sobota, 8 lutego 2020

65. Dłużnicy

Harry uchylił się przed klątwą wymierzoną w jego stronę. Przetoczył się w bok, wpadając do salonu, w którym Syriusz wraz z Remusem powalili właśnie jakiegoś śmierciożercę. W głowie wciąż szumiały mu wypowiedziane kiedyś słowa Zabiniego, że są zbyt nieostrożni. Teraz, gdy zabezpieczenia padły, wszyscy poczuli to na własnej skórze. Nie było ich wielu. Tego Potter był pewien, jednak nie oznaczało to, że nie powinni się obawiać.
— Widziałeś Bellę? — Zapytał Black, kiedy skierował się w stronę schodów. Znajdowali się tam Narcyza, Roxanne i Zabini.
— Nie. — Wydusił przerażony.
— Chociaż tyle. — Black skinął głową i wyszedł.
Bellatriks. Jedyna kobieta z jego wspomnień, sprawiająca, że żołądek podchodził mu do gardła, a ciało drżało ze strachu i bólu. Jedyna, której się bał i której odebrał to, co najwyraźniej było dla niej bardzo ważne. To nie mógł być przypadek, że pojawili się tutaj akurat teraz. Jednak… Bellatriks od razu rzuciłaby się im w oczy. Jej śmiech, który rozbrzmiewał w umyśle Pottera prawie każdej nocy, z całą pewnością dźwięczałby i tutaj, ale tak się nie stało.
— Skąd się wzięli? — Zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Zamiast tego Remus popchnął go z powrotem na ziemię. Odwrócił się… Dawlish i Rookwood. Wspaniale.
— Potter?! — Dawlish uśmiechnął się szerzej, wskazując na niego różdżką. Najwyraźniej nie był to atak z premedytacją. To nie jego szukali… Chcieli zająć się Zakonem i tylko Zakonem. — Cóż za zaszczy… — Zgiął się szybko i czmychnął za fortepian, kiedy klątwa Remusa poszybowała w jego stronę.
Harry nie był daleko w tyle, natychmiast zrobił to samo w stronę Rookwooda. Jednak przez nieuwagę, jak i spóźnioną reakcję, sam paskudnie oberwał w brzuch, odlatując kilka metrów w tył i uderzył w biblioteczkę. Kilka książek spadło mu na głowę. Podniósł się mimo to, natychmiast rzucając kolejnymi zaklęciami, tak defensywnymi, jak i ofensywnymi. Nie zastanawiał się już nawet, jakich zaklęć używa, rzucał wszystkie, które przychodziły mu do głowy. Chwilę później jednak coś poszło nie tak…
Rookwood wyrzucił z siebie klątwę, która po prostu rozbiła jego tarczę, jednocześnie przekierowując kawałki opadającej magii w stronę Remusa walczącego z Dawlishem. Harry widział to po raz pierwszy w życiu i przez myśl przeszło mu, że jest przecież tylko naiwnym dzieciakiem. Mimo to szybko odpowiedział kolejną klątwą, skupiając się na tym, iż role się odwróciły i jego aktualnym rywalem był John. Rookwood najwyraźniej uznał Lupina za godniejszego siebie rywala.
Dawlish do niedawna był aurorem. Jednak od pewnego czasu Shacklebolt mówił, że zaczął się od nich odsuwać. Twierdził, że często znikał z biura, a także że był widziany w miejscach, gdzie chwilę później pojawiał się zespół aurorów, bo dostali zgłoszenie, iż ktoś zginął… Teraz już było wiadomo, dlaczego tak się działo. I z jakiegoś powodu, Potter zupełnie nie był zdziwiony.
Po kilku chwilach Harry zauważył, że były auror miał banalną taktykę, która opierała się na powtarzalności. Dostrzegł, że zaraz po rzuceniu klątwy, robił krok w tył, by później stworzyć wokół siebie ochronę, zanim dosięgnie go odpowiedź przeciwnika. Tarcza otaczała go z przodu, ale tak jak wcześniej Potter, był uwięziony tuż obok dwóch sporych biblioteczek. Dlatego zamiast odpowiedzieć na klątwę, Harry wycelował zaklęcie w regał stojący obok. Wybity z rytmu śmierciożerca nie zdążył zareagować na tyle szybko, co Rockwood, który uskoczył w bok i cały mebel wraz z zawartością zwalił się Dawlishowi na głowę. Harry miał czas pomóc Remusowi rozbroić Rookwooda. Jednak Augustus miał inne plany…
Rzucił czymś w podłogę, po czym zapanowała ciemność. Potter rzucał klątwami jak oszalały, nic nie widząc. Remus krzyczał, że ma się opanować… Nie zrobił tego. Ktoś krzyknął “odwrót”, ktoś inny się aportował, a jeszcze inny głos zaczął krzyczeć, że nie ma zamiaru, bo taka okazja się już może nie powtórzyć.
Ten ktoś… To był Rookwood. Dym powoli opadał, jednak nie na tyle, by Potter był już w stanie rozpoznać kto jest kim. Poznawał jedynie Remusa, bo wiedział, gdzie ten wcześniej stał i nie sądził, by przemieszczał się z miejsca, w którym był w momencie wyrzucenia Proszku Natychmiastowej Ciemności. Pył drażnił jego gardło, jednak ani myślał, by zatkać usta dłonią, stojąc w gotowości.
Nagle w jego stronę poleciała klątwa. Uskoczył w bok, cudem się przed nią uchylając. Przebiegł kawałek w lewo, chowając się za fotelem. Ale Rookwood był przygotowany… Najwyraźniej ciemność zupełnie nie sprawiała mu problemu lub wcześniej użył na sobie jakiegoś zaklęcia, które umożliwiało mu widzenie. Była to jedyna możliwość, ponieważ nie sądził, by w normalnych warunkach fotel, za którym się schował, rozpadł się dwie sekundy po tym, jak to zrobił. Rzucił na oślep kolejną klątwą, jednak chybił. Spróbował jeszcze raz i jeszcze… Wciąż i wciąż biegając wokół ciemności. Nic nie widział.
Ciemność nasilała się, a on po omacku odbijał się od ścian jak uwięzione zwierzę. Remus również rzucał klątwy, jednak te z jakiegoś powodu znikały w mroku… To oznaczało jedno. Rookwood ukrył w ciemności tarczę. Musiała być jednak zmodyfikowana. Nie odbijała zaklęć, a je pochłaniała. Harry widział już raz coś takiego, podczas ataku na dom Draco w ferie. Jednak wtedy wiedzieli, dokąd uciec. A teraz?
W pewnym momencie, wszyscy zamarli na kilka chwil. Z korytarza wciąż było słychać wyzwiska Syriusza skierowane do śmierciożerców. Wtedy Augustus rozpoczął dywersję. Klątwy, które wchłonęła jego tarcza… Teraz wypluwała je w ich stronę, wraz z domieszką innych zaklęć. Harry i Remus nie mieli szans. Po pierwszym Cruciatusie Potter upadł na ziemię, czując ból przeszywający jego ciało. Mimo to wciąż starał się uciec. Nie miał wyboru. Remus krzyczał, żeby się deportował, ale odpowiedział mu jedynie śmiech Augustusa… Zamknęli ich tutaj. Potter wrzasnął, gdy druga klątwa uderzyła go w plecy, a nagle sparaliżowane ciało upadło na ziemię. Umrzeć z powodu Drętwoty. Czy jest większa hańba dla czarodzieja?
I wtedy właśnie zauważył błysk zielonego światła… Małego, jaskrawo zielonego światła, które nie mogło być klątwą.
Dwa małe, zielone punkty.
Tarcza została zrównana z ziemią. Rookwood wrzasnął, gdy ugodziło go zaklęcie, a dym nareszcie zaczął opadać. Jednak wcale nie było lepiej. W powietrzu latały klątwy, których Harry nie znał. Były wymierzone w stronę Rookwooda, jak i postaci stojącej teraz przy Potterze. Mnogość kolorowych świateł sprawiała, że oczy Harry’ego zaczęły go piec jak oszalałe. Nie mógł jednak odwrócić wzroku, wciąż był sparaliżowany. Leżał tak i patrzył, jak barwne pociski przelatują z szybkością błyskawicy tam i z powrotem. Aż w końcu… Nastąpił dźwięk postawienia tarczy i huk aportacji… Na tyle daleko, iż Harry wiedział, że to właśnie Rookwood przegrał walkę. Kiedy to się stało, dobiegło go więcej huków od strony holu, tak jak i kolejne odgłosy rzucanych klątw.
— Harry! — Krzyknął Remus, ale nie zbliżył się do niego. Najwyraźniej on również nie mógł się poruszyć, bądź coś bardzo mu to uniemożliwiało.
— W porządku. — Harry znał ten głos bardzo dobrze. W końcu już raz ocalił mu życie. Czarodziej przyklęknął przy nim, a klątwa została zdjęta. Jednak przez to, że wcześniejszą klątwą, która go uderzyła, był Cruciatus, ciało Pottera przeszył silny wstrząs. Gwałtownie zgiął się wpół i wrzasnął głośno. A wtedy ujrzał przed oczami błysk zielonego światła.

*

— Nie sądziłam, że w C.O.D.E jest tyle śmierciożerców — powiedziała Flora, przyjmując kubek z ciepłym napojem od Cormacka, który przysiadł się na kanapie.
Kiedy poczuła się wystarczająco zagrożona podczas zdemaskowania ich przez Remusa Lupina, odblokowała alarm, który uprzednio podtrzymywała wyłączony, a członkowie C.O.D.E po kilku chwilach pojawili się w budynku. Jak na nieszczęście, większość wysłana, by sprawdzić zagrożenie, bardziej zainteresowała się faktem, iż osoby, które pojawiły się w budynku, należą do Zakonu Feniksa, aniżeli bezpieczeństwem “obiektu”. Dlatego gdy podczas aportacji jeden z nich chwycił jednego z członków Zakonu za ramię, najprawdopodobniej przeniósł się do ich kryjówki, by po chwili wezwać resztę. Natychmiast się deportowali, zamiast zabezpieczać dom przed kolejnym, podobnym incydentem. Tylko dwóch z zarządu zostało, by poinformować ich, iż jutro nastąpi przeniesienie, bo bariery, które teraz nakładali, były jedynie chwilowe.
Jednak Cormack wiedział, że to stwierdzenie mówi nie o tym, że nie mogą nałożyć równie silnych barier już teraz, a o tym, iż nie mają na to czasu, bo zespół zawiódł i musi ponieść za to karę właśnie w tej chwili. C.O.D.E nie tolerują takich zachowań. Kiedy jesteś na zleceniu, nie masz prawa opuszczać stanowiska bez zgody przełożonych. Choćby mieli umrzeć, nie mieli prawa tego robić.
— Tak naprawdę można ich policzyć na palcach jednej ręki. — Oznajmił i napił się ze swojego kubka. Zrobiła to samo… Po czym zamrugała, zdezorientowana. To było kakao.
Zwróciła głowę w stronę Gryfona. Nie patrzył na nią, podkulając nogi do góry i owinął się kocem, patrząc w ogień jarzący się w kominku. Wydawał się jej tak niewinny, niczym chłopiec. Mimo iż Cormackowi pozostało niewiele z wyglądu chłopca, a ta pozycja wydawała się jej być niezmiernie niewłaściwa dla kogoś o jego postawie.
Cormack był wysokim, wysportowanym młodym mężczyzną, tak bardzo różniącym się od Theodora czy Draco, którzy mimo ładnych buziek i wzrostu, nie mogli pochwalić się nienaganną sylwetką. McLaggen nad sobą pracował, z czego zdawała sobie sprawę bardzo dobrze. Podczas porannych spacerów często napotykała go na błoniach, gdzie najwyraźniej kończył swój trening. Jednak nie miał obszernych mięśni czy rozbudowanych pleców. Był wysportowany, ale w rozsądny sposób. Może robił to dla siebie, a może dla adoratorek. W końcu czarodziej nie musi być wysportowany, wystarczy, że zna się na wystarczająco na klątwach i zaklęciach. Dlatego też siedzący przed nią mężczyzna zupełnie nie przypominał niewinnego chłopca, którego postawę przyjął. Choć nie sądziła, by robił to naumyślnie.
— Chyba pierwszy raz w życiu ktoś tak uważnie mi się przygląda. — Oznajmił, w końcu na nią spoglądając. Nie spuściła wzroku. — Mam coś na twarzy?
— Nie zachowujesz się jak ktoś, kto odlicza czas do śmierci — powiedziała. McLaggen parsknął cicho. Carrow nie rozumiała jego reakcji.
— A jak według ciebie powinienem się zachowywać? Nie mam nic do stracenia.
— Poza życiem. — Nadal się uśmiechał. — Nie boisz się? — Spojrzał w stronę rozbitego okna. Wciąż nie posprzątali po całym zajściu. I choć było to jedno machnięcie różdżki, oboje nie mieli jakoś specjalnej ochoty, by się tym zająć. Milczenie okazało się być odpowiedzią. Powiedziała mu wcześniej, że chce tam być z nim, jednak nie rozumiała tego, po co pisze się na oglądanie tego przedstawienia. Victoria nie zmieni zdania… więc po co w ogóle się fatygować. Chyba tylko po to, by bardziej skrzywdzić siebie samą widokiem kolejnej śmierci z jej winy. Tylko po to. — Dlaczego nie uciekniesz?
— Nie jestem tchórzem.
— Idziesz na śmierć. — Nie odpowiedział. — Duma Gryfonów jest aż tak wielka? Iść z honoru na śmierć, która jest zupełnie irracjonalna.
— Złamałem część kodeksu.
— Kodeksu ludzi, którzy bez wstydu mordują innych.
— Jestem jednym z nich. — Zamilkła. Nigdy nie brała Cormacka pod uwagę jako mordercę. Znała go jedynie ze szkoły, jak i kilku spotkań w trakcie wakacji, gdy był w odwiedzinach u Notta w tym samym czasie, co ona. Był pogodny i uprzejmy. Czasami się zgrywał i był irytujący, jednak przez myśl by jej nie przeszło, że mógłby być mordercą. Fakt, iż Cormack był częścią C.O.D.E ją zastanawiał, jednak nigdy wcześniej nie uświadamiała sobie, co to właściwie znaczy. Do teraz. — Nie idź tam ze mną.
— Już postanowiłam.
— Nie chcę, żebyś widziała mnie w tak żałosnym stanie. — Odstawił w połowie pusty kubek na stolik i owinął się szczelniej kocem, jakby chcąc się przed czymś ochronić.
— Nie pozwolę cię zabić.
— To nie zależy od ciebie.
— Spłacę dług — powtórzyła po raz któryś, bo w przeciwieństwie do niego, nie czuła lęku czy oporów przed niczym. Uśpili jej lęki i wszelkie zahamowania… Tak jak mówiła Victoria. Bez względu na cenę, nie zatrzyma się. Bo to oznaczałoby, że klątwa nie zadziałała i… — To blef. — Cormack spojrzał na nią zdumiony. — Sprawdza nas. — Powiedziała pewniej i chwyciła go za ramiona. — Rozumiesz? Sprawdza, czy zareaguje na to, co się dzieje. Wykorzystuje cię do tego w tak prostacki sposób. Żeby dowieść mi, że spanikuję. Ucieknę, zostawię cię z lęku przed konsekwencjami, które dotkną mnie, ale ja już ich nie mam. Nie czuję… więc jeśli pójdę tam z tobą, nic się nie wydarzy. Bo rozwieję jej wątpliwości, co do skuteczności klątwy.
— Albo przeciwnie. — Zamilkła. McLaggen wyciągnął do niej dłoń i dotknął policzka, uśmiechając się. — Pokaże jej, że klątwa nie zadziałała w pełni i wciąż czujesz przywiązanie lub sentyment.
— Nie czuję.
— Twój gest wystarczy. — Przejechał delikatnie po zarysie jej szczęki, tak, jak robił to już wcześniej. — I żadne wyjaśnienia tego nie zmienią. — Nie mówił w tej chwili o niej. Choć może nie… mówił. Jednak ona czuła dotyk i widziała spojrzenie, którego nie mogła zidentyfikować, tak jak wcześniej. Zanim przybył tu Zakon, chciał jej coś powiedzieć… A jego oczy wyglądały właśnie tak. Z książek wie, że to oznacza zwykle tylko jedno, jednak wiara w taką hipotezę, była abstrakcyjna. Ponieważ… Jakby mógł coś do niej czuć?

*
— Severus. — Draco, słysząc słowa ojca, zdumiał się i natychmiast odwrócił. Miał rację. To nie Rudolphus wrócił do dworu, a Snape. Skąd wiedział, gdzie ich szukać, nie miał pojęcia, jednak coś musiało być na rzeczy. Zwykle znudzona życiem i zirytowana twarz Severusa teraz była zdenerwowana, a jego oczy natychmiast po wejściu do pomieszczenia padły na Bellatriks, której Esmeralda wciąż nakładała zaklęcia chroniące.
— Co jej jest?
— Zemdlała.
— Mówiła coś przed tym?
— Że boli ją w lewej piersi… — odparł Draco, patrząc na nieprzytomną ciotkę, wciąż pamiętając oczy przerażonej dziewczynki, wpatrujące się w niego z bólem.
— Severusie, co się dzieje?
— Nie odpowiedziała na wezwanie. Rudolphus zresztą również nie. — Draco wymienił spojrzenie z ojcem, który przeniósł uwagę na kobietę. To nie było możliwe… — To jest raczej nietypowe.
— Kiedy was wzywano? — Zapytał cicho Lucjusz. Snape oderwał wzrok od kobiety i spojrzał na nich uważnie, a w jego oczach czaił się błysk, którego Draco nie zrozumiał.
— Godzinę temu, kiedy bariery Zakonu Feniksa z jakiegoś powodu pękły. — Powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo. — Rookwood wezwał posiłki. Pojawił się tam nie wiadomo dlaczego wraz z Dawlishem i innymi. Nikt nie miał pojęcia, skąd wiedzieli o położeniu kwatery. Nikt nie wiedział… — Draco spojrzał na swoje buty. Gdy jeszcze miał “dar”, przejrzał kiedyś myśli Severusa. Dlatego wiedział, że teraz łże. Snape wiedział. Doskonale zdawał sobie sprawę z położenia… Grał na dwa fronty, by w odpowiednim momencie się przypasować. — Akcja była szybka, ktoś się pojawiał i ktoś znikał, jeśli stchórzył. Byłem tam na chwilę przed końcem…
“Był dłużej” - pomyślał Draco, kiedy Severus zaczął opisywać zajście. Wpatrywał się w ciotkę, która leżała przy łóżku i wciąż zastanawiały go jej ostatnie słowa. Lewa pierś… Przesunął dłonią do swojej i wciąż patrząc w twarz Belli, wsłuchał się w bicie własnego serca… Bolało ją. Damę bez serca kłuło właśnie ono…
— Ostatnie, co wiem, to to, iż pochylał się nad Potterem. Miał go już w garści, kiedy Shacklebolt...

*

Harry z przerażeniem patrzył, jak zieleń gaśnie… Jak wchłania ją czerń. Raz po raz mieszając się w sposób zupełnie niewiarygodny, a drobne, lśniące, szmaragdowe punkty gubią się w ciemności, która wypełniała źrenice. By sekundę lub dwie później pozbyć się ich całkowicie… A bezwładne ciało przechyla się w bok i upada.
Nie miał odwagi, by się ruszyć, nie słyszał już dźwięków walki. Nie słuchał ludzi wokół niego, którzy zaczęli podnosić się z ziemi. Choć wiedział, że ktoś pomógł Remusowi, a ktoś inny wyciągnął Dawlisha spod biblioteczki i deportował się… Nie słuchał. Patrzył tępo w te ciemne oczy, pozbawione życia.
— Dlaczego? — Wydusił z siebie, zaciskając dłonie w pięści, a łzy napłynęły mu do oczu. — Dlaczego?! — Wrzasnął, podnosząc wzrok do Kingsleya, który odwrócił wzrok od jakiegoś aurora, zupełnie zbity z tropu.
— Harry…
— Dlaczego to zrobiłeś?! — Nie wstał, nie miał siły, by się poruszyć. Jedyne, co mógł zrobić, to siedzieć na tej brudnej podłodze, zaciskając dłonie w pięści i krzyczeć. Tylko na to było go w tej chwili stać. Różdżkę puścił, bo gdyby ją trzymał, to przysięga, że walka by się nie skończyła.
— Harry, on chciał cię…
— W samą porę, Kingsley, już myślałem, że… Harry — Radosny ton Syriusza, który właśnie wszedł do pokoju, od razu zmienił się w zatroskany i zdezorientowany jednocześnie. — Cieszę się, że nic ci… — Zamilkł, kiedy przeniósł wzrok w dół.
— Pochylał się nad chłopakiem, torturując go jak Longbottomów, nie miałem wyjścia — powiedział Shacklebolt, kiedy Black podszedł do ciała, jakby nie wierząc w to, co widzi i powoli odwrócił je w swoją stronę.
— To nie była jego klątwa!
— Co nie zmienia faktu, że gdybym nie zareagował, zabiłby cię, Harry. Takim ludziom nie można dawać choćby sekundy na zastanowienie się. Zabiją cię bez mrugnięcia powieką, to...
— Nie pierdol. — To był Black. I tylko Harry był w stanie dostrzec złość w oczach Syriusza, jakiej nigdy wcześniej nie dostrzegł. Coś było nie tak. Syriusz walczył… sam ze sobą. Widział to, gdy ten tylko wydobył z siebie to warknięcie. Walczył z tym, kim jest, a kogo przez cały czas udaje, mówiąc, że jego rodzina to przeszłość. Że nie ma dla niego znaczenia i najchętniej ujrzałby ją w ziemi. Że to wszystko się nie liczy… A liczyło się. Jednak duma nie pozwalała mu się do tego przyznać.
— To była konieczność, Black. — Warknął Shacklebolt, po czym wyszedł z pomieszczenia, mijając się w drzwiach z Narcyzą i Roxanne, które od razu zwróciły uwagę na ciało.
— Czy to nie…?
— Rudolphus — dokończył za Roxanne Remus, kiedy stało się jasne, że już nie dokończy pytania. — Kingsley wszedł w złym momencie. Z jakiegoś powodu Lestrange nam pomógł… Nie wiem, jaki miał w tym cel, ale pozbył się Rookwooda i zdjął zaklęcie z Harry’ego. Ból z poprzedniej klątwy jednak pozostał i… Cóż. W chwili wejścia Shacklebolta wyglądało to tak, jakby to on znęcał się nad Harrym… Zadziałał słusznie.
— Pochopnie. — Oznajmił zjadliwy głos, którego Potter nie znosił. Snape postanowił akurat teraz wspaniałomyślnie wrócić do Zakonu. — Nie pierwszy raz zresztą.
— Nie zaczynaj.
— Potter. — Snape nie zareagował na słowa Lupina, zwracając się do Harry’ego: — Idź pomóc Zabiniemu. Na nic się tu nie przydasz. — Harry chciał mu odwarknąć, ale nie miał siły, by to robić. Przeniósł spojrzenie na ciemne oczy pana Lestrange’a i zagryzł dolną wargę aż do krwi.
— Co z nim zrobicie? — Spojrzał na Remusa, który westchnął cicho i dotknął skroni zmęczonym ruchem.
— Trzeba pozbyć się ciała. Nikt nie może wiedzieć, że mieliśmy coś wspólnego z jego śmiercią, więc…
— Spalimy, Potter, a teraz już idź.
— Spalicie? — Powtórzył, nie ruszając się z miejsca. — Tak po prostu? Jak jakiś mebel?!
— Harry…
— Nie macie prawa! On… On nie był zły.
— Mordował ludzi z uśmiechem na ustach.
— Nie był zły! — wrzasnął Harry, patrząc na Snape’a z największą pogardą, na jaką było go w tej chwili stać. — Nie możecie! Nie macie prawa go spalić tak po prostu! Był człowiekiem i… i miał to! — Nie wiedział, co go opętało, kiedy po prostu podbiegł do ciała pana Lestrange’a i zerwał mu z szyi naszyjnik, unosząc go wysoko w górę. Remus zamrugał zszokowany, a Snape zamilkł. — Nie macie prawa! On…
— Nie mają. — Głos był cichy i spokojny, ale zmęczony. Słaby… Narcyza wyprostowała się i podeszła do niego, obracając go w swoją stronę. Harry czuł się pod jej dotykiem taki słaby, tak kruchy… i tak bardzo chciał, żeby go objęła. Tak jak zwykle robiła to Hermiona. Jednak ona tylko trzymała go w ten sposób, a gdy się opanował, skinęła mu głową, odbierając wisiorek z dłoni. — Idźcie. Razem z Syriuszem się tym zajmiemy.
— Nie wolno wam go pochować publicznie.
— Wiem. Wojna ma swoje zasady. Ale to ja, a nie ty, Severusie, mam prawo, by decydować o tym, w jaki sposób ciało zniknie z zakonu. W końcu jesteśmy jego rodziną. — Snape nie odpowiedział na to wyznanie. Remus zresztą również… Harry stał wciąż w miejscu, póki nie poczuł na dłoni czyjegoś ciepłego dotyku. Przeniósł uwagę na niebieskie oczy Roxanne i nie miał siły opierać się magii wili, jakiej właśnie na nim używała. Był wykończony i pełen bólu. Chciał coś zrobić… zostać. Jakoś to wszystko ułożyć, ale nie wiedział nawet, od czego miałby zacząć. Dlatego pozwolił poprowadzić się do wyjścia. Tuż przed zamknięciem drzwi dostrzegł jeszcze, jak Syriusz wyciąga dłoń, by zamknąć oczy Rudolphusa.

*

Kiedy drzwi kliknęły, zapadła cisza. Nie musieli nic mówić, oboje zdawali sobie sprawę z tego, że Lestrange nie był tutaj jedynie na zlecenie Czarnego Pana. Byli za to odpowiedzialni, przez wzgląd na to, co zrobili.
— Nie było Bellatriks — powiedział, patrząc na mężczyznę. Narcyza milczała. — Nie przepuściłaby takiej okazji, wiesz o tym bardzo dobrze. — Wciąż cisza. Syriusz sięgnął po spinkę do włosów, która odpięła się z warkocza Rudolphusa i dotknął jej powoli, naciskając na każdy kamień szlachetny, znajdujący się w jej obrębie. Jego ozdoby zawsze miały w sobie broń, ukrytą w dość wymyślny sposób. Nie wiedział dlaczego właściwie przykuło to jego uwagę aż tak bardzo. Częściowo na pewno dlatego, że nie mógł patrzeć na Rudolpha w tym stanie. — Wiedziałaś, że przyjdzie… Dlatego kazałaś Harry’emu nałożyć bariery dopiero jutro. — Podniósł wzrok do Narcyzy, siedziała przy nim na podłodze. Brudna i wykończona, nie przypominająca tej, którą widuje na co dzień. — Dlaczego?
— Żeby się przekonać — wydusiła. Syriusz zmrużył niebezpiecznie oczy. — Bella była pierwszym dzieckiem w rodzie Black. Była dziewczynką… A natychmiast po tym nasi ojcowie mianowali ją głową rodu. Nigdy nie wydało ci się to dziwne? — Syriusz zmarszczył brwi. Nie wiedział, że Bellatriks była dziedziczką magii rodu aż tak długo. Sądził, że otrzymała ten tytuł po śmierci jego matki czyli najstarszej żyjącej w kolejności starszeństwa. — Wiedziałam, że to zabierze jej część magii, jaką wszyscy składamy w ofierze… Jednak Bella się tu nie pojawiła.
— Nie rozumiem.
— Kiedyś Andro… — Zamilkła i wstrzymała oddech. Syriusz jej nie popędzał, ponownie przenosząc wzrok na spinkę, z której wysunęło się małe złote ostrze, z zaaplikowaną maleńką fiolką. Ostrze z trucizną, klasyka. — Powiedziała mi, że Bella została oznaczona jako wyjątkowa tylko dlatego, że nic nie znaczyła. Nigdy nie sądziłam, że w tej bredni jest choć krzta prawdy.
— W jakim sensie?
— Pojawił się problem… Problem, którego żaden inny ród nie byłby w stanie zakryć żadną znaną klątwą czy miksturą. Błąd… o którym się nie mówi.
— Mów jaśniej.
— Była charłaczką! — Syknęła w końcu, kuląc się i zaczęła spazmatycznie łapać powietrze. Black upuścił spinkę na ziemię, która z cichym brzękiem upadła na podłogę, a to słowo rozbrzmiewało w jego środku niczym dźwięk gongu. Charłaczką. Bellatriks była nic nie znaczącą w społeczeństwie istotą, którą rodzice, zamiast zabić, by zakryć plamę na honorze rodziny, obdarzyli mocą ich wszystkich... Tworząc tym samym najniebezpieczniejszą kobietę w świecie magii. Osobę, która nawiedza go w koszmarach, mordując z uśmiechem na ustach innych i torturując jego i jego przyjaciół. Która była dla niego, głęboko w umyśle, jedynym godnym przeciwnikiem. Bella… Której jedyny promień nadziei, jej najukochańsza siostra, wbiła sztylet prosto w serce, odbierając wszystko.
Powinien się śmiać. Powinien się cieszyć i skakać z radości, że ta parszywa wiedźma w końcu dostała to, na co zasłużyła. Powinien krzyczeć, że dożył momentu, kiedy tak się stało… Powinien… Jednak nie potrafił. Bo tego potwora ktoś kochał. I ten ktoś przyszedł odzyskać to, co odebrano jego miłości.
— Wiedziałaś o tym — stwierdził. Narcyza nie odpowiedziała. Black zacisnął usta w wąską linię. Postępowanie Narcyzy z pewnością ocaliło masę ludzi przed bestialską śmiercią w nadchodzącej wojnie, do tego dając moc Harry’emu, ale … Odkąd pamiętał, Bella tylko Narcyzę traktowała jako swoje światło. Nie pozwalała, by jej dokuczano, nie pozwalała, by ktoś jej tknął. Chroniła ją niczym lwica swoje młode. Dla ukochanej siostry zrobiłaby wszystko… A ta odpłaciła się jej czymś takim. Nie skomentował tego. Teraz nie chodziło o nią, o niego zresztą też nie. — On kochał tą wariatkę całym sobą.
— Wiem.
— Odsunęłaś się od niej, odebraliśmy jej magię, a teraz przez twoją… naszą lekkomyślną decyzję jedyne światło, które dla niej zostało, zgasło.
— Jej światło zgasło już dawno temu.
— On ją kochał.
— Sądzisz, że z wzajemnością? — zapytała. Nie odpowiedział. Nie wiedział i nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale… — Może kiedyś — dodała zrezygnowana i podniosła się, kierując w stronę drzwi. — Teraz to już nieważne.
— Dokąd idziesz?
— Zaraz wrócę. — Zapewniła tylko i wyszła, zostawiając go samego. A kiedy to się stało, Black oparł czoło na piersi Rudolphusa i przymknął oczy.
— Nie jestem gotowy, żebyś zniknął — powiedział, sam przed sobą przyznając się ze wstydem, że faktycznie tak było.

*


— Bariery na Grimmauld Place wciąż nie zostały aktywowane? — Lucjusz zatrzymał się gwałtownie, słysząc to pytanie. Zastanawiał się, jak wiele jeszcze nieszczęść bóstwa każą im przeżyć. Ale znając przepowiednie Cassy, jakaś część jego samego chciała się roześmiać. Bo to wszystko dopiero się zaczynało.
Przeniósł spojrzenie na syna stojącego przy łóżku ciotki, skąd nie ruszył się nawet o krok od słów Severusa. Podczas gdy on i Esmeralda nie potrafili ustać w miejscu, wciąż nerwowo chodząc wokół pomieszczenia.
— To czysta głupota. — Odpowiedział mu Snape. Draco zignorował go, idąc w stronę kominka. — Nie chciałeś tam wracać.
— Nie zostawię go tam.
— Draco…
— Pójdę po ciało. — Cała trójka spojrzała na Esmeraldę, która trzymała różdżkę w dłoni. — I tak wracam do Anglii. Z Rabastanem zrobimy, co trzeba. — Podniosła wzrok do mężczyzn.
— To nierozsądne.
— Nierozsądnym było przyjmowanie do Zakonu Narcyzy. Sprowadza na nich nieszczęścia… Na nas wszystkich zresztą. — Lucjusz spojrzał na swoje dłonie. — Ciało spocznie w rodzinnej krypcie, choćbym miała je tam przenieść kawałek po kawałku.
— To nie twój problem. Niepotrzebnie się narażasz.
— Mój. W końcu winę ponosi mój nieudolny brat. Jestem zobowiązana. A ty, Severusie, jesteś mi winien przysługę, więc jak na dobrego szpiega przystało, wprowadzisz tam i mnie… — Wyciągnęła do niego dłoń. Snape spojrzał na nią i skrzywił się mocno. Jednak przyjął gest i razem zniknęli z hukiem.
— Kto jej powie? — Draco wciąż patrzył na ciotkę, która oddychała bardzo powoli. Zupełnie nieświadoma tego, że nie miała już niczego.
— Ja. I tak muszę z nią coś przedyskutować.
— Chodzi o wezwanie? — Lucjusz zamilkł. Draco podwinął rękaw u lewej ręki ciotki. Mroczny Znak był blady, jakby dawno nieużywany, a przecież nie mógł tak wyglądać. — Jest powiązany magicznie. Powinien się aktywować, mimo iż ciotka straciła część mocy.
— Nie straciła części. — Draco uniósł do niego wzrok. Lucjusz chwycił różdżkę Bellatriks i przewrócił ją w palcach dwukrotnie. Nie musiał mówić więcej i nie mówił. Milczenie w tym wypadku wyjaśniało wszystko.
Draco usiadł z powrotem na krześle, które wcześniej zajmował, nagle niezdolny do utrzymania ciała w pozycji stojącej. Kręciło mu się w głowie, a w sercu czuł ucisk. Po tamtej opowieści nie był w stanie zareagować inaczej. Coś… coś w nim się zmieniło. Czuł więź, której nigdy wcześniej nie wyobrażał sobie czuć do któregokolwiek członka swojej rodziny. Nawet do wuja, który przecież traktował go jak syna.
— Co zamierzasz z nią zrobić?
— W jakim sensie? — odpowiedział Lucjusz, najwyraźniej zdziwiony formą pytania, jakiej użył jego syn. Draco odwrócił do niego wzrok.
— Jest skończona. Nie jest w stanie zrobić czegokolwiek bez pomocy innej osoby. Będzie tylko ci przeszkadzać. Ich skrzat jeszcze żyje, więc może odeślesz ją do Francji? Albo do Rabastana? A może…
— Gdziekolwiek byśmy jej nie posłali, będzie próbowała się zabić. — Draco zamilkł. Obserwując, jak Lucjusz patrzy bez wyrazu w stronę dawnej szwagierki. — Nie oszukujmy się, ma tyle odwagi, by to zrobić. A straciła wszystko. Nawet Czarny Pan nie jest w stanie przywrócić jej tego, co utraciła… a jego również straci, zaraz po tym, jak się dowie, iż jego najwierniejsza wyznawczyni jest bezużyteczna. Zostanie tutaj.
— Nienawidzicie się.
— Jestem jej to winny.

*

W salonie był tylko Black. Esmeralda nie skomentowała tego w żaden sposób, po prostu podeszła do nich i przyklękła przy ciele. Łapa, zdając sobie sprawę z tego, iż nie była to Narcyza, której się spodziewał, nagle odskoczył z różdżką w dłoni.
— Uspokój się, Black, jest magomedykiem. Wie, co robi. — Syriusz przeniósł spojrzenie ku Severusowi, który stał z boku, patrząc na niego zimno. Opuścił lekko różdżkę i zaczął przyglądać się Esmeraldzie. Znali się jedynie przelotnie, kilka razy spotkali się w Hogwarcie, jak i później, w dorosłym życiu, na korytarzach Świętego Munga. Zabini przykuwała uwagę, więc ciężko było przejść obok niej obojętnie, jednak Syriusz nigdy wcześniej nie miał z nią żadnej interakcji. Jedyne, co wiedział to to, iż jest młodszą siostrą Kingsleya, która tak, jak sam Syriusz, uciekła z domu i została wydziedziczona.
Kobieta nie zwracała na niego większej uwagi, otwierając oczy Rudolpha i świecąc w nie różdżką. Jednocześnie drugą dłonią wyjęła z mieszka przy pasku jakieś fiolki z eliksirami.
— Powiedz mi, Severusie, jakiej klątwy na sobie użyliście. — Zapytała, choć bardziej wydawało się to być stwierdzeniem. Wlała do ust nieboszczyka jeden z eliksirów, a jego sina skóra znów stała się delikatna i blada, przez co wyglądał, jakby spał.
— Starej klątwy życzenia… Skąd wiesz, że się jej stosował?
— W naturze nie istnieje taki kolor oczu. — Oświadczyła, a Snape odwrócił głowę w bok, jakby chcąc ukryć, iż jego oczy aktualnie posiadają barwę soczystej zieleni. — Były bardzo charakterystyczne, a aktualnie są całkowicie normalne. Ciemne, nudne, jak nasze. — Podniosła wzrok do Syriusza, który się w nią wpatrywał. Nie odpowiedział na zaczepkę, a Esmeralda nie była kimś, kto drąży temat, wróciła do… do czego właściwie? Konserwowania ciała? Określania daty zgonu? Czy może sprawdzania czegoś w celach naukowych? Słyszał, że Zabini lubi ciąć trupy i wyjmować z nich wnętrzności. Krwawa Dama, tak ją zwali. — Nie musisz kłopotać się ciałem, poinformuję Rabastana o tym, co zaszło i zajmę się stroną prawną.
— Dlaczego?
— Miałeś brata, prawda? — Zapytała zamiast odpowiedzi. Black zamilkł. — Więc rozumiesz. Płacę za jego błędy. — Słysząc to, Syriusz pomyślał o Regulusie i zastanawiał się, czy faktycznie i w ich wypadku tak było. — Poza tym, Rabastan wolałby raczej, żeby ciało jego brata spoczęło w rodzinnej krypcie, a nie w jakimś przypadkowym dole. — Black skinął głową na znak zgody. Esmeralda odwróciła wzrok do Snape’a. — Idź po niepotrzebną. — Zaakcentowała chłodno i Syriuszowi nietrudno było się domyślić, że chodzi o Narcyzę. Z tego, co wiedział, nie lubiły się. — Może zechce się pożegnać ze szwagrem, choć wątpię. — Dodała ciszej, kiedy ten wyszedł z pomieszczenia. — Własnym dzieckiem się nie przejęła, więc jak mogłaby w ogóle przejąć się kimkolwiek?
— Mylisz się. — Esmeralda podniosła na niego wzrok. Syriusz na nią nie patrzył. — Cierpiała… Wciąż cierpi z tego powodu, więc nie masz prawa mówić, że…
— Mam — przerwała mu, a Black zamilkł. — Akurat ja mam to prawo, Black. Byłam przy tej małej przez większość jej życia, nie odwiedzała jej. Nigdy. Wobec syna miała wymagania tak wysokie, że biedak mdlał z przemęczenia w wieku ośmiu lat. A męża… cóż. Traktowała gorzej niż zwierzę. Własnej siostrze odebrała magię. Ta kobieta to nieszczęście w ludzkiej formie, więc nie radzę starać się do niej zbliżyć. Jeśli chcesz jeszcze pożyć. — Przeniosła uwagę na drzwi, w których pojawił się ponownie Snape. Sam. Wykrzywiła usta w kpiącym uśmiechu i spojrzała na ciało. — Zostawić cię samego? — Zwróciła się do Blacka. Pokręcił głową.
— Powiedz tylko… gdzie go znajdę.
— Na cmentarzu Père Lachaise w Paryżu. Tam jest rodzinne mauzoleum ich rodu. Grindelwald wie, gdzie to jest. Jeśli zapomnisz, zwróć się do niego.
— Skąd wiesz, że on wciąż ży… — Esmeralda podniosła do niego wzrok, na co Black zamilkł. Wiedział, że Zabini była szanowaną wiedźmą w każdym kręgu, ze względu na jej użyteczność dla każdej ze stron. Jeśli czegoś chciała, z całą pewnością nie musiała się wiele wysilać, by to mieć. Czy to rzecz materialna czy też cenna informacja.
— Zaopiekuj się Blaise’em, Black. — Powiedziała na tyle cicho, żeby Snape ich nie usłyszał. Chwyciła za dłoń Rudolphusa. — To tylko chłopiec. — I zniknęła. Tak po prostu deportowała się, a jedyna rzecz, która mówiła o tym, że ktokolwiek tutaj wcześniej był, to pozostawiona na podłodze złota spinka wysadzana szmaragdami.
— Dumbledore zaraz tu będzie. Przestań się mazać i przyjdź do kuchni. Trzeba znaleźć nową kwaterę. — Warknął Snape, wychodząc z salonu. Syriusz nie miał siły, by rzucić w jego stronę jakąś trafną ripostę. Wyciągnął dłoń do spinki i przeniósł uwagę na gobelin rodowy, gdzie przy Rudolphusie były teraz dwie daty.
— Przynajmniej nie była to Bella — rzucił w przestrzeń. Grindelwald powiedział mu niedawno, że ból to siła napędowa. Im większy się staje, tym potężniejsi jesteśmy. Jeśli tak jest… To Syriusz coraz bardziej zaczynał wierzyć, że wkrótce stanie się kimś naprawdę wielkim. Ponieważ ból, który właśnie w tej chwili odczuwał, wyrywał jego serce z piersi… A przecież tak nienawidził swojej rodziny.

*


Narcyza zaciskała palce na brzegach umywalki, starając opanować drżenie własnego ciała. Targał nią strach i ból… Tak silny, że jej ciało odmawiało jakiegokolwiek posłuszeństwa. Martwy… po prostu martwy. Leży, tam na dole… z jej winy.
Pochyliła się, wymiotując wprost do umywalki. Włosy przykleiły się jej do twarzy, a z każdą sekundą nowe strumienie łez opuszczały jej oczy. A w głowie miała to martwe ciało… Ciało Rudolpha, który jeszcze niedawno przyszedł z nią porozmawiać o tym, żeby do nich wróciła. Że Bella jej potrzebuje, że postara się, aby jej wybaczono, że…
Zadrżała po raz kolejny i wypluła ślinę. Tym razem zobaczyła w niej krew. Szybko obmyła twarz zimną wodą i spojrzała jeszcze raz… krwi nie było. Teraz do odpływu spływała jedynie jej ślina zmieszana z wodą. Uniosła twarz do lustra i wrzasnęła, uderzając w nie z całej siły. Pękło. Odsunęła się szybko i potknęła, upadając na podłogę, patrząc jak kawałki wpadają do umywalki.
— Egocentryczna… Nieczuła… — mamrotała, patrząc na swoje odbicia w kawałkach, które pozostały. — Zimna… Bezwzględna… — Trzęsła się i łkała, kiwając w przód i w tył. — Zakłamana… Narcystyczna! — Wrzasnęła w końcu i zamarła, znów widząc w drzwiach Snape’a. Stał tak, wciąż trzymając w dłoni różdżkę… Cóż… Zwykła Alohomora wystarczyła, by otworzyć drzwi. Nie myślała o tym wtedy. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
— Zaraz będzie zebranie. Będziemy się przenosić. — Oznajmił, odwracając się, by odejść, jednak zanim to zrobił, odezwała się.
— Severusie. — Zatrzymał się. — Zostań… — Spojrzał na nią. Wyglądała z pewnością żałośnie. Nawet bardziej niż wtedy, gdy szła do niego po pomoc w zeszłe lato… Gdy miała jeszcze wszystko.
Snape stał przez chwilę, jakby kalkulując wszelkie za i przeciw, jednak ostatecznie skinął głową. Nie ruszył się jednak z miejsca. Podniosła się powoli z ziemi i podeszła do zniszczonej umywalki, machając w nią różdżką. Lustro się złożyło, a ona po raz kolejny ujrzała w nim swoją twarz. Jasne pasma były brudne i sklejone, a oczy miała całe przekrwione. Jej jasna cera była okaleczona i szara, a usta pogryzione do krwi… Spojrzała na odbicie Severusa. Nie patrzył na nią, przyglądając się swojej różdżce.
— Gardzisz mną. — Powiedziała po prostu. Nie pytała, stwierdzała fakt. Snape podniósł do niej wzrok, a jego oczy tak bardzo przypominały jej o Rudolphusie, że wstrząsnęła nią kolejna fala drgawek. Jednak nie odwróciła spojrzenia, wciąż spoglądając w jego odbicie. Milczał, przez co uśmiechnęła się przelotnie. — Powiedz to na głos.
— Co to zmieni?
— Po prostu powiedz. — Syknęła, zaciskając palce na umywalce tak mocno, że aż knykcie jej pobielały. Snape pozostał niewzruszony, znów zwracając spojrzenie ku swojej różdżce.
— Zastanawiam się, co się z tobą stało. — Oznajmił, przewracając pałeczkę w palcach. — Jesteś rozhisteryzowana, żałośnie rozchwiana, zachowujesz się jak dziecko, cofasz się, zamiast iść naprzód. Stałaś się słaba. — Każde słowo było jak pociągnięcie noża po skórze. Szybkie, bolesne i pozostawiające nieprzyjemne szczypanie w miejscu przecięcia. — Do tego to. — Wskazał ją całą. — Nie ma już w tym Narcyzy. Tylko jakaś nic nie warta wiedźma, która przegrała. — Podniósł na nią wzrok, a ich spojrzenia w lustrze znów się skrzyżowały. — Więc tak. Gardzę. Możliwe, że bardziej niż samym Blackiem. — Kobieta wytrzymała spojrzenie… jednak co dalej? Będą tak stać i się w siebie wpatrywać? Nie było jej stać na odzew. Miał rację. Przegrała i zachowywała się właśnie jak przegrany, który nie jest w stanie podnieść się po porażce. — Rusz się, nie mamy wiele czasu. — Odwrócił spojrzenie, znów patrząc na różdżkę. Narcyza nie odpowiedziała, machając różdżką, by naprawić swój wygląd, chcąc zakryć wcześniejszy atak histerii… Na próżno.
Kiedy weszła do pokoju, podążając za Severusem, jej uwagę przyciągnęła otwarta szafka z fiolkami. Przystanęła przy niej i przez chwilę przyglądała się naczynkom, w których lśniły barwne nici wspomnień, których nie pamiętała. Rzeczy, które wyjęła z umysłu jakby były czymś nieistotnym. Zerknęła w stronę drzwi, zza których dobiegały ciche odgłosy. Fiolek było dużo. Bardzo dużo… Miała pić dwie w ciągu dnia, by powoli przyswajać swoje wspomnienia.
— To ja z naszej dwójki pamiętam — powtórzyła cicho słowa, jakie powiedział jej Rudolphus tak niedawno. Odkorkowała pierwszą, jaką chwyciła w dłoń. — Moja kolej, co? — Uśmiechnęła się lekko do siebie i nie zastanawiając się nad konsekwencjami, wypiła pierwszą, w drugiej dłoni trzymając już kolejną.

*

Kładąc się do łóżka, Theodor nie potrafił wyrzucić z głowy widoku Dafne, opuszczającej domostwo jego wuja z całkowicie wyprowadzonym z równowagi Averym. Nikt nie mógł nic zrobić. Nawet wuj, który wywoływał w reszcie znajdujących się w budynku posłuch, był w tej chwili kompletnie bezradny. Zagroził jedynie młodszemu magowi, że poinformuje o tym Czarnego Pana, a ten po prostu go wyśmiał. Avery był aktualnie w bardzo dobrych stosunkach z ich Panem i nawet osobie tak dobrze ustawionej jak Yaxley, ciężko składać na niego donosy.
Przed zejściem na dół, Dafne życzyła mu powodzenia w nowym życiu i mimo całego żalu w jej głosie, czuł, że było to szczere. W jakiejś części żałował przeszłości i swojego postępowania wobec Ślizgonki. Jednak był to czas, który zostawił za sobą. Który nie wróci i miał nadzieję, że już nigdy się o niego nie upomni. Był głupi, myśląc o tym, że skarga wuja podziała, jednak w nią wierzył. W końcu… nie pozostało mu nic innego, jak tylko naiwna wiara w to, że życie Dafne zostanie jakimś cudem ocalone… To wszystko zajmie czas. Czas, przez który ona wciąż będzie upokarzana. Za każde potknięcie swoje i swojego pana. “Świata nie zbawisz” - pomyślał, zdając sobie sprawę z tego, że w jego umyśle znów pojawiły się pomysły ocalenia kolejnej osoby od marnego losu… A przecież doskonale wiedział, że sukcesem będzie, jeśli zdoła ocalić samego siebie.

*

Harry siedział w kuchni, spoglądając tępo w pierścień znajdujący się na jego serdecznym palcu lewej ręki… Prezent od pana Lestrange’a, który otrzymał zaraz po tym, gdy to Rudolphus ocalił mu życie po raz pierwszy. Działo się to w Hogwarcie, on zabił dla niego jednego ze swoich, następnie dając tę błyskotkę. Nigdy nie zwracał na nią większej uwagi, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że miał wygrawerowaną jakąś inskrypcję. Nie poznawał znaków, to było pismo, jakiego nie znał i nie rozumiał, jednak to i tak nie miało znaczenia… Ten pierścień stał się symbolem długu. Kolejnego długu, którego nigdy nie uda mu się spłacić, bo czas rozliczeniowy minął.
— Dzień zapłaty przyjdzie sam. — Usłyszał obok ucha delikatny kobiecy głos. Kiedy uniósł wzrok, dostrzegł pochylającą się nad nim Roxanne. Oparła właśnie podbródek na głowie Pottera, wpatrując się w pierścień. .
— Co to za język?
— Stara Mowa, używana jeszcze za czasów średniowiecza… Coś jak łacina w świecie mugoli. — Harry spojrzał na pierścień i zastanowił się przez chwilę. Ta inskrypcja idealnie pasowała do pana Lestrange’a, który przy każdym spotkaniu przypominał mu, że żaden z żywych nie jest dobrym sędzią, bo sami popełniają błędy. Ten, kto ma prawo ich sądzić to coś, co według Pottera nie istnieje jako istota… A mianowicie jest to śmierć. Drgnął nagle, uświadamiając sobie, że powiedziała mu to właśnie Roxanne.
— Skąd wiesz o tym, czego uczono w świecie mugoli?
— Syriusz spędzał wśród nich sporo czasu, więc, chcąc nie chcąc, sama coś o nich wiem. — Powiedziała po prostu, wciąż opierając się o niego. Nie było to nieprzyjemne uczucie, jednak Harry czuł się dziwnie. Roxanne zachowywała się wobec niego, jakby znali się od dawna, nie czuła skrępowania, bezkarnie naruszając jego przestrzeń i rozmawiając bez jakiegokolwiek zważania na różnicę w wieku. Nie mówiła do niego, jakby była kimś starszym i bardziej obeznanym w świecie… przez co miał wrażenie, że rozmawia z kimś w swoim wieku. — Nie smuć się. Akurat to nie była twoja wina. — “Akurat to” - powtórzył sobie w myślach i prawie parsknął cicho, słysząc jej opryskliwy akcent, przypominając sobie, dlaczego nie przypadła mu z początku do gustu. — Mam nadzieję, że wywiążesz się z umowy.
— Umowy?
— Zniszczyłam zabezpieczenia domu, bo tego chciałeś. Obiecałeś wstawić się za mną u Dumbledore’a. — Potter nie mógł zaprzeczyć. Mimo niepowodzenia misji, Roxanne wywiązała się z umowy, a to oznacza, że był jej to winny. Zacisnął dłoń w pięść, a pierścień lekko zalśnił. Czas dokonać pierwszej spłaty.





Dzień dobry!
Uznałam, że właśnie dziś jest wyśmienita okazja na pokazanie wam rozdziału 65, który nawiasem mówiąc całkiem przypadł mi do gustu. Mam nadzieję, że nie tylko mi. Dajcie znać w komentarzach!
Powiem wam w sekrecie, że w następnym rozdziale wchodzimy w nową erę tego opowiadania, dlatego zachęcam do śledzenia opowieści. Czas na zmiany kochani, poważne zmiany...

Dziękuję kochanej Jasmine za poprawienie tego rozdziału oraz za podjęcie się wyzwania poprawy rozdziałów wcześniejszych! Jesteś najlepsza!



Pozdrawiam
C

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz