warknęła dziewczyna. Yaxley westchnął i odłożył gazetę, patrząc na nią ze znużeniem. — Chcesz mnie wydać za jakiegoś półgłówka. Dla twojej informacji, to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem warta tyle, co jakaś krowa rozpłodowa. — Dziewczyna podniosła wzrok w stronę Corbana. — Spojrzałeś choć raz na moje wyniki OWUTEM’ów? Wątpię, bo w końcu samo bycie kobietą wyklucza mnie ze społeczeństwa. Nie mam szans jako magomedyk, bo za bardzo ubrudziłabym sobie ręce. Nie mogę badać struktur kryształów, bo to robota dla prawdziwych fachowców. Nie mam szans na scenie politycznej, bo to nie miejsce dla kobiet. Nie mogę być nikim istotnym, gdybym chciała podjąć się jakiejkolwiek kariery, będziesz przeciwny. Bo to nie cholerne miejsce dla kobiet! — Podniosła się, a w jej oczach Theodor widział ogień, rzadko spotykany. Zwykle siedziała i snuła plany, realizowała je szybko i cicho. Precyzyjnie trafiając w swoje cele. To, co przedstawiała swoją postawą teraz, było jej gorszą, ciemniejszą stroną. Którą najwyraźniej Corban już widział nie raz, bo nie zrobiło to na nim takiego wrażenia, jak na Ślizgonie. Patrzył na nią przez chwilę, po czym chwycił znów za gazetę.
— Masz dziesięć minut, żeby się godnie ubrać. Żadnych spodni, kolczyków i dziwacznych fryzur. W Ministerstwie mają wziąć cię za poważną. — Oznajmił zimno. Travers zamrugała zdumiona. Theodor zresztą też. Corban słynął ze swojej nieustępliwości, chłodu, a nade wszystko konserwatyzmu. Do tego często zdarzało mu się przejawiać seksistowskie zachowania, co w zestawieniu z feministycznym podejściem Travers jest jednym wielkim wybuchem. To, że odpuścił… że dał jej szansę. Było dla nich jak policzek w twarz.

*

Blaise skrzywił się, podnosząc obolałe ciało z kanapy. Miał do wyboru deportować się do mieszkania Kingsleya albo do Snape’a. Rzecz jasna, wybrał tę drugą opcję. Shacklebolt go nie trawił i z wzajemnością. Mistrz Eliksirów nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, jednak nie komentował decyzji, biorąc go do siebie.
Dom Severusa nie wyglądał tak, jak Blaise sobie wyobrażał. Oczywiście, nigdy nie miał potrzeby, by wyobrażać sobie to miejsce. Z całą pewnością nie spodziewał się, że będzie ono wyglądało…. Tak.
Było małe i bardzo mugolskie. Zaniedbane i pełne książek, które upchnięte były w każdym możliwym miejscu. Większość z nich była oprawiona w starą, czarną lub brązową skórę. Na środku salonu, w którym właśnie spał, była wyświechtana kanapa, stary fotel i kulawy stolik. Pokój sprawiał wrażenie zaniedbanego, jakby w nim nikt od dawna nie mieszkał. “Nauczyciele powinni mieć stanowczo wyższą płacę” - przeszło mu przez myśl, kiedy podszedł do okna i zobaczył obskurną ulicę pełną brzydkich, szarych domów.
Blaise rozważał opcję powrotu do domu. Oczywiście, że chciał tam wrócić, miał tam skrzata na każde skinięcie palcem, niesamowicie miękkie łóżko, które zapraszało każdego, kto tylko się na nim znalazł, widok na ogród, który z całą pewnością już porosły krzewy białych róż i masę innych pięknych i wygodnych rzeczy. Nie przywykł do tego. W Kwaterze Zakonu czuł się nieswojo, jednak miał swoją przestrzeń. Teraz spał w salonie swojego profesora, niepewny, gdzie później trafi. Nie mógł również wrócić do Hogwartu, choć niejasnym było właściwie dlaczego. Nikt by się nie dowiedział, że tam mieszka przez całe wakacje, jednak stary Drops natychmiast odmówił, gdy taka propozycja padła. Nikt się z nim nie kłócił, a raczej nikt się nie odważył. Mógł wrócić… Jednak nie potrafił. Nie chciał spoglądać w oczy Esmeraldzie i przyznać się do tego, że potrzebuje jej pomocy. Jej ciepła i bezpieczeństwa jej domu, że nie dał rady i mimo iż sytuacja ta nie była zupełnie zależna od niego, duma to ostatnie, co mu pozostało. Nie miał zamiaru jej stracić.
— Zabini. — Wyrwany z zamyślenia, przeniósł wzrok od okna w stronę drzwi, gdzie stał Snape. Ten wyglądał na równie zirytowanego, co zwykle, więc chyba ta sytuacja nie sprawiała mu aż takiego problemu, jak Blaise z początku sądził. — Chodź. Pokażę ci, gdzie możesz robić sobie posiłki — rzucił sucho, a Zabini natychmiast za nim poszedł. Z tyłu głowy poczuł się jak pierwszoroczniak… nigdy nie przygotowywał sobie posiłku.

*

Anthony westchnął ciężko, rozglądając się po pomieszczeniu. To zabawne, że po prostu go deportowali, bez jego zgody. Dziwniejszy był dla niego jedynie fakt, iż w normalnych okolicznościach to nie miałoby szansy bytu. Był odporny na magię, mógł ją pochłaniać i oddawać ze zdwojoną siłą. Tym razem natomiast tak się nie stało, w wyniku czego trafił do mieszkania tego niezadowolonego aurora. Jak twierdzą, póki nie uzgodnią, co z nim zrobić. Też coś! Jakby mieli w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia. Trochę czasu i sam zniknie. Ma swoje obowiązki, no i musi odnaleźć Carrow, zanim Krul straci cierpliwość. Tylko jak to zrobić, kiedy jest się…
Anthony znów uniósł dłoń do swojej lewej piersi i skrzywił się. Biło… Wciąż nie rozumiał, jak to mogło się właściwie wydarzyć. Fakt, że był śmiertelny, powinien go radować, niczego innego nie pragnął tak jak śmierci, jednak nie w tej chwili. Teraz miał jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, a to marne ciało nie spełnia wymagań, by zrobić cokolwiek użytecznego. Opuścił dłoń i rozejrzał się po pomieszczeniu. Było, krótko mówiąc, brudne. Zawalone stertami dokumentów, “podzielonymi” na te przeczytane i nie. Na parapecie stały doniczki z uschniętymi roślinami, a na stoliku tuż obok kanapy, na której leżał, były brudne kubki. Wiedział, że aurorzy mają intensywne życia, jednak żeby nie znaleźć chwili na zgięcie nadgarstka, by wrzucić naczynia do umycia? Nonsens.

*


Za szopą znajdowała się sadzawka z żabami. Był stąd również widok na sad znajdujący się nieopodal, jak i widok na dom państwa Weasley. Harry od pierwszego razu, gdy go ujrzał, uważał, że jest piękny. Był pierwszym magicznym domem, jaki widział w życiu i nigdy nie zapomni uczucia, jakie temu towarzyszyło.
Przystanął przy sadzawce, po czym dostrzegł żabę, która wystraszona nagłym ruchem wskoczyła do wody. Ruch ten zauważyła nie tylko ona. Charlie podniósł wzrok znad książki, którą czytał i uśmiechnął się lekko.
— Szukasz spokojnego miejsca, Harry? — zagadnął uprzejmie. Potter patrzył przez chwilę na Weasleya, który siedział w cieniu, opierając się o ścianę szopy. Najwyraźniej tylko tu miał chwilę na wytchnienie od dźwięków niosących się z domu. Domownicy żyli zupełnie inaczej niż w dworze Malfoyów, gdzie Harry spędził poprzednie wakacje. Tam ciężko było o gwar, tutaj natomiast o ciszę. To zabawne, ale jednocześnie i smutne, że mając jedno, często wyklucza się drugie.
— Można tak to nazwać — przyznał i podszedł do niego. — Można?
— Zapraszam — oznajmił serdecznie, wskazując wolne miejsce na trawie między nim a beczką, na której stały słoiczki z pastą do mioteł. — Zdążyłem odzwyczaić się od tego szaleństwa. W Rumunii jest cicho.
— Trochę dziwnie to brzmi wiedząc, że pracujesz ze smokami. — Zauważył, co Charlie skomentował cichym śmiechem. Potter zerknął na jego lewe ramię, gdzie pod ciemną koszulą krył się Mroczny Znak i ciężko było mu uwierzyć w to, że Charlie może być kimś takim.
— Smoki są głośne jedynie wtedy, kiedy ktoś je niepokoi. Na co dzień bywają ciche, wręcz melancholijne. — Powiedział, opierając głowę o ścianę szopy i spojrzał w niebo. — Oczywiście dopiero, gdy przywykną do twojej obecności. Gdy kogoś nie znają, są głośne, bardzo głośne, wyczuwając obecność intruza, starają się go przegonić, ale po kilku tygodniach oswajają się z twoim zapachem i sposobem poruszania się. Traktują po prostu jak natręta, który się obok nich pląta, nikogo więcej.
— Jak Ślizgoni — powiedział nieświadomie, a Weasley zaśmiał się cicho z jego porównania.
— Dokładnie jak Ślizgoni! — Przyznał z uśmiechem, jednak ten znikł z jego ust po chwili ciszy. Harry nie powiedział nic, wpatrując się w żabę, która ponownie wyszła z sadzawki, by ogrzać się na słońcu. Ona również była szczęśliwa w swojej niewiedzy. — Miałeś okazję przekonać się o tym na własnej skórze, prawda?
— Tak… Chyba tak — oznajmił, lekko się uśmiechając. — Ludzie mają Slytherin za siedlisko zła, ale dopiero gdy się w nim pojawiasz, dostrzegasz, że to też ludzie. Tacy jak ty, tylko bardziej zamknięci w sobie i swoim świecie, niezważający na problemy innych, patrzący bardziej na swoje zmartwienia. Cisi, choć wydający się wcześniej tak głośni i drażniący… Ale im dłużej z nimi przebywasz, tym więcej widzisz… Ich lojalność, braterstwo, wrażliwość na zachodzące zmiany… Czy tak właśnie jest ze smokami?
— Pomijając skalę — przyznał żartobliwie Charlie. Potter uśmiechnął się i spojrzał na książkę, którą ten czytał. Weasley również tam spojrzał, uśmiechając się lekko, jakby sam do siebie. — Słuchaj, Harry…
— Charlesie Weasley! Miałeś iść do Ministerstwa! — Molly wyszła zza szopy cała wściekła. Charlie natychmiast wstał na równe nogi niczym mały chłopiec, który coś przeskrobał. — Twój brat będzie brał za tydzień ślub, a ty jeszcze nie złożyłeś dokumentów jako świadek! Harry! — Potter również wstał na równe nogi, nagle wystraszony. — Ty odpoczywaj, kochaniutki, dzisiaj bardzo mało spałeś. — Oznajmiła ciepło i znów spojrzała na swojego syna i wskazała dłonią garaż. Ten westchnął i zamknął książkę. Posłał mu zrezygnowane spojrzenie i odszedł. Molly chwyciła się pod boki, kręcąc głową z rezygnacją. — Nie dość, że jeden żeni się z żabojadką, to drugi wciąż ucieka od obowiązków. Czasami sobie myślę, Harry, że chciałabym mieć więcej córek.
— Gdyby były takie jak Ginny, to również chciałbym, by tak było. — Oznajmił, na co uśmiechnęła się do niego życzliwie i poczochrała go po głowie.
— Odpocznij — rzuciła spokojnie i skierowała się w kierunku domu.
Patrząc jak postać Charlie’ego znika, Harry zastanawiał się, co takiego mężczyzna chciał mu powiedzieć.

*

Astoria spoglądała bez celu w widok za oknem. Odkąd się obudziła, nie czuła się za dobrze. Bolała ją głowa i wydawało się jej, że ma gorączkę. Barty uprzedzał, że ma nie siedzieć zbyt długo, bo może się rozchorować. Posłuchała się go, jednak noc rzeczywiście nie należała do najcieplejszych. Z kuchni czuła zapach parzonej kawy, ale nie miała siły, by zejść na dół. Rozważała, żeby zawołać skrzata, który wypełniłby jej prośbę, jednak kompletnie wyleciało jej z głowy imię skrzatki zamieszkującej ten dom. Więc leżała wciąż w łóżku, mając cichą nadzieję, że poczuje się lepiej i wtedy zejdzie na dół.
Było wcześnie, więc mogła sobie na to pozwolić, nie wzbudzając podejrzeń. Zresztą, może to i lepiej. Słyszała z dołu przytłumione głosy, więc najwidoczniej miał gości. Nie miała zamiaru mu przeszkadzać, skoro… Drgnęła, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Szybko wyszła spod kołdry i podeszła do drzwi, jednak tuż przy nich zatoczyła się lekko w prawo, kiedy niesamowity ból przeszył jej czaszkę. “Co się dzieje?”.
— Astorio? — Usłyszała i natychmiast otworzyła drzwi, po czym zamrugała zdziwiona, widząc Barty’ego z lewitującą tuż obok niego tacą z jedzeniem. Z początku się uśmiechał, ale zmarszczył brwi, patrząc na nią. Wyciągnął dłoń i dotknął jej czoła. Nieświadomie wyprostowała się jak struna pod wpływem dotyku. Nie spodziewała się takiej reakcji. — Jesteś rozpalona — powiedział cicho i pstryknął palcami wolnej ręki, a tacka przelewitowała na szafkę obok łóżka. Opuścił dłoń nieco niżej i dotknął jej oczu, naciągając skórę tuż przy powiece, jakby sprawdzał czy coś jej tam wpadło, a kiedy ją puścił, wyglądał na jeszcze bardziej zaniepokojonego. — Boli cię coś? — Opuściła zawstydzona głowę w dół. — Astorio? Powiedz, co cię boli. — Prychnął, prowadząc ją do łóżka, kiedy znów niebezpiecznie się zachwiała.
— Głowa. Jakby setki igieł wbijało mi się w czaszkę. — Powiedziała, siadając na łóżku.
— Coś ci się w nocy śniło?
— Nic. Chociaż może, ale zwykle nie pamiętam snów. Dlaczego pytasz?
— Szukam ewentualnego wyjaśnienia. Podczas walki umysłu odczuwa się bardzo podobne uczucie.
— Walki umysłu?
— Kiedy ktoś poprzez oklumencję wchodzi do twojego umysłu i ogląda bezkarnie wszystkie twoje myśli i wspomnienia. — Wyjaśnił, podchodząc do komody i wyjął z niej jeszcze jeden grubszy koc. — Możliwe, że się rozchorowałaś przez wczorajszy wieczór. Mówiłem, że noc jest chłodna.
— Nie sądziłam, że aż tak. — Przyznała jeszcze ciszej, kiedy poczuła miłe uczucie w środku, kiedy owinął ją kocem. — Przepraszam.
— Nie bądź niemądra. Nie masz za co — stwierdził, znów dotykając jej czoła. — To raczej nic poważnego, ale przygotuję ci kilka eliksirów. — Oświadczył, prostując się, ale nadal spoglądał na nią z niepokojem.
— Dlaczego tak patrzysz? — Zapytała, kiedy i ją to nieco zmartwiło. Gdyby to faktycznie nie było nic takiego, jego spojrzenie byłoby inne. Barty westchnął i przysiadł obok niej.
— Masz białe plamy od wewnętrznej strony powiek.
— Tak. Tata mówił, że odziedziczyłam to po dziadku — przyznała. Crouch na nią spojrzał. Był smutny. Nie musiał jej tłumaczyć, wiedziała, co to znaczy. — To pierwsza faza, prawda? — powiedziała cicho. Drgnął, najwyraźniej nie spodziewał się tego usłyszeć.
— Wiesz, co to oznacza?
— Czytałam książki Cassy — oznajmiła, jakby to wszystko miało wyjaśniać i w pewnym sensie tak właśnie było. — Jednak nie sądziłam, że zacznie się to tak szybko. Chciałabym, żeby chodziło teraz jedynie o przeziębienie.
— W jakim wieku? — Zapytał zamiast tego. Astoria uśmiechnęła się lekko i na niego spojrzała. Nadal był smutny.
— Trzydziestu czterech lat. — Przyznała i wstrzymała oddech, kiedy nagle, zupełnie niespodziewanie przygarnął ją do siebie i objął. Milczała, zresztą nie wiedziała, co powinna powiedzieć. On chyba też nie. Nie odepchnęła go, mimo iż było to zupełnie niespodziewane, a on całkowicie obcy. Nie odsunęła się. Czuła się przez to bezpieczna. Zupełnie tak jak kiedy robił to jej ojciec. Był to po prostu uścisk kogoś, kto nie chce zgodzić się na niesprawiedliwość losu. Barty miał dokładnie tyle lat, co ona w chwili swojej śmierci w innych opowieściach, więc rozumiała, a raczej starała się rozumieć najlepiej jak potrafiła.
Ktoś odchrząknął i spojrzeli w stronę drzwi. Barty od razu wstał, jakby zostali nakryci przy czymś zakazanym, a przecież nie było w tym uścisku niczego nieodpowiedniego.
— Pan Black? — Zapytała, patrząc to na Syriusza, to na Barty’ego, później dostrzegła ranę na policzku Syriusza, a jej oczy powiększyły się. — Co się stało? Gdzie Harry? Co z Zabinim?
— Bezpieczny. Zaraz wszystko wyjaśnimy — powiedział Barty, a ona spojrzała na niego przerażona. Wzięła głęboki wdech i znów spojrzała na Syriusza. Mężczyzna przeszedł przez pokój, patrząc po ścianach, jakby czegoś szukał, ale kiedy przystanął przy jej łóżku, przeniósł na nią uwagę.
— Sprawa się nieco skomplikowała.


















Ojej! Dawno mnie tutaj nie było. Cóż, żyję i mam się dobrze a opowiadanko jeszcze lepiej!
Dziękuję mojej ukochanej becie Jasmine za poprawienie tekstu i czekam z niecierpliwością na to by przeczytać co o nim sądzicie.
Pozdrawiam!





3 komentarze:

  1. Okej, przeczytałam już całe opowiadanie. Ale od początku... znalazłam je na wattpadzie i byłam strasznie zawiedziona, że jest porzucone, ale na szczęście dobra duszyczka (♡) powiedziała mi, że nadal jest tutaj kontynuowane. Najlepszy prezent urodzinowy!
    Co do całego opowiadania.. Cóż jest świetne, jednak chciałabym napisać coś więcej.
    Twoja kreacja bohaterów jest niesamowita. Nic nie jest czarne i białe, co jest naprawdę wyjątkowe. Nie mogę powiedzieć że kogoś kocham, a kogoś nienawidzę, ponieważ każdy ma zarówno zalety jak i wady. Tak jak w prawdziwym życiu. Pierwszy raz potrafię zrozumieć śmierciożerców, a także podoba mi się to, że każdy jest człowiekiem i nawet Zakon nie jest bez winy.
    Zanim Harry wypowiedział się na tle zakonu, brakowało mi go. Niby był, ale brakowało mu konturów. Jest mi troszkę przykro, bo jestem totalną fanką teomione i miałam malutką nadzieję na jakiś niebanalny romans, ale cóż.. chyba muszę obejść się smakiem.
    Ogólnie jestem w szoku, jak wiele wątków zawiera to opowiadanie. Te wszystkie moce, postacie, Cassy.... Nie potrafię sobie wyobrazić jak duża masz wyobraźnię (masło maślane ♡)
    Nie mogę się doczekać, aż w końcu będzie jakiś happyend. Nawet w prawdziwym życiu, czasem ktoś jest szczęśliwy, dlatego liczę że wykreujesz parę, która będzie potrafiła żyć razem.
    Nie wiem co jeszcze napisać, choć myśli w głowie mam wiele.
    Mam nadzieje, że nigdy nie porzucisz opowiadania, bo złamiesz mi tym serce.
    Jest wspaniałe, choć czasem bolesne (Rudolphus :((, uwielbiałam go).
    Życzę powodzenia i zdrowia w tych smutnych czasach ♡

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    znalazłam to opowiadanie przypadkiem. Na wstępie muszę zaznaczyć, że jestem w szoku, że jest aż tak długie. Podziwiam autorów, którzy potrafią stworzyć coś tak wielkiego i wielowątkowego z gotowej historii. Poza tym "prowadzisz" bardzo dużo postaci i potrafisz nimi spokojnie manewrować.
    Mam nadzieję, że pomysły ci się nie skończą, trzymam kciuki za to opowiadanie.
    Życzę dużo weny i pozdrawiam.

    W wolnym czasie zapraszam na bloga: hppietnoprzeszlosci.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne opowiadanie , czekam na więcej rozdziałów , życzę dużo weny twórczej , Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń