piątek, 21 lutego 2020

66. Coś więcej





Jeszcze kilka godzin temu Potter sądził, że wszystko się dobrze skończy. Znajdą Florę, przeniosą do Zakonu, on nałoży nowe bariery i będą mogli wspólnie zacząć zastanawiać się nad walką z Voldemortem. Wszyscy… Gryfoni i Ślizgoni współpracujący razem w imię wspólnej sprawy.
Kilka godzin temu sądził, że jeśli Roxanne im pomoże, to Zakon zdobędzie kolejnego silnego sprzymierzeńca, a Syriusz… może się z nią pogodzi. Nie znał ich historii, jedynie lekki zarys, jaki opowiedziała mu Narcyza, jednak ich więź była wyczuwalna. Było ją widać w słowach, gestach, a nawet w spojrzeniach.
Kilka godzin temu… Cieszył się niczym mały chłopiec, czując, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Zyskał rodzinę… Jednak zapłata za ten dar wydawała mu się w tej chwili nie warta ceny. “To nie była twoja wina” - powtarzał mu cichy głos gdzieś z tyłu głowy. A jednak pan Lestrange go ocalił. Był w odpowiednim miejscu i czasie, po raz kolejny ratując mu skórę, oddając za to życie. A przecież nie musiał mu pomagać. Ba! Był kimś, kto powinien go atakować! Nie rozumiał tego. Dlaczego był inny? Dlaczego nie był taki, jak inni śmierciożercy? Dlaczego…
Drgnął, gdy ktoś szturchnął go w ramię. Podniósł wzrok na Zabiniego, który wskazał Dumbledore’a. Potter popatrzył na dyrektora, który mu się przyglądał. Zresztą, tak jak wszyscy inni. Ktoś najwyraźniej zadał mu pytanie. Otworzył usta, jednak zaraz potem je zamknął, nie wiedząc, co powiedzieć. Zupełnie odpłynął.
— Zadawanie mu takich pytań w tej chwili jest dokładnie w twoim stylu, Dumbledore. — Albus westchnął cicho i podniósł wzrok. Narcyza właśnie weszła do pokoju, patrząc na niego chłodno.
Harry przegapił moment, w którym zaczęła pojawiać się reszta członków Zakonu. Wiedział tylko, że Remus poprosił Roxanne, by wyszła tuż przed, zapewniając, że zajmą się jej sprawą zaraz po zebraniu. Potem pojawił się Snape i Syriusz, później ktoś jeszcze… Ale Harry już wtedy przestał zwracać na nich uwagę, skupiając wzrok na pierścieniu znajdującym się na jego serdecznym palcu i zatapiając we własnych myślach.
— Brak taktu to tutaj całkowicie normalna rzecz, a podobno jesteś ponad to. — Harry dostrzegł zmianę w Narcyzie. Prawie niezauważalną, jednak dla dobrego obserwatora osobliwą. Kiedy przystanęła, opierając dłonie o blat stołu, miała na dłoni pierścienie. Blacków, Malfoyów oraz obrączkę z białego złota… A jej oczy lśniły życiem… Inaczej niż na co dzień. I nie tylko on to dostrzegł, zauważył spojrzenie Syriusza skierowane na dłonie kobiety. Wyglądał na zdziwionego tym, co widzi.
— To naprawdę nie czas na kłótnie — wtrącił Remus, kiedy Molly już otwierała usta, by zapewne dodać coś od siebie. — Harry, jesteś w stanie to zrobić? — Może i byłby, gdyby przynajmniej wiedział, o co chodzi. Zerknął w stronę Blaise’a, licząc na to, że zauważył, że potrzebuje pomocy. Jednak Zabini patrzył na niego z równym zainteresowaniem, co większość.
— Potter, czy ty właściwie masz pojęcie, o czym przez ten cały czas rozmawialiśmy? — Gdyby nie to, że odezwał się Snape, Harry byłby gotów przyznać się do winy. Jednak właśnie fakt, iż powiedział to Severus, sprawił, iż krew w żyłach Pottera się zagotowała. Przyznanie się przed całym Zakonem, że się nie słuchało, nie byłoby aż tak upokarzające, gdyby nie znajdował się tu Snape…
Podniósł wzrok, by zmierzyć go uważnie spojrzeniem. Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, Harry poczuł się, jakby uderzono go w twarz. Spoglądały na niego oczy pana Lestrange’a… Jego ciało przeszedł wstrząs, a cała wola walki opadła. Zamknął usta i pokręcił głową, przez co wśród członków Zakonu przeszedł szmer rozmów.
— Zapytano cię, czy dasz radę wznieść bariery domu ponownie. — Dziwne, że nie dosłyszał złośliwości w jego głosie.
— Nawet gdyby był, nie ma to żadnego sensu. — Oznajmił chłodno Syriusz, a reszta na niego spojrzała. — To miejsce jest już spalone. Kwestia czasu aż śmierciożercy otoczą dom. Co nam z tego, że stworzymy nowe osłony, skoro zrobimy z tego miejsca więzienie. Nikt nie wejdzie ani nikt nie wyjdzie, a my prędzej lub później zgnijemy.
— Zgodzę się z Syriuszem. Zakon musi się przenieść. — Oznajmiła Emelina Vance, kobieta, która na ostatnim zebraniu miała nieprzyjemną wymianę zdań z Narcyzą. — Nie chodzi nawet o to, że akurat w tym przypadku ma rację. To miejsce jest przesiąknięte Czarną Magią. — Narcyza przewróciła oczami. — Zło przyciąga zło. Ten dom jest pełen skazy, dzieci są narażone na…
— Czarna Magia to coś, czego wam brakuje. — Wszyscy spojrzeli na Grindelwalda. Harry dostrzegł, jak Albus przymknął na chwilę oczy, wypuszczając powoli powietrze. Mag stał spokojnie z boku, przeglądając grubą księgę, którą trzymał w dłoniach. Ignorował ich wszystkich od samego początku zebrania. Nie wychylał się, nie odzywał, dając się im wszystkim do woli kłócić. Kiedy tylko Emelina zaczęła swój wywód, najwyraźniej i on, podobnie jak Narcyza, zirytował się tymi wyssanymi z palca bzdurami. — Dla was jest za późno, ale, jak to określiłaś, dzieci powinny zacząć ją wchłaniać jak najszybciej, jeśli chcecie cokolwiek osiągnąć w tej wojnie.
— Mamy zwalczać zło złem? Podziękuję! — warknęła Molly, a wiele osób przytaknęło. Jednak nie wszyscy. — Nie pozwolę, by moje dzieci…
— Nikt tu nie mówił o twoich dzieciach, Molly. — Mruknął Remus. Kobieta otworzyła szerzej usta. Lupin westchnął. — Grindelwald ma rację. Unikanie tematu nie sprawi, że problem zniknie. Harry co chwilę jest narażony na potężne czary… Które można odepchnąć jedynie tym samym. Musi wiedzieć, z czym walczy. I niezależnie od tego — dodał szybciej niż ktokolwiek zdążył mu przerwać. — Kto miałby go tego uczyć, musi posiąść tą wiedzę. Tym bardziej teraz.
— Co masz na myśli? — Zapytał powoli Doge.
Remus popatrzył najpierw na Harry’ego, później na Blacków, a na końcu uniósł wzrok do Kingsleya.
— Nie powiedzieliśmy przed zebraniem o incydencie, który nastąpił podczas ataku… — W pomieszczeniu zapadła cisza. Lupin dotknął swojej różdżki powolnym ruchem dłoni. — Nikt nie ponosi za to winy. — Harry zauważył, jak Syriusz zacisnął dłonie w pięści. — Wszystko działo się bardzo szybko, śmierciożercy pojawiali się i znikali. Ale poszli o krok dalej. Nie walczymy już z klątwami tak dobrze nam znanymi. Rockwood zaczął stosować ich mieszanki. Kombinacje czarnomagicznych klątw, przed którymi ciężko uciec, a jeszcze ciężej się obronić. To magia, z jaką nie ma się styczności na co dzień… Jeśli zacznie się to rozprzestrzeniać, a my nie zaczniemy uczyć się ofensywy, nie pozostanie dla nas nadzieja.
— O jakiej sile mowa? — Zapytał Bill Weasley, patrząc na niego uważnie. Remus wzruszył ramionami.
— Z łatwością wybiłby nas dziś sam — przyznał cicho, a wielu magów zadrżało na te słowa. Bill zacisnął usta w cienką linię. — Przeszkodzono mu… Ktoś był obeznany lepiej niż Rockwood w tej dziedzinie, co jedynie utwierdziło mnie w fakcie, iż wśród śmierciożerców ta metoda walki jest powszechnie znana.
— Zaraz… Chyba nie chcesz powiedzieć, że…
— Rudolphus Lestrange nas ocalił. — Harry podniósł na nich wzrok, dostrzegając na twarzach zebranych szok i niedowierzanie, które potem jednak ustąpiły miejsca złości.
— Kpisz sobie, chłopcze?! — wybuchnął Moody, uderzając ręką o stół i wstał. — Lestrange?! Czyś ty na głowę upadł?!
— Harry, musiałeś go z kimś pomylić, Lestrange nigdy by…
— Ten kłamliwy śmierciożerca…
— Próbował cię zabić dla nagrody! Rockwood musiał mu po prostu przeszkodzić, bo…
— Gdyby nie to, że Kingsley wtargnął o odpowiedniej porze, nic by z was…
Harry spojrzał na Albusa, który stał teraz z boku, patrząc smutnym wzrokiem w podłogę. Dostrzegł również, jak Grindelwald zamyka księgę i podchodzi do niego. Wśród krzyków i wyzwisk, właśnie to miało znaczenie dla Harry’ego. W tym chaosie to właśnie ta scena się liczyła. Scena, w której dostrzegł, jak Grindelwald dotyka dłonią ramienia Dumbledore’a i uśmiecha się lekko, kiedy ten unosi do niego zrezygnowane spojrzenie… Gdzie ciemność jest w stanie dogadać się z jasnością… W słusznej sprawie. Przeniósł uwagę na pierścień i zacisnął dłonie w pięści. Wstał tak gwałtownie, że krzesło, na którym siedział, trzasnęło na podłogę, a ludzie ucichli, patrząc na niego pytająco.
— Nie jest ważne, jaki miał motyw. — Powiedział głośno i wyraźnie. Tak jak nigdy nie odważył się przed Zakonem. Co tylko wpłynęło na jego korzyść, bo w tej chwili naprawdę skupiał na sobie wzrok wszystkich. — On mnie nie obchodzi, tak jak nie obchodzą mnie intencje osób, które starają się przekonać mnie do swoich racji w kwestii dobra i zła. Zło to pojęcie względne! — Nieświadomie powtórzył słowa, które tak wiele razy Syriusz, jak i Narcyza słyszeli od Rudolphusa. — Bo gdyby było inaczej, Kingsley byłby zły! Zły, bo popełnił zbrodnię! Zabił go… Tak jak wcześniej pan Lestrange zabił innych ludzi, a jednak tylko jednego z nich nazywacie zbrodniarzem. Pytam, z jakiej racji?! — Wrzasnął, a ludzie zamilkli, niezdolni do jakiejkolwiek reakcji. — Mógł go oszołomić, mógł okaleczyć i wrzucić po wszystkim do więzienia, ale go zabił. I co? — Zwrócił się do Kingsleya, który stał, wpatrując się w niego w ten sam sposób, co reszta. — Wciąż masz być tym dobrym, tak? — Mówiąc to patrzyli sobie prosto w oczy, a Harry czuł w sercu ulgę. Powiedział to… Wybrał. Bo zrozumiał to, co przez tyle czasu tłumaczył mu Draco, Touka, Astoria, pan Lestrange… Nie ma dobra i zła. Jest tylko szara rzeczywistość, w której nasze wybory określają to, kim się jest. Bo to pojęcia względne. — Niczym się od nich nie różnimy. To też ludzie. Mają swoje cele, wartości, jakie wyznają, rodziny, na którym wielu z nich zależy. — Przeniósł wzrok na Narcyzę, która patrzyła na niego z błyskiem w oczach. — Walczymy o sprawiedliwość, ale to nie nam dane jest sądzić ludzi z życia i śmierci… Nawet jeśli oni chcą nas zabić.
— Jak w takim razie wyobrażasz sobie pokonanie Voldemorta? — Prychnął Doge. Harry spojrzał na pierścień. — Zabił ci rodziców. Morduje niewinnych ludzi, chce wszystkich z nas sobie podporządkować. Mamy siedzieć bezczynnie i czekać, aż zdechnie?! Może pomyśl, dzieciaku, o tym, zamiast prawić morały ludziom, którzy przeżyli i ujrzeli w życiu więcej niż ty.
— Widziałem śmierć, panie Doge. Stawiałem jej czoła już nie raz i mogę robić to znów, i znów, jeśli mam pewność, że to w czymkolwiek pomoże. Nie mam jednak zamiaru niczego nikomu udowadniać, bez jakiejkolwiek pewności, że mowa właśnie o mnie.
— Przepowiednia…
— W przepowiedni było dziecko urodzone pod koniec lipca. — Rozpędził się, wściekły. — Dziecko mające moc pokonania Czarnego Pana. Z jakiegoś powodu wszyscy sądzą, że chodzi o mnie. A ja pytam, z jakiej racji? — Zwrócił się do wszystkich. — Bo moi rodzice oparli się mu trzykrotnie? Bo naznaczył sobie mnie jako równego sobie?! — Prychnął, wyrzucając dłonie do góry. — Kłamstwo! To może być ktokolwiek, ale wy ubzduraliście sobie, że chodzi o mnie i wierzycie w tą bajkę tylko dlatego, żeby mieć koło ratunkowe, którego będziecie mogli się uczepić, kiedy wasz świat runie. Że pójdę do niego, machnę różdżką i go pokonam… Bo tak było w jakiejś przepowiedni, a one są nieomylne, prawda? — Spojrzał na Blacka i Remusa. — Pamiętacie przepowiednię Trelawney sprzed kilku lat, prawda? — Odwrócił wzrok do Snape’a i Albusa. — Wszyscy sądzili, że mowa o Syriuszu… Prawie zabiliście całkowicie niewinną osobę! Ba! Zrobiliście to i byłby martwy, gdybym kurwa się nie cofnął w czasie i go nie ocalił! — Ludzie milczeli. — I chcecie to samo zrobić ze mną… A jeśli zawiodę, powiecie: “Trudno”, tak? Tyle że wtedy będzie za późno. I nikt już was nie ocali. — Westchnął z rezygnacją, podnosząc krzesło i siadając na nim z powrotem, po czym popatrzył w oczy Albusowi. — Nie mam mocy do pokonania Czarnego Pana. Mocy, a nie odwagi na powiedzenie zaklęcia uśmiercającego. Bo jeśliby tak było, praktycznie każdy z nas by się do tego nadał… A przecież… jest w tym coś więcej, prawda? — Nastąpiła cisza. Głucha i drażniąca. Dzwoniąca w uszach. Cisza mówiąca mu, że się myli. Że przegrał, a jego zdanie to tylko wyssane z palca bzdury. Że faktycznie jest dzieciakiem nie mającym pojęcia o życiu i o tym, co jest dobre, a co złe. Że jego “szarość” to myślenie głupca, który sądzi, że świat da się jeszcze ocalić, a on sam jest naiwny, sądząc, że można obejść wojnę w ten sposób… Cisza mówiła mu, że jest tchórzem, który chce uciec od odpowiedzialności, jaka na niego spada. Nie prosił się o nią i przez te kilka chwil… faktycznie wierzył w to, że tak jest. Poznał w końcu Toukę… Byłaby o wiele lepszym Wybrańcem niż on.
— Nie da się zaprzeczyć.
Głos był cichy i spokojny, a jednak tnący ciszę na swój unikalny sposób. Jeśli Harry kiedykolwiek sądził, że świat w żaden sposób nie jest już w stanie go zaskoczyć, ten wylał mu właśnie zimny kubeł wody na głowę. Bo jeśli ktoś jeszcze kilka minut temu powiedziałby mu, że pierwszą osobą, jaka go poprze, będzie osoba, której nienawidzi prawie równie mocno co Voldemorta, wysłałby go do oddziału zamkniętego w Świętym Mungu, sądząc, że oszalał. Jedyne, co robił w tej chwili, to siedział jak wmurowany, spoglądając na Snape’a, wciąż opierającego się o ścianę. Ten nie zwracał na niego większej uwagi. Właściwie nie patrzył na nikogo konkretnego, co w tym momencie było całkowicie zrozumiałe. Wszyscy spoglądali na Severusa właśnie w ten sposób. Jakby faktycznie był kimś innym.

*

— Idź się przespać. — Draco oderwał wzrok od pierścieni na dłoni ciotki, kierując spojrzenie ku drzwiom, przy których stał jego ojciec. Lucjusz opierał się o framugę, trzymając w dłoni jakąś grubą księgę. Czytał, gdy był zdenerwowany. Wolne chwile spędzał zwykle na rzeczach bardziej praktycznych, jak analizowanie legendarnych przedmiotów, których kolekcję posiadał lub chodził na wyścigi pegazów, by obstawiać czempiony. To zamiłowanie odziedziczył po matce. Amanda uwielbiała jeździć na tego typu uroczystości, które odbywały się prawie co tydzień w jakiejś części świata. — Pojutrze masz oddać manuskrypty potwierdzające twoją teorię. Dziś już raczej nic nie napiszesz, więc radzę się wyspać. To był długi dzień.
— Nawet jeśli pójdę, wątpię, bym zasnął — oznajmił, wracając wzrokiem do ciotki.
— Więc wypij eliksir. To dobrze ci zrobi.
— Dlaczego tak ci na tym zależy? — Zapytał, zdając sobie sprawę z tego, że ojciec zaczął go namawiać. Wcześniej rzucił tylko kilka trafnych uwag.
— Teraz jest twój czas. A okazja może przejść ci koło nosa. Bella nigdzie nie pójdzie. Zobowiązałem się nią zająć i obietnicy dotrzymam. — Chłopak skinął głową w odpowiedzi i podniósł się z miejsca, kierując w stronę wyjścia. Zanim jednak zamknął drzwi, dostrzegł jak ojciec zajmuje jego miejsce i powoli, zupełnie obojętnie otwiera książkę na stronie, na której najwyraźniej skończył. Nie spodziewał się po nim niczego innego.
Kiedy drzwi kliknęły, Lucjusz upewnił się, że faktycznie tak było, po czym wrócił spojrzeniem do księgi, analizując inkantację do klątwy zapomnienia. Nie było to zwykłe Obliviate, zdejmujące tylko wspomnienia. Była to klątwa bardziej zaawansowana, wyjmująca ból z osobnika i pozbawiająca go jakichkolwiek odczuć związanych ze wspomnieniem.
— To bardzo proste, prawda? Dwa zgięcia nadgarstka i zapominasz o przeszłości. — Przeniósł uwagę na szwagierkę. Nie pamiętał już, jak często próbowała go zabić. Obwiniała go za każdą porażkę w misji, czy to w tych z dalekiej przeszłości czy też w tych niedawnych. Był u niej na równi ze szlamami i wszelkiego rodzaju pospólstwem, znacząc czasami mniej niż skrzat domowy… Och, jak go korciło, żeby się zemścić. Żeby oddać jej za te wszystkie złośliwości i poniżenia. Żeby i ją obwinić za to, co wydarzyło się w Departamencie Tajemnic. Bo gdyby nie jej narwanie, nie byłby tam potrzebny, a Theodor nigdy by się tam nie pojawił. Żyłby… Gdyby nie poszedł tam za nim. — To banalne, prawda, Bella? Rzucić w kogoś klątwą i patrzeć, jak zapomina o tym, kim jest, stając się całkowitym warzywem. Chciałabyś poczuć to, co Longbottomowie? — Wyciągnął do niej dłoń, odgarniając opadający na twarz lok za ucho. — Grunt pod nogami ci się zapadł… Będziesz cierpieć. — Jakby na to spojrzeć, nigdy nie był tak blisko tej kobiety bez wbijanej różdżki w jakąś część jego ciała. Bella trzymała do niego dystans, zawsze. Jakby się czegoś obawiała. Znikał tylko wtedy, gdy wpadała w furię, chcąc go zabić lub poważnie uszkodzić. — Tak jak my wszyscy… — Jego wzrok przesunął się na tatuaż na jej karku… numer seryjny. Miał podobny, tylko z innymi numerami. Numer kogoś, kto nigdy nie powinien opuścić więzienia. I nagle odsunął się, wracając na miejsce. — To głupie. — Powiedział i ponownie przeniósł uwagę na inkantacje w księdze. — Ty już przeżyłaś piekło… — Odwrócił stronę, na której znajdowała się już zupełnie inna klątwa, lecząca. — Nie mam się za co na tobie mścić. — Oparł się wygodniej o oparcie krzesła i zagłębił w czytaniu. Gdzieś z tyłu głowy myśląc o tym, że miast tak leżeć, wolałby, żeby próbowała go zabić. Wtedy przynajmniej oboje czuliby, że żyją.

*

Od momentu, w którym Snape się za nim wstawił, Harry nie odezwał się już słowem. Po tamtym wystąpieniu Albus wstał i przyznał im rację, a zaraz za nim cała reszta Zakonu. Oczywiście, że się go słuchali. Byli niczym wierne psy, podążące ścieżką zaraz za swoim panem, bez względu na to, czy im się podoba czy nie. Podlegali mu i jeśli chcieli wciąż coś znaczyć, musieli mu służyć. Patrząc na to, Harry rozumiał słowa Draco, który mówił, iż Dumbledore był taki sam, jak reszta podająca się za tych, którzy mają prawo prowadzić lud ku wolności, jakakolwiek by ona nie była… Szli za nim jak za wodzem, wierzyli ślepo w jego słowa. Popierali każdą decyzję, mimo iż sami sądzili, że to wszystko jest kompletnym szaleństwem. Niektórzy jednak nie głosowali lub wstrzymywali się. Kingsley jako pierwszy oznajmił, że to zniszczy Zakon. Jednak mimo kąśliwej uwagi Snape’a, że przecież może w każdej chwili wyjść, nie zrobił tego. Tak jak i reszta, która się wstrzymała.
Syriusz, jak i Narcyza, rzecz jasna, wzięli stronę Harry’ego. Chociaż Black nie był specjalnie przekonany do jego decyzji. Nic dziwnego. Sam w końcu twierdził, że Harry jest Wybrańcem i popieranie słów Pottera musiało być dla niego wyzwaniem… Przez tą przepowiednię zabili mu przyjaciół, sam cierpiał i cierpi, ale do tej pory przynajmniej miało to jakieś logiczne wyjaśnienie. Teraz śmierć rodziców Pottera stawała się po prostu irracjonalna.
Z Narcyzą natomiast było inaczej. Nie wiedział skąd, ale miał poczucie, że jako jedna z nielicznych, naprawdę w niego wierzy. Może to przez jej sposób wypowiedzi, który wydawał się delikatniejszy niż zwykle, a może przez spokojne gesty i lśniące życiem oczy, które ujrzał, kiedy przyszła spóźniona na zebranie Zakonu. Nie wiedział, ale czuł, że to właśnie ona zostanie przy nim, choćby świat miał się rozpaść. Nie twierdził, że Syriusz nie był na to gotów, oczywiście, że był. Ale on już z nim był. Kochał go i czuł się za niego odpowiedzialny. Łączyła ich wręcz rodzinna więź. Narcyzy natomiast nie wiązało z Potterem nic, dlatego też uczucie to ściskało go za żołądek, a w środku niego rozlewało się coś przyjemnie ciepłego.
— Sądziłem, że nigdy nie zdołasz im czegoś wygarnąć. — Rzucił cicho Zabini, szturchając go łokciem w ramię. Potter parsknął cicho i na niego spojrzał. Blaise wyglądał na naprawdę dumnego. — Tyle czasu w Slytherinie i już myślałem, że spiszę cię na straty. A jednak czegoś cię nauczyliśmy.
— Uważasz, że gdyby nie to, nigdy bym nie dotarł do tego momentu?
— Oczywiście! — Oznajmił i skinął głową, udając rzecz jasna, że słucha tego, jak Moody, zirytowany podejściem pozostałych, zaczyna wszczynać kolejną kłótnię. — W końcu czy to nie my na każdym kroku podkreślamy naszą indywidualność? Ambicje? Spryt? Braterstwo?
— Mówiłem coś o braterstwie?
— Mówiłeś, że wszyscy jesteśmy ludźmi i każdy ma te same prawa — oznajmił nie patrząc na niego, dotykając dłonią swojego pierścienia rodowego.
— Slytherin stosuje raczej miarę dzielenia ludzi na czystokrwistych i podludzi.
— Jednak zawsze pozostajemy wierni swoim… Bez względu na to, jaką drogę obrali. Wiesz o tym bardzo dobrze. W końcu Wielki Harry Potter przyjaźniący się ze śmierciożercami mówi samo za siebie. — Machnął dłonią, a Potter uśmiechnął się przelotnie. Zabini miał rację. Nie potrafił sobie wyobrazić tego, co by było, gdyby podczas jakiejś akcji musiał skrzyżować różdżkę ze swoimi przyjaciółmi. — Może i w szkole byłeś fatalnym Ślizgonem, ale cieszy mnie, że jesteś w końcu jednym z nas, Potter.
— Ja też… — Podniósł wzrok do Snape’a. Stał teraz w kącie pokoju i zdawał się nad czymś intensywnie myśleć. Zastanawiało go jego podejście. Od tamtych słów nie był w stanie przetworzyć tego w swoim umyśle. Wizja Snape’a, biorącego jego stronę, nie dawała mu spokoju. Gdzieś z tyłu głowy wyobraził sobie, jak wstaje i do niego podchodzi, a potem nieco zachrypniętym głosem dziękuje za to, co zrobił. Jednak gdzieś w środku skręcało go na tą myśl. Mimo tego, co zrobił, to nadal Snape.
— Bariery! — Bill Weasley, najwyraźniej zirytowany zachowaniem Zakonu, podniósł się w końcu ze swojego miejsca i trzasnął dłońmi w blat stołu. Fleur, która jak dotąd prawie w ogóle nie pokazywała przejawów swojej obecności, chwyciła go uspokajająco za dłoń. — Może w końcu się na nich skupimy. Nie mam zamiaru spędzić tu całej nocy tylko dlatego, że lubicie się pokłócić. — Dodał już spokojniej.
Magia wili wpływała najwyraźniej i na Billa. Przez chwilę Harry zastanawiał się, jakie to uczucie być małżonkiem kogoś, kto jeśli tylko zechce, może cię zmanipulować tak, jak mu się podoba. Oczywiście nie sądził, by Fleur kiedykolwiek wykorzystała swoje pokłady magii przeciwko Billowi, tym bardziej, że nie była stuprocentową wilą, jednak… Potter poczuł dreszcz spływający po jego plecach, przez to całe zamieszanie zupełnie o niej zapomniał! Spojrzał na Syriusza, który wyczuł jego spojrzenie i nachylił się nieco, by go wysłuchać.
— Roxanne...
— Nie powinna sprawiać problemów.
— Tak, ale… Oni. Powinni wiedzieć. Póki są tutaj wszyscy.
— Oni i tak są w bojowych nastrojach, może być gorzej? — dodał Zabini. Black westchnął i skinął głową, wycofując się z pokoju. Co dziwne, nikt nie zwrócił na to uwagi. — Żałuję, że nie mamy tu alkoholu.
— Nie ty jeden, Blaise.

*

Cormack pogładził powolnym ruchem dłoni włosy Flory. Po wypiciu kakaa do końca po prostu zasnęła… Nie wyczuła, rzecz jasna, Eliksiru Słodkiego Snu, który do niego wlał więc miał pewność iż się nie przebudzi kiedy postanowi odejść. Wystarczy tylko, to zrobić… wystarczy... że zostawi ją tutaj i deportuje się sam do zarządu.
Dochodziła czwarta rano. Niebo za oknem nabierało krwistej barwy, oznajmiając nadejście ranka. Zwykle przegapiał tak zachody, jak i wschody słońca. Zapominał na nie spoglądać, nawet jeśli właśnie w tych godzinach był na zewnątrz. Sam nie wiedział właściwie dlaczego. Przecież były tak piękne. W tej chwili nie potrafił znaleźć słów, by je opisać. Czuł każdy promień słońca wpadający zza okna. Widział mieniący się w blasku pył unoszący się w powietrzu, którego zwykł nie dostrzegać. A wraz ze świtem rozbrzmiewał świergot ptaków, które w chwalebnych pieśniach witały nowy dzień. Wpatrywał się tak w niebo za oknem, mrok powoli pochłaniała jasność… Tak jak co dzień, od zawsze… Po nocy zawsze przychodzi dzień, bez względu na wszystko. To przecież bardzo kojąca myśl.
Carrow poruszyła się lekko, wtulając w jego ramię. Drgnął, wyrwany z zamyślenia i przeniósł na nią spojrzenie. Śpiąc, nie wyglądała jak ktoś pozbawiony uczuć. Miała spokojny, wręcz błogi wyraz twarzy, która przybierała delikatne rysy, a lekko rozchylone usta wyglądały, jakby zaraz miały wyznać mu wszystkie sekrety… Różowe, pełne, delikatne. Im dłużej się im przypatrywał, tym ciężej było mu to porzucić. A przecież nie było w tym wszystkim niczego trudnego. Wystarczyło odsunąć się, a następnie wstać i deportować się.
A jednak było. Było tak cholernie ciężko, tak po prostu to zrobić. Pożegnać się… Bo tak naprawdę nie chciał odchodzić. Chciał tu być. Z nią. Tak zwyczajnie siedzieć, trzymając ją w ramionach do końca świata i może jeszcze dwa dni dłużej, żeby upewnić się, że to wszystko nie było snem. 

*

— Tutaj jesteś. — Roxanne odwróciła wzrok od szafki pełnej pustych fiolek. Kolorowe szkła połyskiwały w świetle świec, rzucając na nią tęczowy blask. Nadawało to jej jeszcze większego uroku. Syriusz uśmiechnął się przelotnie, powoli podchodząc do kobiety. — To pokój Narcyzy. — Powiedział i zmarszczył brwi, zauważając zmianę. Dałby sobie rękę uciąć, że jeszcze wczoraj była pełna… Teraz fiolki były puste. — Dotykałaś ich?
— Przyglądałam się — przyznała. — Mają daty, ale są puste… Dziwne, ale to w końcu pokój Narcyzy. Nie powinno mnie to dziwić. — Black parsknął cicho i skinął głową, ale był to ruch mechaniczny. Jeśli Roxanne nie kłamała, a nie miała ku temu powodu, to mogło to oznaczać, że Narcyza… wypiła wszystkie. Jednak czy aby dała radę? Pamiętał jak zachowywała się po wypiciu dwóch. To było za dużo... teraz natomiast miała przyjąć aż taką ilość wspomnień? Czy to w ogóle wykonalne? Przypomniał sobie o tym, że Narcyza spóźniła się na spotkanie, jak i o tym, że na dłoniach miała pierścienie rodowe… Po co? Czyżby żałowała? A może… może zobaczyła coś, co dało jej wiarę? To byłoby piękne, jednak czy on sam chciał, by tak było?
Przeniósł uwagę na Roxanne. Delikatnie dotykała palcami fiolek, które znów zamigotały lekko, gdy jedna z nich została przechylona, a reszta, jak w domino, uderzyła o kolejną, wydobywając z siebie delikatne brzmienie. Narcyza powiedziała, że jeśli tylko nadarzy się okazja, ma ją wykorzystać… nie ma zamiaru tego przegapić.
— Mam już zejść na dół?
— Jeszcze nie. Aktualnie trwa tam walka na śmierć i życie. — Lewa brew kobiety uniosła się lekko do góry na znak zdziwienia. Nie dopytywała jednak co to oznacza, najwyraźniej nie była aż tak ciekawa.
Spojrzał na fiolki i ich podpisy, niektóre z nich kojarzył, inne mniej, a niektórych wcale. Pamiętał, że syn Narcyzy urodził się w czerwcu, więc z całą pewnością fiolka zawierająca wspomnienia z czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego zawierała właśnie to. Wiedział również, że gdzieś między majem a lipcem rok wcześniej Narcyza wychodziła za mąż. Miała tu setki wspomnień dotyczących wielu wydarzeń i ludzi. Wspomnienia, które musiała przeżyć na nowo… w jednej chwili.
— Pytałeś o Evana Rosiera — powiedziała Roxanne, wyrywając go z zamyślenia. Syriusz otrząsnął się i na nią spojrzał. Kobieta przygryzła delikatnie dolną wargę. — Mówiłeś, że wciąż ma znaczenie, ale przecież Evan nie żyje. Jak może się liczyć? — Podniosła głowę w jego kierunku, a jej błękitne oczy zalśniły tęczowym blaskiem rzucanym przez fiolki. Wyciągnął do niej dłoń. Pozwoliła się dotknąć w policzek, jak i odgarnąć za ucho włosy opadające na twarz.
— Evan bardzo chciał się na kimś zemścić… tak bardzo, że tutaj został. — Kobieta zmarszczyła nieelegancko brwi. Syriusz rozejrzał się po pokoju. — Nie wiem, jak to wyjaśnić. Jakaś część jego samego tu została. Duszy? Materii? Nie wiem. Jednak to coś wciąż żyje. Zatruwał życie Narcyzie i jej rodzinie, teraz także mi… Nie jest ani żywy, ani martwy, ale potrafi wstępować w czyjeś ciało. Ostatnimi czasy upodobał sobie mnie — powiedział, zanim zdążyła jakoś zareagować. Roxanne zamknęła usta, nie opuszczając jednak wzroku. Zauważył, jak jej źrenice lekko rozszerzyły się na jego słowa, jednak nie wydało mu się to podejrzane. W końcu taka informacja dla każdego powinna być szokująca. — Nie wiedzieliśmy, o co mu chodziło. Jest zamieszany w śmierć córki Narcyzy, w rozpad jej małżeństwa, w jej zachowanie względem rodziny. Coś ją niszczyło do tego stopnia, że nie myślała trzeźwo. Robiła straszne rzeczy. Sama zobacz. Umieściła tutaj swoje życie. — Wskazał fiolki. — Po co? Po co, skoro nie było straszne? Byłem przy niej, kiedy piła ich zawartość… Za każdym razem nie rozumiała, jak mogła się ich pozbyć… W końcu były to miłe wspomnienia. Chociaż zwykle związane z Lucjuszem. Coś sprawiało, że nie mogła myśleć o nim w pozytywny sposób. Coś kazało jej postrzegać go jako mordercę. Nie rozumieliśmy dlaczego, do momentu, aż nie pojawił się ostatnim razem, a ty to potwierdziłaś. — Wziął głęboki wdech, już dawno nie wylewał z siebie takiego potoku słów. Wiedział już dlaczego. Było to męczące. Rozejrzał się wokół i zwrócił uwagę na miejsce przy kanapie stojącej w rogu pokoju, gdzie kilka miesięcy temu Rosier go opętał. — Evan miał wpływ na to, co się z nią działo. Nie chodziło bowiem o nią, a o wierność przyjacielowi. Rosier twierdził, że Narcyza nie nadaje się dla twojego brata ze względu na jej trudny w obyciu charakter. Twierdził, że go zniszczy. Żył tą myślą, tak bardzo się w niej zatracając, że cały świat przestał mieć dla niego znaczenie. Zatapiał się w swojej wizji do tego stopnia, że stracił wszystko inne... Tak jak ja, prawda? — Kobieta odsunęła się o krok, słysząc te słowa. Słuchając wybuchu Harry’ego na dole, zrozumiał pewną rzecz. Czasami trzeba po prostu wyrzucić z siebie to wszystko, co leży nam na sercu. Powiedzieć na głos to, co się sądzi, a do czego zwykle się nie przyznaje. Coś ważnego, co może zmienić całkowicie ich wszystkich. Stanąć twarzą w twarz z prawdą, z własnym zdaniem, do którego często nie chce się przyznać nawet przed samym sobą. A prawda była taka, że… — Zapomniałem o tobie, martwiąc się tylko Jamesem. Porzuciłem cię, skazałem na cierpienie, zmarnowałem ci życie, wciąż i wciąż myśląc tylko o jednym. O nim. Nawet kiedy uciekłem z Azkabanu… Myślałem o nim. Szukałem jego syna. Szukałem sposobu, by udowodnić ludziom, że jestem niewinny, bo nigdy nie skrzywdziłbym Jamesa. Że był najważniejszą osobą w moim życiu. Straciłem z oczu ludzi, którzy mnie kochali, straciłem też tych, którzy o mnie myśleli. Straciłem przeszłość i przyszłość… Którą mogłem mieć, prawda? Gdybym cię posłuchał. — Zamknął oczy, osuwając się na ziemię, a Roxanne zamarła. — Gdybym cię posłuchał. — Powtórzył, zaciskając dłonie w pięści. To było o wiele trudniejsze niż się spodziewał. — Nasze losy wyglądałyby inaczej, prawda?
— Nie tylko nasze. — Usłyszał i zauważył, że przy nim przyklękła. Nie dotknęła go, kładąc dłonie na swoich kolanach. Miała pierścień Malfoyów, ale też ślad po tym należącym do niego. Jej dłonie były delikatne i gładkie, wyglądały jak dłonie kogoś, kto nigdy nie był narażony na pracę czy wysiłek a z całą pewnością nie wyglądały na dłonie kogoś kto spędził połowę swojego dotychczasowego życia w więzieniu. — Mylisz się. Evan nie został tutaj z powodu przyjaźni. — Black zmarszczył brwi i uniósł do niej niezrozumiały wzrok. ona na niego nie patrzyła. — Są tylko dwie siły napędowe tak silnych klątw. Można kogoś nienawidzić bądź kochać. Nie ma nic pomiędzy. — Black zmarszczył brwi i zastanowił się przez chwilę. Z każdą sekundą jego oczy powiększały się do wielkości spodków. Przypomniał sobie słowa Evana, które ten wypowiedział, opętując go po raz ostatni, jak i słowa Roxanne o tym, że Evan nie starał się zniszczyć tamtego uczucia z nienawiści, a po to, by chronić Lucjusza. Nie… Nie mogło być możliwe, by coś takiego mogło egzystować, a jednak Roxanne sama powiedziała, że Evan nie mógł kochać Narcyzy. Sam Evan to powiedział, ale przecież to było abstrakcyjne. Nielogiczne. Niepoprawne. Przecież miał żonę… Miał za kochankę kobietę…
— Kochał go? — wychrypiał, Roxanne nie odpowiedziała. — Kochał. — Powtórzył pewniej. — Jednak bez wzajemności… Przez to nie mógł go nienawidzić, więc… chciał chronić, tak? — Chwycił ją za ramiona, zaciskając je mocno. — Dlatego tu był. Dlatego to wszystko robił. By go chronić na swój własny, szalony sposób! By choć jeden nie cierpiał z winy miłości przez to, że zakochał się w nieodpowiedniej osobie.
— Nie była nieodpowiednia. — Black zamarł. Roxanne westchnęła, powoli dotykając jego dłoni i splotła ich palce. — W tym rzecz… Narcyza chyba też już o tym wie. — Uniosła wzrok na szafkę pełną pustych fiolek. — Jest zaklęcie, które może ci zagwarantować wiedzę na temat twojego przeznaczenia… przynajmniej w pewnym sensie. I jest ono dosyć powszechne, jeśli tylko jest się w stanie skorzystać z niego jak należy. — Black przekrzywił głowę, nie rozumiejąc. — Pamiętasz, jak mówiłeś, że Potter pewnego razu postanowił uwieść Evans na popisywanie się białą magią? — Zagadnęła, a Black parsknął cicho.
Pamiętał doskonale. Mieli wtedy plan. Wyciągnęli Lily na błonia Hogwartu późną nocą, a Potter krzyczał, że kocha Evans i jej widok każdego dnia jest najpiękniejszą rzeczą, jaką widział. Rzecz jasna, Lily chciała mu za to porządnie przywalić, jednak James wśród tych wrzasków udowodnił jej, że faktycznie tak jest… Stał w nocy, wpatrzony w oblicze wściekłej Evans, a z jego różdżki wydobył się materialny patronus jelenia. Był to pierwszy raz, kiedy i Black go widział. James zawsze tylko o nim wspominał, nigdy nie pokazując im go w rzeczywistości, przez co razem z Remusem często po prostu z niego kpili. Po tamtej nocy już nigdy nie zwątpił w przyjaciela… Ale nie chodziło o to, a o Evans, która wtedy zapłonęła takim rumieńcem, jakiego nigdy wcześniej i nigdy więcej u niej nie widział… Oczywiście zbyła go i szybko odbiegła, ale tylko dlatego, co okazało się wiele miesięcy później, że jej patronusem była łania… Para patronusów była symbolem dusz sobie przeznaczonych.
— Evan miał bliźniaczego patronusa do tego, co Lucjusz… kiedy jeszcze obaj potrafili je stworzyć. Narcyza natomiast miała parę. Evan wykorzystał to w naszym planie, by ją zmanipulować, ale tak naprawdę to Narcyza i Lucjusz...
— ...byli swoimi odpowiednikami. — Dokończył za nią. Kobieta przytaknęła. — Wiedziałaś o tym. — Ponowiła ruch. — A mimo to postanowiłaś udowadniać swoją dziecinną rację, żeby się na mnie zemścić. — Puścił jej dłonie. Zamrugała zdezorientowana. — Pomogłaś mu, bo byłaś zła na to, co się działo. Na to, że zostawiłem cię dla Dorcas. — Black poczuł napływ gniewu. — Chociaż wiedziałaś, że twój brat i moja kuzynka naprawdę do siebie pasują, dołączyłaś do spisku... Z głupiej zemsty.
— Skąd mogłam wiedzieć, że będzie niosło to za sobą takie konsekwencje?! — Powiedziała głośniej niż powinna. — Poza tym, patrz! — Wskazała dłońmi pokój, jakby chcąc pokazać poprzez to jego właścicielkę. — To był tylko moment, reszta to decyzje Narcyzy. Nie masz prawa wyrzucać mi, że to moja wina. Sam również jesteś winny! — Black poczuł, jakby uderzyła go w twarz. — Przed chwilą się do tego przyznałeś! Porzuciłeś mnie dla Pottera i dla jakiejś szlamowatej zdziry!
— Nie mieszaj w to martwych!
— Bo co?! — Wstała na równe nogi, a Syriusz nie czekał, również wstał. — Potter nienawidził mnie od początku! Wmawiał ci, że ta zdzira jest ci przeznaczona, tylko dlatego, że ja mam na nazwisko Malfoy! Wiesz o tym bardzo dobrze. Już wtedy wiedziałeś! Ale rzuciłeś mną jak dziwką, tylko i wyłącznie dlatego, bo tak chciał Potter! Bawiłeś się mną, jak ci się podobało. Narcyza robiła to samo z Lucjuszem, nie mogłam na to patrzeć! — Najgorsze w tym wszystkim było to, że teraz już nawet nie krzyczała. Tylko mówiła bardzo szybko i cicho. Jakby nie mając już na to wszystko siły. — Sądziłam, że zrobi to samo, co ty ze mną. Nie obchodził mnie w tamtym momencie motyw Evana, bo on przynajmniej był szczery w swoich własnych uczuciach, nie dając się podporządkować opinii jakiegoś idioty!
— James nie był idiotą! — Wrzasnął tak głośno, że aż fiolki zatrzeszczały, a kiedy to zrobił. Roxanne zamilkła… A on zdał sobie sprawę z tego, że znów są w punkcie wyjścia. Otwierał i zamykał usta, by coś powiedzieć, ale za każdym razem brakowało mu słów. Malfoy stała tak przez chwilę, ostatecznie jedynie pokręciła głową, jakby chciała tym powiedzieć: “znów to samo” i skierowała się do wyjścia.
Kiedy przechodziła obok, chwycił jej ramię, zmuszając do zatrzymania się. Miał tego dosyć. Jeśli każda ich rozmowa ma zaczynać i kończyć się na tym samym, to lepiej to zakończyć. Tu. Teraz. Bezwarunkowo. Nie miał siły, a tym bardziej czasu na tkwienie w błędnym kole, zataczającym się raz po raz w tym samym kierunku. Chciał zapytać: “Co tak naprawdę chcesz usłyszeć?”, ale to już zrobił wcześniej, w domu Croucha i skończyło się dokładnie tak samo. Przeprosił za to, że wybrał Jamesa, a mimo to znów wrócili do punktu wyjścia. Wyrzucił jej błąd i ponownie zatrzymali się w tym samym miejscu.
— Nie potrafiłem wyczarować cielesnego patronusa. — Wychrypiał w końcu. — A wiesz, że po Azkabanie w ogóle nie mamy możliwości skorzystać z tego zaklęcia. — Skinęła powoli głową w odpowiedzi. Jego palce rozluźniły się, by powoli zjechać po jej ramieniu w dół do nadgarstka, a następnie opaść, kiedy wyszła… A on nagle poczuł chłód i smutek. Zupełnie jakby gdzieś blisko czaił się dementor.

*

Tony zerwał się na równe nogi, słysząc skowyt. Dźwięk wydostający się z czyjejś piersi, tak żałosny i pełen bólu, jakiego nie słyszał w całym swoim życiu. Jakby kogoś obdzierano ze skóry bądź palono… Dobiegał z zewnątrz, ale kiedy podszedł do okna, nie dostrzegł nikogo ani niczego podejrzanego. Przeniósł uwagę ku morzu, które również było bardzo spokojne. Właśnie wschodziło słońce, rzucając na fale czerwony blask. Przez to wydawało mu się nie wodą, a krwią. Morzem krwi tej nieszczęśnicy, która gdzieś tutaj wydawała z siebie ostatnie tchnienia. Z jakiegoś powodu ta myśl zupełnie nie wprawiła go w zmartwienie. Pan Avery często transmutował myszy w ludzi, każąc ćwiczyć im na nich klątwy różnego rodzaju. Trenował siłę ich ducha, jak twierdził, dzięki temu staną się nieugięci…
— Tylko dlaczego tak wcześnie? — Mruknął, przecierając zaspane oczy i spojrzał na zegar. Czwarta trzydzieści. Przeciągnął się i podszedł do szafy, wyjmując z niej ubrania. Skoro i tak już nie spał, powinien poćwiczyć. W końcu Czarny Pan powiedział, że ma predyspozycje do bycia kimś wielkim, nie zamierzał zmarnować tej szansy.

*

— Może po prostu się rozdzielimy? — Zapytał spokojnie Artur, a reszta na niego spojrzała. — W Kwaterze Głównej nie przebywa aż tak wielu z nas. Spotykamy się tutaj tylko na zebrania, a te kilka osób z całą pewnością uda się ukryć w bezpiecznych miejscach.
— Na naszą korzyść, wiele osób wciąż nie wie, że Syriusz żyje. — Dodała Molly. — Przeniesienie go nie będzie stanowiło żadnego problemu.
— Śmierciożercy go widzieli. — Mruknął Blaise, zaciskając palce na swoim rodowym pierścieniu i zagryzł lekko dolną wargę. Patrząc na niego, Narcyza widziała, że chłopak się wahał. On miał możliwość powrotu do Esmeraldy. Tam byłby bezpieczny i nikt nic by mu nie mógł zarzucić. Jednak uciekł z domu nie bez powodu… powrót tam, mimo zapewnień Esmeraldy, że nie czuje do niego żalu, był ostatnią rzeczą, jaką by wybrał.
— Czas nagli. Proponuję rozdzielić się w kilka różnych miejsc, póki nie znajdziemy nowej siedziby. — Oznajmił Kingsley ponurym głosem, a wielu magów mu przytaknęło. Narcyza skrzywiła się, nie miała zamiaru dawać sobą rzucać jak szmacianą lalką i przerzucać z miejsca na miejsce, jak tylko się im podoba. Potrzebowali przestrzeni. Dużej przestrzeni i miejsca, w którym nikt ich nie znajdzie…
— Co z dworem, w którym znaleźliśmy Blacka? — Mruknął Moody, a ludzie podnieśli energicznie głowy w jego kierunku. — Był pusty, prawda?
— Odmawiam. — Mruknęła Narcyza. Moody zmarszczył brwi.
— Boisz się, że zdrajcy krwi zabrudzą nieskazitelny dom twoich przodków? — Warknęła Emelina. Narcyza pokręciła głową. — Więc? W czym problem?
— Bella jest właścicielką tego dworu. Może do niego wejść w każdej chwili. — Zauważyła, jak Harry, Remus i Zabini wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia. — Poza tym nie zabraliście Syriusza z tamtego miejsca bez powodu, prawda? Jak wcześniej zauważyła Vance, wszystko, co tyczy się Blacków, jest przesiąknięte Czarną Magią. — Przewróciła oczami, dotykając palcami swoich rodowych pierścieni. — A przecież nie chcemy narażać dzieci? — Zwróciła spojrzenie ku Harry’emu, wypuszczając ze świstem powietrze. — Można wznieść tam bariery na nowo, ale to nigdy nie da gwarancji bezpieczeństwa. Prawdopodobieństwo przechwycenia dworu jest takie same jak tutaj.
— Ale? — Rzucił Doge, kiedy okazało się, że nie skończyła. Narcyza wykręciła lekko palce w prawej dłoni, upewniając się, że żaden z pierścieni nie jest poluzowany i wypuściła ze świstem powietrze.
— Mam w posiadaniu jeszcze jeden dwór. Ludzie o nim zapomnieli. Nikt się tam nie pojawi, a jeśliby chciał, nie przejdzie, mając złe intencje co do jego mieszkańców.
— To bardzo stara magia - powiedział Bill.
— Wręcz wymarła… Ród Black nie istnieje tak długo, by w ogóle mieć ją w posiadaniu. — Dodała pani Jones, jedna z nielicznych kobiet należących do Zakonu. Uprzejma wiedźma o mysich włosach i pełnym troski spojrzeniu. Rzadko pojawiała się na spotkaniach i jeszcze rzadziej się odzywała. Jednak była jedną z niewielu osób należących do czystokrwistej społeczności, która znajdowała się w Zakonie.
— Zapomnieliście o tym, że mam męża.
— Miałaś — poprawił ją Moody, a Narcyza wykrzywiła usta w taki sposób, że wiele osób wstrzymało w napięciu oddech. Sam Dumbledore zamrugał zdumiony.
— To był warunek, który musiała przyjąć! Oszukałaś nas?! To…
— Nie gorączkuj się, Weasley, sama o tym nie wiedziałam — warknęła, znów zaciskając palce na swoim pierścieniu. — Lucjusz uprzedzał mnie, że rozwód prawny niewiele zmieni… Jak zauważyła Jones, mowa tu o magii. Potężnej magii, która nie pozwoli po prostu o sobie zapomnieć. Stając się jednym z nich, na zawsze nim pozostaniesz, bez względu na to, czy chciałbyś z tym zerwać, czy nie.
— Do czego zmierzasz? — Zapytał Remus. Narcyza przeszła przez pomieszczenie i wyjęła z szuflady starego Proroka Codziennego, rzucając nim o stół, a ludzie wstrzymali oddech, patrząc na pierwszą stronę artykułu.
— Ten dwór spłonął. — Wyszeptał Artur. — Byłem tam. Nic nie zostało.
— Sądzisz, że Lucjusz pozbyłby się czegoś tak pięknego na zawsze? — Uniosła wyżej brew, a mężczyzna zamilkł. — Można go odbudować jednym zaklęciem, wystarczy być jednym z Malfoyów, by to zrobić. Dom jest połączony z ich linią rodu.
— To magia. Stara i pełna niedomówień. Nawet jeśli wasza przysięga ślubna opierała się na daninie krwi, nie wiadomo, czy zareaguje na kogoś, kto nie należał do tej rodziny od razu. Bądź co bądź. Byłaś tylko żoną. — Na te słowa Narcyza skrzywiła się mocniej i wyszła z pokoju. Harry spojrzał na Zabiniego, który parsknął cicho, jakby chcąc rozładować całe napięcie. Cóż… Obaj nie mogli się doczekać tego momentu.
Kiedy tylko Narcyza wprowadziła do pokoju Roxanne Malfoy, zapadła ta niezręczna cisza, której obaj się spodziewali. To było dla nich jak policzek w twarz. Widzieli to, spoglądając na miny wszystkich, wliczając w to samego Moody’ego. Najwyraźniej żaden z nich nie sądził, że zobaczy po ich stronie któregokolwiek z Malfoyów.
— Ona powinna wystarczyć. — Nikt nie śmiał na to odpowiedzieć.

*

Ktoś chwycił go za poły szaty, szybko wciągając do pokoju. Dopiero kiedy uderzył plecami o drzwi, zdał sobie sprawę z tego, że to Zachariasz. Co szczerze mówiąc, zdziwiło go, Smith nie należał raczej do rannych ptaszków. Jeśli można to tak określić.
— Zgłupiałeś do reszty?! — Syknął, szarpiąc po raz kolejny i uderzył nim niezbyt delikatnie o drzwi. — Gdzie leziesz, idioto?!
— Na trening — rzucił, odtrącając od siebie jego dłonie. Nieprzygotowany na reakcję Puchon zatoczył się nieco do tyłu, jednak zdołał zachować równowagę i nie upaść. — Też by ci się przydał. — Dodał, poprawiając naruszone części szat. — Obijasz się, Smith.
— Ty sądzisz… — Zamilkł i zaśmiał się bez radości. Urquhart nie zrozumiał jego reakcji. Zachariasz zawsze był nieco dziwny, ale w tej chwili naprawdę zaczynał się martwić o jego zdrowie psychiczne. — Sądzisz, że Avery naprawdę robi w tej chwili trening komukolwiek? Jest czwarta rano!
— Słyszałem wrzaski.
— Tak… Z całą pewnością przetransmutowana mysz byłaby w stanie wydobyć z siebie taki skowyt — prychnął lekceważąco, przechodząc przez pokój nerwowym krokiem. Tony zmarszczył nieelegancko brwi.
— Przechwyciliśmy szpicli aurorskich?
— Jednak jesteś tępym osiłkiem — warknął chłopak, na co Tony zmarszczył brwi jeszcze bardziej. — Avery wychodził wieczorem, zapomniałeś?
— Co to ma do rzeczy?
— To, kretynie, że najwyraźniej ktoś go wkurwił. — Machnął ręką w stronę drzwi, ale widząc minę Ślizgona, zaklął. — No tak, przecież ty o niczym nie wiesz. — Westchnął, przejeżdżając dłońmi po twarzy. — To, co słyszysz, to Dafne, na której się wyżywa.
— Jak śmiesz mówić coś takiego?!
— Niby co?!
— Pan Avery nigdy nie skrzywdziłby Dafne!
— Robi to codziennie! — Tony w sekundę dobył różdżki, Zachariasz zamarł, patrząc na nią z lękiem. — Oszalałeś!?
— Odszczekaj to.
— Niby co? — Warknął i machnął ręką w stronę drzwi po raz któryś, jakby to miało wszystko tłumaczyć. — Jesteś tu, kurwa, od tygodnia, więc nie masz prawa mówić mi, co jest prawdą, a co nie. Byłem przy tym, widziałem. To, co on z nią wyczynia, jest pogwałceniem jakichkolwiek praw. Rzygać mi się chce, jak na niego patrzę! Co ty… — Zachariasz upadł na ziemię, przyparty do niej kolanem Ślizgona. — Oszalałeś?!
— Odszczekaj to — powiedział chłopak tak zimno, że cała krew z twarzy Puchona odpłynęła. — Pan Avery zajmuje się nami na zlecenie samego Czarnego Pana. Troszczy się o nas.
— Jesteś popierdolony — wychrypiał chłopak i zanim Tony zdążył się zorientować, kopnął go i przewrócił na ziemię. Role się zamieniły. Zachariasz szarpnął nim mocno i uderzył jego czaszką o podłogę. W trakcie uderzenia, w głowie chłopaka zaszumiało, a odrętwienie przebiegło przez całe jego ciało. Upuścił różdżkę, którą Smith odrzucił daleko poza zasięg Ślizgona, napierając na niego całym ciałem i potrząsnął nim po raz kolejny. — Zamknij się i słuchaj. Już raz to mówiłem, ale jak widać nie dotarło. Widzisz w tym człowieku to, co chcesz widzieć. Jak wszyscy tutaj na początku, ale typ nie jest tym, za kogo się podaje. Mydli ci oczy… robi to z nami wszystkimi.
— Jak możesz, ty zdra… — Syknął, kiedy jego czaszka znów uderzyła o marmur.
— Avery dba tylko o nas, rozumiesz? — Zaakcentował zimno. Tony wlepiał w niego wielkie oczy, zdając sprawę, że czuje lęk… Bał się tego Puchona. Przecież to nawet brzmi zabawnie.
— Dlaczego?
— Bo jest popierdolony! — Rzucił jakby to miało wszystko wyjaśniać. — Ubzdurał sobie, że jako że pojawiła się tu pierwsza, Dafne jest jego jebanym trofeum! Nie traktuje jej jak człowieka, rozumiesz? Robi z nią, co zechce, kiedy zechce i w jaki tylko sposób sobie wymarzy. Nikt nie ma prawa mu tego przerwać, idioto. Nikt… Bo ostatni, który do niego podszedł w tej sprawie, wyleciał w powietrze. Flaki leżały wszędzie, więc jeśli nie chcesz być następny, to, kurwa, weźmiesz teraz swoje chude dupsko i wrócisz do pokoju, udając, że nic się nie dzieje.
— Nie wierzę ci.
— Gówno mnie to obchodzi — syknął chłopak, puszczając go w końcu i otrzepał się z brudu, wstając. — Nie chodzi mi o ciebie i twoje życie, idioto. Tylko o nią.
— Zakochałeś się? — Zapytał, podnosząc się i chwycił za głowę, która niesamowicie go bolała. Kiedy spojrzał na swoją rękę, zobaczył krew. Smith zaklął po raz kolejny.
— Zapomniałem, że wy nie macie w słowniku takiego słowa jak współczucie. — Mruknął opryskliwie i schylił się po różdżkę Ślizgona, podając mu ją, kiedy tamten zebrał się już z ziemi.
— W takim razie, co tu robisz?
— Dobre pytanie — odpowiedział, patrząc mu zuchwale w oczy, ale nie powiedział już ani słowa. Odsunął się i podszedł do okna. Z jego pokoju również było widać morze. Ale teraz nie wydawało się być już krwawe… Słońce zdążyło wznieść się wyżej, a czarne fale mieniły się złotem…* A Tony zdał sobie sprawę z tego, że krzyki ucichły.












* Złoto/Żółć i Czerń - barwy Hufflepuffu


Tekst poprawiła kochana Jasmine!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz