sobota, 18 stycznia 2020

64. Spokojnie, mamy czas



Czasami śnił o wolności. Nie w sensie wolności poglądowej, a duchowej. Takiej, w której nie jest się ograniczonym słabym ciałem i blokadą zdolności. Wolności opierającej się na egzystowaniu z daleka od świata. Takiej, jakiej nie da się doświadczyć będąc żywym, a nie ma pewności, że dozna się jej po uwolnieniu z fizyczności poprzez śmierć. Wolności, w której nie ma ograniczeń, a popełniony przez ciebie czyn nic nie znaczy. Wolności niezdefiniowanej, jakiej nikt nigdy nie doznał i doznać nie ma prawa. Nawet jeśli wyzbędzie się wszystkiego, co ma znaczenie, nawet jeśli zrobi z siebie nieczułą istotę. Nigdy nie dozna wolności takiej, jakby chciał, bo będą żywi ci, którzy czują konsekwencje twoich czynów i przypominają ci o nich samą swoją obecnością. Są żywi ci, o których istnieniu wolałbyś zapomnieć, jednak nie możesz. Bo sam jesteś żywy i wiesz również, że to twoja wina.
— Noc jest chłodna — wykrztusił Syriusz, przerywając panującą wokół ciszę. Pilnował domu od zewnątrz, podczas gdy reszta sprawdzała posiadłość. Szukali jakiejś poszlaki, która nakierowałaby ich na miejsce, gdzie mogli przenieść Carrow i McLaggena… Po kilku kłótniach, jakie dobiegały ze środka, z domu wyszła Roxanne, która nie była skora do rozmowy. Nic dziwnego. Narcyza, kiedy chce, potrafi dać w kość, a pamiętając o równie nieprzyjemnym temperamencie Roxanne, było pewne, iż jedna musi wyjść, by wszyscy skupili się na zadaniu, jakie sobie obrali. Remus zdecydował, że w środku bardziej przyda się Narcyza… Czego Roxanne nie przyjęła z zadowoleniem.
— Brawo za spostrzegawczość. — Mruknęła kobieta i niczym nastolatka, chcąca podkreślić, iż ma jego słowa w poważaniu, ostentacyjnie usiadła na jednym ze schodków werandy. Black westchnął cicho i również przysiadł obok. Roxanne nie patrzyła na niego, wodząc wzrokiem po niebie. Dziś wyjątkowo nie było chmur zasłaniających gwiazdy. Nie lubił ich. Przypominały mu o nich wszystkich, żywych i martwych, o tych, których zawiódł lub rozczarował. Tych, których nie da rady przeprosić. Przypominały mu o tym, że mimo iż nie jest w Azkabanie, wciąż jest zniewolony. — Podobny do Pottera. — Oświadczyła w końcu, jakby odpuszczając i choć nawet na niego nie spojrzała, poczuł jak napięcie powoli się rozwiało.
— Tylko z wyglądu. — Przyznał cicho, myśląc o Harrym oraz o tym, jak różny okazał się być od Jamesa. Kiedyś tego nie widział, zaślepiony uczuciem tęsknoty za przyjacielem, teraz jednak, z każdym dniem dostrzegał, jak odległy od Jamesa jest jego syn. W charakterze, stylu bycia… wyborach. James, jak i on sam, nigdy nie zaufaliby Ślizgonom, nigdy nie szukaliby dobra w czymś, co już jest złe. Harry był inny i Black musiał przyznać, że to dzięki niemu zaczął uczyć się na nowo ufać. Nawet jeśli ktoś cię zawiedzie, trzeba próbować… Właśnie o tym myślał w chwili, kiedy Rudolphus go ocalił, jak i kiedy znów spotkał Narcyzę. Musi się uczyć, bo tak naprawdę wciąż wie bardzo niewiele. — Nie przypadł ci do gustu tylko z tego powodu, prawda?
— Możliwe — przyznała wolno. — Jest zarozumiały.
— Nie jest.
— “W końcu jestem Harry Potter” — zacytowała z nutą pyszności i dumy, po czym skrzywiła się paskudnie. — Pewny siebie szczeniak, myśli, że świat jest u jego stóp. Dokładnie tak, jak ojciec. — Oboje nawet nie wiedzieli, jak bardzo w tej chwili przypominała Snape’a.
— Chciał rozładować napięcie. — Coś strzeliło. Black opuścił wzrok na jej dłonie, które były mocno zaciśnięte w pięści.
— Niewiarygodne, że masz na to wyjaśnienie. — Spojrzała na niego w końcu, a w jej oczach lśnił ogień. Wytrzymał to spojrzenie. — Skoro jeden jest martwy, to będziesz teraz psem drugiego? Ślepo zapatrzonym w swojego pana kundlem, który…
— Po co ci ten jad? — Przerwał jej, ze zdumieniem zauważając, że nawet nie podniósł głosu, co zdarzało się nieczęsto. Bycie tak opanowanym to raczej u niego rzadkość. I chyba nie tylko on to dostrzegł. Roxanne zamilkła, wciąż z zaciętą miną. — Jesteś rozgoryczona… To zrozumiałe, jednak Harry niczym nie zawinił, byś po jednym spotkaniu wyrobiła sobie o nim taką opinię. Powinnaś go poznać, dopiero wtedy zobaczysz, że jest inny.
— W takim razie co ze Snape’em?
— Co?!
— Skoro doświadczyłeś takiej przemiany to z pewnością i z nim świetnie się dogadujesz. — Powiedziała. Widząc jego wyraz twarzy, pokiwała głową z dezaprobatą. — Akurat ty jesteś ostatnim, który ma prawo mówić mi takie rzeczy. — Spojrzała w głąb domu, skąd słychać było strzępy rozmowy.
— Dlaczego wróciłaś? — Zapytał zamiast wdawania się w idiotyczną kłótnię. Z jakiegoś powodu nie czuł złości… Coś ją blokowało. Jednak nie miał czasu zastanawiać się nad tym głębiej, mając tak wiele pytań, na które chciał znać odpowiedź już teraz.
— Ktoś powiedział mi, że warto. — Odpowiedziała po prostu, obserwując, jak Narcyza z Lupinem kierują się w stronę schodów prowadzących na górę, skąd wcześniej dobiegał głos Pottera. — Chcę zobaczyć, czy faktycznie tak jest.
— Co z Crouchem? — Po tym pytaniu Black zauważył, jak jej dłonie się rozluźniły, a zaciętość zastąpił smutek, ale i troska. I nie musiała mu odpowiadać, by wiedział, co się stało. Nie pierwszy zresztą raz.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała z nim tam zostać. — Oświadczyła prawie szeptem, a jej oczy zalśniły łzami, kiedy opuściła głowę, poddając się. — Nikt inny nigdy nie był w stanie dać mi tego, co on. Troski, miłości, bezgranicznego oddania. Nikt tak bardzo we mnie nie wierzył jak on. Nie pragnął tylko mojego szczęścia. Dla nikogo… nigdy… nie byłam tak ważna. — Otuliła się rękami, drżąc po całym ciele.
Mimo chłodu Black wiedział, że to nie on spowodował te dreszcze, a emocje. Setki tysięcy emocji, które nie mogły znaleźć ujścia. Nie potrafiły być wolne. Chciał coś powiedzieć, ale wszystko wydawało mu się zbyt banalne. Chciał coś zrobić, jednak gdzieś z tyłu głowy miał poczucie, że nie teraz. Nie tutaj, nie w tej chwili… Że musi sobie sama z tym wszystkim poradzić. On zresztą również czuł ból. Bolała go nie sama zazdrość, a jej słowa, bo wiedział, że on nigdy nie dał jej nawet jednej z tych rzeczy, które wymieniła. Nie troszczył się o nią, nie był jej oddany. Zamiast w nią wierzyć, wyśmiewał, nigdy nie zastanawiał się nad jej szczęściem, co najwyżej nad ich wspólnym, choć i tak zdarzało się to rzadko… I nie była dla niego tak bardzo ważna… jak James. A mimo to przyszła do niego. To z nim tu teraz siedziała i przy nim prawie płakała z bólu, a on nie mógł nic zrobić. Znów przynosił jej jedynie rozczarowanie przez swoją słabość. Bo nie potrafił się przełamać, by coś powiedzieć. Nie potrafił jej dotknąć ze strachu… cholernego strachu przed jej reakcją. Coś u góry spadło, po czym dobiegła ich reprymenda Narcyzy skierowana do Zabiniego, tycząca się jego nieuwagi i lekkomyślności.
— To zabawne — odezwała się w końcu Roxanne, opanowując drżenie swojego głosu. — Kpię z niej, a jestem dokładnie taka sama. Wybieram źle.
— Nie jesteś.
— Jak to? — Podniosła na niego wzrok. Oczy miała lekko zaczerwienione, ale nie było w nich widać łez.
— Kazałaś Narcyzie zrezygnować z miłości dla obowiązku. Dlaczego? — Teraz to on zadał pytanie. — Moglibyśmy wtedy być razem. Pobrać się i nikt nie miałby nic przeciwko.
— Po co teraz o to pytasz?
— Odpowiedz. Dlaczego kazałaś Narcyzie to zrobić?
— Nie chciałam, by Lucjusz cierpiał.
— Ale ty sama chciałaś to przeżywać, tak?
— Nie masz pojęcia, w jak wielkim błędzie ona żyła. Rosier…
— Jej nie kochał. — Dokończył, a między nimi zapadła cisza. — Wiedziałaś. — Powiedział w końcu. Skinęła głową w odpowiedzi. — Dlaczego milczałaś?
— Mieliśmy umowę.
— Wy?
— Ja i Evan.
— Co masz na myśli?
— To już nieważne.
— Mylisz się, to wciąż jest ważne! — Podniósł się na równe nogi, myśląc o tym wszystkim. O tym jednym szczególe, który może wyjaśnić przeszłość. Może również wyjaśnić, dlaczego Evan wciąż tutaj jest. To krótkie “nieważne” może jeszcze wszystko zmienić. — Co chcieliście tym uzyskać? Dlaczego przekreśliłaś swoje szczęście na rzecz Lucjusza, co…
— Nie było żadnego szczęścia! — Również wstała, patrząc na niego ostro. — Zostawiłeś mnie. Rzuciłeś jak jakąś marną dziwkę na rzecz szlamy! Nie chciałam mieć z tobą nic wspólnego, rozumiesz?! Nic! — Wydarła się na cały głos, a Black zamarł, czując jak zrywa się wiatr. — Chcieliśmy udowodnić wam to samo, co ty tak starannie starałeś się mi udowodnić wraz z Potterem! Że wszyscy jesteśmy tak samo fałszywi. I nie zgadniesz, co się okazało?! Otóż twoja droga kuzynka wbiła nóż w serce Lucjusza dokładnie tak, jak ty zrobiłeś to z moim! A później jeszcze raz! I jeszcze! I teraz stoisz tu sobie tak po prostu, a ja jestem tutaj jak ostatni kundel, który do końca zostaje przy swoim panu! Wszyscy jesteście tacy sami, tak jak i my. Nie mogę się ciebie pozbyć! Mimo iż wiem, że mnie skrzywdzisz, znów i znów, i znów… — Za każdym słowem uderzała głową w jego tors, a on czuł łzy w oczach. — Bez względu na wszystko, będę wierna… jak… ten… cholerny… Lucjusz… do… twojej… głupiej… kuzynki!

*

— Theodor! Chłopcze! Ty jeszcze na nogach?! — Nott często zapominał, jak komicznie zachowuje się wuj po kilku łykach Ognistej Whisky. Z żadnym innym alkoholem nie miał tego problemu. Stawał się wtedy nadopiekuńczym, sympatycznym dziadkiem zamiast zimnym i powściągliwym Corbanem Yaxley’em.
— Yaxley, na Merlina, ten dzieciak jest dorosły. — Zwrócił mu uwagę Avery, gasząc peta w szklanej popielnicy, po czym wrócił do dyskusji z Alecto Carrow. Theodor, schodząc na dół, spodziewał się ich zastać i mimo iż z początku miał ochotę po prostu porozmawiać z wujem, to wiedział, iż w tym stanie dyskusja o przyszłości Travers raczej nie ma prawa bytu. Poza tym… Jego plany zostały całkowicie przerwane, kiedy zauważył coś nietypowego. A raczej kogoś, kto z całą pewnością nie powinien być w takim towarzystwie całkiem sam…
Oczywiście zwrócenie na nią uwagi nie było absolutnie wskazane, znając parszywe charaktery towarzyszy wuja, którzy mogliby odczytać każde jego słowo jako groźbę, tym bardziej teraz, kiedy byli wyjątkowo niestabilni po… jak zauważył, całkiem sporej dawce alkoholu.
— Coś świętujecie? — Zapytał zamiast tego. Yaxley klepnął go w plecy, zapraszając gestem dłoni do dołączenia. Na jego nieszczęście, wskazał wolne miejsce tuż obok tego, gdzie stała Dafne. Dziewczyna jednak nie zwracała na niego uwagi, w skupieniu wpatrując się w swoje buty, jakby to miało jej pomóc w udawaniu niewidzialnej… Tak właśnie wyglądała, jakby zaraz miała zniknąć. Była blada jak ściana, ubrana w czarne szaty, które zupełnie do niej nie pasowały, zlewała się z otoczeniem. Światło w pokoju wydobywało się jedynie z kominka, a w pozostałej części panował mrok. Gdyby cofnęła się o krok, naprawdę ciężko byłoby ją dostrzec.
— Coś?! Szef Departamentu Aurorów padł w tej samej chwili, co Minister Magii! — Klasnęła w dłonie uradowana Alecto. Theodor skinął głową na znak zrozumienia, nalewając sobie szklankę whisky.
Obserwując Alecto i Avery’ego zastanawiał się, czy może któreś z nich będzie skore do pochwalenia się swoją… właściwie czym? Kim była dla nich Dafne? I skąd właściwie trafiła pod ich skrzydła? Fakt, wiedział, że to Dafne wpuściła śmierciożerców zaraz po tym, jak Draco zawiódł, jednak to była jej misja… Wykonana zresztą prawidłowo. Nie powinna dostawać kary za…
— Greengrass, nie przedstawisz się? — Odezwał się Avery, a Theodor słysząc, że to, co powiedział, nawet nie zabrzmiało jak pytanie, od razu skreślił Alecto z listy prawdopodobnego… opiekuna Dafne. Reakcja samej Ślizgonki zresztą tylko to potwierdziła. Wzdrygnęła się, choć najpewniej nie miała do tego prawa, bo Avery ściągnął gniewnie brwi w dół…
— To nie jest konieczne. Znamy się, sir. — Oświadczył chłopak, jednak nie sprawiło to, że Avery przestał patrzeć w ten przerażający sposób na dziewczynę… Nawet gdy mu odpowiadał, jego spojrzenie nie było mniej nieprzyjemne niż przed sekundą.
— Z Hogwartu?
— Tak, byliśmy razem na roku.
— Nie przywitałeś się. — Zauważył słusznie. — Była ci aż tak obojętna?
— Nie mieliśmy okazji zbyt dobrze się poznać. Więc można to tak określić. — Mag odwrócił do niego wzrok, który teraz nie był w żadnym wypadku nieprzyjemny. Raczej pełen życzliwości i ciekawości. Zaczynał grę. Wiedział… Lub się domyślał, że zełgał. Jednak gdyby przyznał się od razu, Dafne spłonęłaby na miejscu. Avery nie patyczkował się, jeśli chodzi o karanie. Z tego, co opowiadał mu wuj, należał raczej do tych najsurowszych w wymierzaniu kar ku czci sprawiedliwości, jakkolwiek absurdalnie brzmi to określenie w stosunku do człowieka.
— Sześć wspólnych lat w jednym domu to raczej wyśmienita okazja do zawarcia sojuszu bądź znajomości. — Zauważył konwersacyjnym tonem, rozkładając się wygodniej na fotelu. — Nie było was tam zresztą zbyt wielu.
— Nie przepadam za ludźmi.
— A jednak jesteś na każdym naszym spotkaniu. — Machnął ręką lekceważąco. — Czym różni się to od przebywania z rówieśnikami?
— Z rówieśnikami nie muszę przebywać, a tutaj owszem. Przez grzeczność, sir. Kiedy gospodarz domu zaprasza do konwersacji, nie wypada odmawiać, przez wzgląd na szacunek do niego.
— Szacunek — podchwycił śmierciożerca i powoli skierował znów wzrok na blondynkę. Nott czuł jej aurę. Była przerażona. — To cudowna rzecz. Żałuję, że nie każdego nauczono go tak wyśmienicie, jak ciebie, Nott. — Nawet nie użył ironii, przeszło Theodorowi przez myśl i był pełen podziwu do Avery’ego. W jednej sekundzie potrafił jednocześnie wprawić dwie osoby w dwa zupełnie inne stany. Pochwalić, jak i przestraszyć na tyle mocno, że zmieniała się aura maga. A to zjawisko było ostatecznością. Kiedy strach opanuje ciało i umysł, kiedy czarodziej powinien już zareagować w jakikolwiek sposób. Zaatakować, powiedzieć coś, cokolwiek, na swoją obronę… Jednak Dafne milczała, nadal patrząc na swoje buty. Więc magia reagowała sama.
— Czyli się nie znacie?
— Niezbyt dobrze. — Mężczyzna uniósł brew nieco wyżej, a Theodor napił się, zwracając uwagę na Alecto, przypatrującą się im uważnie. — Słyszałem, madame, że Czarny Pan planuje wysłać panią do Hogwartu. — Zmienił temat, co najwyraźniej bardzo ją ucieszyło, bo od razu się ożywiła.
— Wieści szybko się rozchodzą. — Machnęła lekceważąco ręką i zmarszczyła brwi. — Jednak plany ulegają opóźnieniu. Przez tchórzliwego dzieciaka Malfoya, wszystko szlag trafił.
— Malfoya? To Snape tu zawinił! — Oświadczył Avery, który zdawał się zapomnieć już o Dafne, jednak Nott wciąż czuł jej aurę na swoim karku… — Ten dzieciak nie miał zabić Dumbledore’a. To była kara dla Lucjusza, za niepowodzenie w Departamencie Tajemnic.
— Z tego, co wiem, ty sam się tego dnia nie popisałeś. — Rzucił Yaxley.
— Gdybym to ja dowodził…
— Nie dwójka, a trzynastka trafiłaby z powrotem za kratki — parsknęła Alecto, dolewając sobie do kieliszka whisky, po czym wypiła wszystko za jednym razem. Carrow nie należała do specjalnie urodziwych kobiet, a słowo dama było dla niej niezmiernie wręcz odległe… Zachowywała się gorzej niż niejeden zbir z Nokturnu, a tam przebywali tylko magowie najgorszego sortu. — To cud, że oberwało się jedynie Lucjuszowi i Theodorowi!
— Mieli czas, żeby wyrobić sobie reputację, którą Ministerstwo bardzo chętnie zdeptało. — Dodał Yaxley, siadając w swoim fotelu. — A mówiłem Theodorowi, że ta akcja jest niewarta świeczki.
— Mieli przeciwstawić się woli Czarnego Pana? — Zapytała Alecto. Corban pokręcił głową.
— Bardziej przydałaby się teraz, przejmując Ministerstwo od środka, tak jak planowaliśmy od początku. Gdyby nie narwany charakterek Bellatriks, Lucjusz ze swoim stoickim spokojem i dyplomacją byłby tam zbyteczny, a gdyby jego tam nie było, Theodora również.
— Co masz na myśli? — Nott poderwał głowę do góry, patrząc na wuja z szokiem. — Przecież to Czarny Pan nakazał ojcu tam iść. — Corban pokręcił głową.
— Nie kazał — oznajmił spokojnie, przez co Nott poczuł, jak jego serce okala chłód. Pamiętał jak dziś swoją ostatnią rozmowę z ojcem… a raczej kłótnię. Były święta. Ojciec mówił o dużej akcji w Ministerstwie Magii. Chciał iść z nim, jednak ten zastrzegł, że tylko ci wybrani przez Czarnego Pana mają się tam stawić. — Podczas doboru ludzi, mających przejąć przepowiednię zaraz po zdobyciu jej przez Pottera, wymieniono dwanaście nazwisk. Każdy miał parę…
— Twój ojciec pojawił się kilka chwil przed całą akcją… Nikt właściwie nie wie, w jakim celu. — Dodała Alecto, na co Avery parsknął.
— Pewnie chciał się wykazać! Ha!
— Nie należał do tego typu osób — warknął chłopak, a mężczyzna uśmiechnął się do niego chłodno i nachylił nieco. Notta owiał nieprzyjemny zapach whisky wymieszanej z cygarem.
— Pewien jesteś?
— Dosyć. — Yaxley nagle zabrzmiał chłodno i niebezpiecznie… Tak szybko otrzeźwiał? Avery spojrzał na niego i wykrzywił usta. — Nie plugawi się imion zmarłych.
— Nie byłby martwy, gdyby nie jego pycha! — Alecto, patrząc jak Avery wstaje, klasnęła uradowana w dłonie.
Nott nie wiedział, co właściwie powinien czuć. Starał się na co dzień o tym nie myśleć. Wyparł z umysłu postać ojca. Wolał żyć ze świadomością, że jest zbyt zapracowany, żeby się z nim spotkać. Że przecież nie często się widują, więc nie ma po co za nim tęsknić. Że on gdzieś tam żyje… nie chciał myśleć o nim jako o kimś martwym, mimo iż widział trumnę z ciałem. Mimo iż widział grób i zawsze może pójść sprawdzić, że wciąż jest w tym samym miejscu. Jego świadomość nie chciała dopuścić słowa martwy w odniesieniu do ojca. Nie dogadywali się… ale tak naprawdę miał tylko jego. Yaxley jednak nie odkrzyknął, zwracając się nie do Avery’ego, a do Theodora.
— Zabierz dziewczynę na górę. Musimy coś sobie wyjaśnić. — Nott nie protestował. Odłożył szklankę i podniósł się z fotela, pokazując Dafne drzwi. Ona jednak stała wciąż w tym samym miejscu.
— Dafne?
— Nie ruszy się. — Avery powiedział to z dumą w głosie, na co Nott odwrócił się do niego powoli. Mężczyzna stał z założonymi rękami na piersi i uśmiechał się zwycięsko. Yaxley zmarszczył brwi i zwrócił uwagę na dziewczynę. Stała w miejscu jak zaklęta.
— Imperius?
— Lepiej. Strach. — Te słowa sprawiały mu najwyraźniej niesamowitą wręcz przyjemność, bo wyglądał jakby rozkoszował się ich brzmieniem. — Lęk, czysty w swej prostocie. Nie zrobi kroku, jeśli jej nie pozwolę.
— To, że jesteś jej mentorem, nie znaczy, że masz ją traktować jak skrzata domowego. — Nawet Alecto zmarszczyła brwi i machnęła na dziewczynę. — Idźcie. Naprawdę musimy coś obmówić. — Dafne wciąż stała w miejscu. Nawet jak Nott lekko pociągnął jej ramię… Co on ci zrobił?, zapytał siebie w myślach, widząc tą zawsze mającą swoje zdanie Ślizgonkę, która każdemu bezczelnie mówiła to, co myśli, całkowicie pozbawioną swojej indywidualności. Avery uśmiechnął się szerzej. Nic dziwnego, to on tu rozdawał karty.
— Skrzaty bywają bardziej użyteczne niż ona, zgodzisz się, Dafne?
— Tak, sir — oświadczyła cicho, jednak na tyle głośno, by wszyscy ją słyszeli.
— Włóż rękę do paleniska.   
— Oszalałeś.
— Dziewczyno, nie waż się nawet o tym myśleć! — Nie może być… Dafne nawet nie zwróciła uwagi na to, co mówią inni, po prostu kucając przy kominku i wyciągnęła dłoń do jarzących się węgielków.
— Odsuń się. — Syknęła cicho, kiedy Theodor już miał chwycić jej rękę… To nie był strach, a zdecydowanie. Chciał od razu odciągnąć ją od tego pomysłu, jednak jej głos mówił jednoznacznie, że nie miał prawa tego robić. Jeśli to zrobi… będzie gorzej.
Zamknął oczy, kiedy Greengrass faktycznie to zrobiła, a następnie rozbrzmiał śmiech Avery’ego. Dafne drżała, zagryzając wargę do krwi, jednak z całych sił nie odsuwała jej…
— Dosyć!
— Nie! Niech trzyma…
— Oszalałeś! Powiedziałem…
— Niech trzyma. — Nott nie musiał oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, iż Avery ma wyciągniętą różdżkę. — Niech trzyma tak długo, póki nie powiem stop.

*

— Co śmierciożerca robi w takim miejscu? — To nie brzmiało nawet jak pytanie. Rudolphus uśmiechnął się blado, przyglądając się Anthony’emu z nieodgadnionym dla drugiego wyrazem oczu. Nie był zaciekawiony, jednak również nie wyglądał na kogoś, kto się czegoś obawia. A to pytanie zupełnie nie wyprowadziło go z równowagi. Musiał więc być albo bardzo dobrym aktorem albo… sobą.
Ciężko było mu jednak uwierzyć w to, iż tak naturalnym zachowaniem może odznaczać się czarodziej. Magowie byli porywczy. Każdy, nawet ten, a może szczególnie ten, który wygląda na najspokojniejszą osobę na ziemi. Magia nie pozwalała ich ciałom odpocząć, zawsze krążąc w ich ciałach, jakby szukając wyjścia. To sprawiało, że w przeciwieństwie do innych istot, czarodzieje za życia nigdy nie osiągali czegoś takiego jak spokój. Bo niezależnie od tego, jak bardzo by się starali odpocząć czy zrelaksować, ich ciała zawsze będą pobudzone i aktywne, gotowe do wypuszczenia mocy w każdej chwili… Dlatego też postać Lestrange’a nie była dla Anthony’ego wiarygodna. Był zbyt spokojny jak na kogoś znajdującego się w sercu Zakonu Feniksa, będąc po drugiej stronie barykady.
— To dom mojej rodziny, mam tutaj wstęp o każdej porze dnia i nocy. — Oświadczył, odwracając się i podszedł do okna, za którym zaczął padać deszcz. — Co robi tutaj strażnik? — zapytał po chwili ciszy.
— Skąd przeciętny mag w ogóle zdaje sobie sprawę z mojego istnienia?
— Znaki na twoich ramionach tworzą sekwencję Filii autem finis*. To wszystko. — Anthony uśmiechnął się blado sam do siebie i przeniósł na nie spojrzenie. Znaki wszystkich nadzwyczajnych, połączone w jeden wzór, zbiegały się do niczym nie wypełnionego okręgu. To było jedyne miejsce na jego ramionach niewypełnione żadną barwą.
— Sam fakt, iż wiesz, czym jest ten wzór, powinien sprawić, że będziesz trząsł się z przerażenia. Jednak patrząc w twoje oczy wnioskuję, że nie istnieje rzecz, która jest w stanie cię zaskoczyć.
— Jedyną osobą, która może to zrobić jest moja żona. Reszta… cóż. Dawno przestała mnie cieszyć.
— Strach nazywasz rozrywką?
— Nie strach, a ból. Ból tak piękny, że sprawia, iż inni oddają się szaleństwu, by tylko znikł. Ból, który daje nam siłę, a także ją odbiera. Ból, który nawet strażnikowi odebrał to, co dla niego najcenniejsze. — Anthony zamrugał zdumiony, gdy ten na niego spojrzał, a jego oczy zalśniły. — Ludzki ból zawsze mnie fascynował.
— Nie jestem człowiekiem.
— Nie byłeś. Coś jednak się zmieniło, prawda?
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Skąd — powtórzył Rudolphus i przyjrzał mu się uważniej. Milczał chwilę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią, a Anthony zauważył coś dziwacznego w jego oczach… Jaskrawą zieleń przebijał w niektórych miejscach ciemny brąz. Jego prawdziwy kolor oczu tuż przed sprzedaniem się… temu.
Magowie z jednej rzeczy nie zdają sobie sprawy. Oddając część duszy ciemności, wchodzą z nią w symbiozę. Oznacza to, iż nie tylko widzą, jak i słyszą lepiej niż wszystkie istoty żywe, ale wpływa to na ich reakcje czy nastawienie do życia. Otrzymują te błahe dary w wyniku pochłaniania każdej cząstki duszy. Czarodziej nie zdaje sobie z tego rzecz jasna sprawy… Do czasu, aż nie otrzyma daru oznajmiającego, że koniec jest bliski. Wiedzy… Wiedzy tak obszernej, iż umysł śmiertelnika nie jest w stanie jej pomieścić, w wyniku czego popadają w szaleństwo i bardzo szybko umierają.
Wiedza, którą posiadał mag stojący przed nim, była rozwinięta do tego stopnia, iż od razu na wejściu rozpoznał zmianę. Powinien zarejestrować obecność człowieka. Nie strażnika, postaci jedynie przyjmującej formę humanoidalną, który utracił moc, stając się śmiertelnym. — Od Diabła. Tak sądzę. — Oświadczył po chwili, na co Anthony rozchylił lekko usta. Określenia śmiertelnych na postać Tenebris Dominus zawsze go zastanawiały. Jednak tego typu nazwa z ust śmierciożercy była zadziwiająca, tym bardziej, iż użył on tej stosowanej w mugolskim świecie. Tutaj określano go jako Szatana i tylko tak.
Słowo Diabeł zapoczątkowane zostało w księdze mówiącej o wierze. A magowie nie należeli do istot specjalnie wierzących w bogów czy rzeczy tego typu, wszystko odnosząc do magii. Była biała i czarna magia. I nikt nie był za nią odpowiedzialny… Ten osobnik jednak przeczył tej ideologii. Więcej, zdawał sobie wyśmienicie sprawę z tego, że klątwa miała na niego wpływ, gdzie większość magów zupełnie ignorowała ostrzeżenia, którymi były owe “dary”.
— Wierzysz w Diabła?
— Nie jestem religijny — odparł Rudolphus swobodnie i przysiadł na krześle tuż obok łóżka, w którym znajdował się Anthony. — Jednak jedynym, kogo się obawiam, to właśnie Bóg.

*

Kiedy Narcyza skręciła w korytarz, z którego dobiegał głos Harry’ego, Remus zatrzymał się przy salonie, który wyminęła. Kobieta nie dostrzegła, że za nią nie podąża. Zresztą zdziwiłby się, gdyby przystanęła w momencie, gdy on to zrobił. Narcyza zwykła go ignorować, tak jak zresztą wszystkich członków Zakonu poza Syriuszem i Snapem. Nie byli wrogami, jednak nie można również powiedzieć, iż żywili do siebie wzajemną sympatię.
Dawno temu, kiedy jeszcze chodzili do Hogwartu, rozmawiali ze sobą dosyć często. Głównie w bibliotece, zważając na to, iż w innych miejscach szkoły zwykł przebywać wraz z Jamesem i Syriuszem, a ich opinia na temat Ślizgonów… Tym bardziej należących chociaż w małym stopniu do rodziny Black, była jedna - nie zbliżać się bez różdżki w pogotowiu. Remus zwykł uśmiechać się z politowaniem w ich stronę, gdy to mówili, jednak później... wszystko się zmieniło. Wojna zmienia ludzi… I mimo iż Narcyza nie opowiedziała się na głos za Voldemortem za pierwszym razem, to coś nie pozwalało mu ufać jej także teraz. Może to za sprawą ostrożności, a może czegoś innego. Black nie była z nimi szczera… I to kazało mu wierzyć, że jeśli nie będą zbyt uważni, kiedyś może sprowadzić na nich nieszczęście.
Kiedy tylko zniknęła, Remus wszedł do salonu, rozglądając się po nim uważnie. To, że czegoś nie widać, wcale nie oznacza, iż tego nie ma. Nauczył się tego lata temu, kiedy to James często postanawiał pobawić się w niewidzialnego, owijając się w pelerynę niewidkę i strasząc ich znienacka… A fakt, iż następowała właśnie druga faza księżyca, nieco wyostrzał mu zmysły i wiedział, że zapach, który czuje, nie należy do nikogo z ich grupy, a kogoś jeszcze. Były dwa… jeden mieszał się z drugim, co nakazywało mu myśleć, iż osoby te znajdują się blisko siebie. Ukrywali się… tylko po co? Przecież nie chcieli im zaszkodzić, co z pewnością oboje wiedzą. W końcu przyszli po nich ich przyjaciele…
— Przysłał nas Anthony — powiedział cicho, zbliżając się do miejsca, gdzie zapach był intensywniejszy… Ale przystanął, słysząc jak ktoś odwraca głowę w bok, był to dźwięk niesłyszalny dla zwykłego człowieka, jednak szmer na tyle głośny, by każde zwierzę było w stanie zorientować się, że coś mu grozi i uciec. — Jesteśmy tu, żeby ci pomóc. To coś może ci tylko zagrozić… — Drgnął, słysząc krzyki dochodzące z dołu, bardzo głośne krzyki i wtedy zwrócił uwagę na drzewo… Kamienie nefretu zaczęły znów świecić na fioletowo. Zaraz tu będą!

*

Podczas kiedy wszyscy się kłócili, Nott nie wytrzymał i siłą odsunął Dafne od ognia. Rękę miała całą spaloną… Do teraz nie miał pojęcia, jakim cudem była w stanie nie drzeć się wniebogłosy. A tym większą zagadkę stanowił dla niego jej stan. Nie odsunęła ręki mimo bólu, mimo z całą pewnością przerażającego bólu i strachu. Nie zrobiła tego. Była zdeterminowana? Czy może chęć przeżycia była tak silna, że była w stanie wytrzymać coś tak paskudnego? Przecież normalna osoba od razu odsunęłaby rękę… całkowicie odruchowo. Ona spaliła… paliła się, a tego nie zrobiła. Widziała… czuła, jak ogień pali jej skórę! A jednak nie odsunęła się.
— Jesteś kretynem. — To nie rzucona złośliwość czy ironia. Nie wdzięczność czy podziękowanie… Tylko złość. Mogło być gorzej… Przez to, co zrobił, będzie gorzej. Nie mógł sobie wyobrazić, co wyprawiał z nią Avery, skoro bez skrupułów zrobiła to twierdząc, że mogło być gorzej
— Musisz szybko wypić eliksir. — Podniosła na niego wzrok, a on zadrżał. Był obojętny.
— Co ty sobie gówniarzu…
— Uspokój się w końcu! — Corban wrzasnął tak głośno, że aż szyby zatrzeszczały. Avery zamilkł, na co mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. — I siadaj. — Nie miał odwagi zaprotestować. — Wy dwoje, na górę. Już. — Nott siłą kazał Dafne wstać i pociągnął mocno do wyjścia. Kiedy tylko wyszli, drzwi trzasnęły i zaległa cisza. Theodor nawet nie chciał sobie wyobrażać, co się tam teraz dzieje.
— Chodź, trzeba się tym zająć. — Znów ją pociągnął. Stawiała opór. Mocny… Kiedy na półpiętrze nie miał już cierpliwości, by ją ciągnąć, zatrzymał się gwałtownie i odwrócił, potrząsając nią. — Co ci się stało?! — Syknął. Nie zareagowała, jakby faktycznie była pod wpływem klątwy. — Dafne — westchnął i puścił ją, zdając sobie sprawę, że złość to ostatnie, na co może sobie teraz pozwolić. Spojrzał na jej dłoń - spalona skóra, przeżarta i zwęglona… Musiało ją to niesamowicie boleć. Wyjął różdżkę i skierował do ręki. Odsunęła się. — Musimy ją uleczyć.
— Nie masz pojęcia, co zrobiłeś, prawda? — Była przerażona… obojętność zniknęła. Dafne się bała i to jeszcze jak. Drżała po całym ciele, z jej oczu leciały strumienie łez, a jej głos się załamał, jakby zaraz miała zacząć się wydzierać z bólu i lęku. — Nie masz… On… On mnie zabije… Jak nic… Znów to zrobi… Tak jak wtedy…
— Dafne.
— Nie miałeś prawa tego robić! — Wrzasnęła, a on cofnął się o krok. — Nie miałeś! Gdyby nie wasze wrzaski, po kilku chwilach kazałby mi ją wyjąć i nic by się nie stało!
— On kazał ci podpalić sobie rękę!
— To naprawdę nic takiego!
— Nic?! Czy ty siebie słyszysz? — Znów chwycił jej ramiona, jednak nią nie potrząsnął, w ostatniej chwili się powstrzymując. Widząc jej oczy, te wielkie, błękitne oczy przerażonego dziecka, nawet nie drgnął.
— Powiedz… — wyszeptała cicho. — Złamałeś sobie kiedyś coś?
— Rękę… kilka razy.
— Boli, prawda? — Skinął głową. — A co, jeśli… Ktoś naumyślnie po kolei łamie ci kości? — Zapytała spokojnie, a on zamilkł. — Raz po raz… palce, ręce… nogi… i zostawia w tym stanie w trakcie pełni, w lesie… bez różdżki, do tego przypiętą do drzewa.
— Nikt nie jest tak okrutny.
— To tylko jedna z jego rozrywek. — Spojrzała na swoją zniszczoną rękę. — To naprawdę niewielka cena, Theo… — Westchnęła. Wyciągnęła dłoń w jego stronę, chłopak machnął kilka bardziej skomplikowanych sekwencji, a ta zaczęła się regenerować i zrastać. Po kilku chwilach ciszy pozostało tylko parę małych blizn. Jeden eliksir i będzie po wszystkim. Nic nie powiedział, wskazując tylko schody prowadzące ku górze, po czym ruszyli naprzód. Dafne nie odzywała się, on zresztą też nie, wciąż mając w głowie to, co przed chwilą się wydarzyło, jak i jej słowa… Połamać kości i zostawić w lesie w trakcie pełni. Nie wierzył w takie okrucieństwo. Klątwy torturujące, tak. Są szybkie i efektowne, ale tak barbarzyński sposób karania? Największemu wrogowi by tego nie życzył, a tym bardziej Dafne, która… która przecież nie potrafi zrobić niczego złego. Jedynie się słownie przekomarzać… Nigdy nikomu nie robiła krzywdy.

*

— Szukam siostry mojej żony — odpowiedział Rudolphus na pytanie, co tu robił. — Grindelwald poinformował mnie, że wyszli.
— I po prostu pozwolił ci przemieszczać się swobodnie po Kwaterze Głównej Zakonu?
— Nie masz pojęcia, kim jest ten człowiek, prawda?
— Akurat o nim wiem więcej niż większość z tutaj obecnych poza…
— Dumbledore’em — dokończył, na co Anthony skinął głową. Mężczyzna westchnął i lekko zakołysał się na krześle. — Miał do niego jakąś sprawę, deportował się, zostawiając mnie tu samego. Zresztą… i tak nie sądzę, by miał coś przeciwko. Bądź co bądź, w przeciwieństwie do większości tu obecnych, to ja jestem tutaj całkowicie legalnie, i nikt z domowników nie ma nic przeciwko mojej obecności.
— Mówisz o obrazie Walburgi Black.
— Czyli zdążyłeś ją poznać.
— Często wyraża swoje zdanie na głos. — Rudolphus uśmiechnął się i zakołysał ponownie, po czym zaczął stukać palcem po kolanie, jakby coś odliczając. Obserwując go, Anthony zastanawiał się nad pewną rzeczą. Dlaczego Rudolphus właściwie tutaj czeka? Jeśli “dar” wiedzy, jaki otrzymał, był aż tak rozległy, iż po jednym spojrzeniu był w stanie zdemaskować istotę wręcz mityczną to powinien również doskonale wiedzieć, że to, co się tutaj wydarzyło tego wieczora, jest nieodwracalne. Nie można oddać skradzionej magii rodu za życia jej nowego powiernika. Nie sądził, by jego żona ucierpiała na tym specjalnie mocno, co najwyżej straciła nadmierną ilość mocy, ale z tym da się żyć. A mimo wszystko Lestrange wciąż tutaj siedział, czekając na nie wiadomo…
Nagle nastąpiło kilka krzyków, jak i pisków, a później coś się stłukło i z hukiem upadło na ziemię. Rudolphus uśmiechnął się blado, podnosząc się z miejsca, a ciemnowłosy zamarł, zdając sobie sprawę, iż Lestrange wiedział doskonale, o której się tutaj pojawią.
— Wierzysz w to, że oddadzą moc twojej żonie?
— Już nie.
— Więc po co wciąż tu jesteś?
— Żeby się pożegnać. — Oznajmił po prostu i uśmiechnął się do niego serdecznie. On nie grał… Tylko był w pełni świadomy tego, że wkrótce zniknie.

*

— Co się właściwie stało? Wtedy, gdy uciekłaś — zapytał, zawiązując opatrunek na jej dłoni. Zareagowali zbyt późno i kilku blizn niestety już nie można było się wyzbyć. Dziewczyna nie odpowiadała przez pewien czas, jakby się nad tym zastanawiając. W końcu uśmiechnęła się krzywo i na niego spojrzała.
— Po co pytasz, skoro zupełnie cię to nie obchodzi? — To było bardziej stwierdzenie niż samo pytanie, jednak i tak go zdziwiła. Dafne, jaką znał, odpowiedziałaby od razu, nie zastanawiałaby się nad tym, czy kogoś obchodzi to, co ma do powiedzenia czy nie. A odpowiedź ta byłaby długa i nudząca, z domieszką kilku małych kłamstw ubarwiających historię.
— To nieprawda...
— Nie wierzę ci. — Westchnął cicho, kończąc wiązać pętlę wokół jej nadgarstka. — Nigdy nie należałeś do specjalnie przejmujących się innymi. Tym bardziej, jeśli chodziło o mnie.
— Po prostu ciężko mi zrozumieć, że jesteś u takiego… Jak Czarny Pan mógł ci to zrobić? Przecież wykonałaś jego zadanie. Dlaczego ponosisz taką karę?
— Przejąłeś się?
— Żebyś wiedziała — syknął, patrząc na nią gniewnie. Dafne wpatrywała się w jego twarz przez chwilę, aż w końcu na jej ustach pojawił się blady uśmiech, zupełnie niepasujący do sytuacji.
— To miłe uczucie. Tam, w środku. — Wyjaśniła, wskazując swoją lewą pierś. — Dawno go nie odczuwałam… Ale mylisz się. Bycie u pana Avery’ego to nie kara, a przywilej. Nawet nie wiesz, jak reszta adeptów na śmierciożercę się nim zachwyca i wiernie idzie jego śladami.
— Jak można uwielbiać kogoś takiego? — powiedział cicho. — Jak? Przecież… On traktuje ludzi gorzej niż zwierzęta!
— Jak na ironię, zwierzęta traktuje z bożą czcią — oznajmiła równie spokojnie co wcześniej. — Ma ich całkiem sporo. Kilka psów ocalił przed śmiercią na ulicy… Zabawne, prawda? Ktoś tak litościwy dla jednych może być… tak surowy wobec innych.
— Nie musisz mówić o nim z szacunkiem.
— Oczywiście, że nie muszę. Robię to, bo to mój mentor. — Theodor domyślił się, że Avery przegląda jej myśli, stąd te ostrożne zachowania i słowa. Przynajmniej chciał wierzyć w to, że Dafne nie wyprano mózgu, tylko sprawiono, że przez strach stała się tak powściągliwa i ostrożna… Merlin tylko wie, co by się stało, gdyby dowiedział się, iż powiedziała na niego coś złego… Chociaż z drugiej strony, wtedy na schodach, powiedziała mu, co Avery jej robi. Jak bardzo ją krzywdzi i zastrasza. Dlaczego powiedzenie tej prawdy nie jest równe z wyznaniem i tej drugiej? Na czym polega różnica? — Metody pana Avery’ego są surowe, ale sprawdzone. Reszta bardzo sobie go chwali.
— A czy wobec reszty też stosuje się do takich metod? — Zapytał, zauważając, iż już drugi raz powtórzyła słowa: reszta i zadowolony w odniesieniu do śmierciożercy, który przecież takimi sposobami z całą pewnością nie zadowoliłby swoich podopiecznych, a jedynie wzbudził w nich strach. Dafne spojrzała na jego spakowane walizki.
— Wyjeżdżasz? — Zapytała zamiast odpowiedzi. Chociaż nie. Właśnie tym mu odpowiedziała. Avery znalazł sobie w niej kozła ofiarnego za wszystkie jego niepowodzenia. Teraz to widział. Właśnie w momencie, kiedy Yaxley zaprzeczył jego słowom i zakazał robić to, co mu się żywnie podoba, Avery kazał włożyć Dafne dłoń do paleniska… Była jego lekiem na wszystkie bóle i złości. Polepszał sobie humor, patrząc jak cierpi.
— Za dwa dni… Zdałem OWUTEMY, więc nic mnie tu już nie trzyma.
— Przykro mi z powodu Touki. — Nie patrzyła na niego, mówiąc to. Nott jej nie winił, nie lubiły się. — Choć szczerze jej nie znosiłam to jednak było mi przykro, gdy dowiedziałam się, że nie żyje… Szkoda. Byliście naprawdę piękną parą. Wręcz książkową.
— Z równie książkowym zakończeniem. — Nieświadomie powtórzył słowa Granger sprzed kilku miesięcy. — Nie wiem, czy jest czego zazdrościć.
— Nie powiedziałam, że zazdroszczę. — Zerknęła na niego. — I tak nie jest. Opowieści tego typu są przereklamowane… Pansy łudziła się, że w nie wierzę, przysyłając cię do mnie raz po raz, kiedy miałam gorszy dzień. A ty to robiłeś, wszystko na pokaz… Jak w jakiejś banalnej komedii romantycznej… by spłacić dług. Żałosne.
— Nie sądziliśmy, że wiesz.
— Dostrzegłam to niedawno. — Podeszła do okna. — Wiesz… w trakcie czekania na śmierć, człowiek zastanawia się nad wieloma rzeczami, jak i uświadamia sobie kilka innych. Smutne. Ale mimo wszystko jestem Pansy za to wdzięczna. Martwiła się o mnie nawet wtedy, kiedy sądziłam, iż całkowicie mnie olewała.
— Chciała, żebyś chociaż ty z was dwóch wciąż wierzyła w coś takiego jak romantyzm. — Przyznał powoli. Nie sądził, by zrobił coś złego, wyznając sekret Pansy. Prawdopodobnie nie spotkają się już więcej, a to coś, co Dafne powinna wiedzieć. Że bez względu na wszystko, Pansy się o nią martwi. Tak jak i o Zabiniego, choć w życiu się do tego nie przyzna.

*

Kiedy skończyła, Draco nic nie powiedział. Nawet nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Nigdy nawet nie przypuszczał, że historia ciotki Belli może być pełna aż takich kontrastów. Zwykł wychodzić z założenia, że wujostwo było małżeństwem zaaranżowanym przez ich rody, a oni sami po prostu żyli obok siebie miast z sobą, jak było zresztą w wielu rodzinach czystej krwi. Sądził, że łączy ich Czarny Pan. Nic więcej… Owszem, ich zachowanie często dawało mu do myślenia, jednak troskę wuja, jak i nostalgiczne zachowania ciotki zrzucał na najzwyklejsze w świecie przywiązanie… Jak i mniejszą bądź większą chorobę psychiczną u obydwojga.
Jednak słysząc tą opowieść, nie miał wątpliwości, że to najbardziej namiętna opowieść o miłości, jaką kiedykolwiek słyszał. Opowieść o miłości tak silnej, że przełamała granice zdrowego rozsądku, mówiąca o zatopieniu się w nią wraz ze swoją naturą. Ciotka Bella nie zawsze była “zła”… Wuj po prostu to szaleństwo z niej uwolnił. Mimo ostrzeżeń, popchnął ją w stronę obłędu, w którym się zatraciła. Zresztą wiedziała o tym od początku. Zrobił to, bo jako jedyny ją rozumiał i akceptował. Taką, a nie inną… Żywą, nie udającą w kółko kogoś, kim nigdy nie będzie, jak reszta dziewcząt z “dobrych rodzin”... Był pierwszy. Nie Czarny Pan, a wuj. Dlatego ciotka przy nim pozostawała. Dlatego teraz siedzi, ze zniecierpliwieniem spoglądając w okno. Choć nie przyzna się do tego, że niepokoi ją nieobecność Rudolphusa. Bo pokazałaby to, co było na samym początku tej historii.
— Wróci, zanim zdążysz powiedzieć Avada Kedavra. — Rzucił cicho. Bella drgnęła i odwróciła do niego powoli głowę. Była wyraźnie śpiąca, jednak Draco wiedział, że nie pójdzie spać, póki ten nie wróci do domu… Poza obłędem, widział w jej oczach zdeterminowanie. Nie spocznie, póki nie będzie czuć się bezpiecznie… A wszystko wskazuje na to, że czuje się tak tylko w jego obecności.
Wyciągnęła do niego rękę i powoli dotknęła jego szczęki, w sposób delikatny i subtelny. Możliwe, że to z braku sił, jednak chłopak czuł więź z ciotką. W tej chwili głębszą niż z którymkolwiek z rodziny. Jej historii dowiedział się od niej samej, nie w wyniku swojego daru… Nie skopiował jej wspomnień do swojego umysłu, otrzymał je za jej pozwoleniem. Zaufała mu na tyle, by to powiedzieć i miał wrażenie… że był pierwszym, który tak naprawdę kiedykolwiek to usłyszał.
— Czuję kłucie w lewej piersi. — Jej głos był cichy. Ale nie dlatego, że sama tego chciała… — Dlaczego? — Jej dotyk był jeszcze delikatniejszy. Poczuł chłód. Szaleństwo w jej oczach gasło. Podniósł się nagle, a krzesło upadło z hukiem na ziemię.
— Nie waż się zamykać oczu! Słyszysz!?... Esmeralda!
— Nic mi nie będzie…
— Esmeralda! — Wydarł się. Do pokoju wpadła Zabini, za którą natychmiast wbiegł Lucjusz. Draco stał, wpatrując się w oczy ciotki. Nie zwracała uwagi na Esmeraldę, wymachującą różdżką, nie zwracała uwagi na spanikowanego Lucjusza, który coś do niej wrzeszczał… Tylko patrzyła, tak spokojnie, jak nigdy wcześniej… I w tej właśnie chwili czas jakby zwolnił. Czasami godziny płyną jak minuty, a czasem jedna sekunda ciągnie się wieczność. Dla niego taką sekundą była właśnie ta chwila… kiedy to szaleństwo zniknęło i przez ten jeden ułamek sekundy ujrzał strach… I nagle zrobiło się bardzo cicho. Mimo iż Esmeralda nadal wypowiadała swoje inkantacje, a Lucjusz mówił, że jeśli tylko pomyśli o tym, żeby zasnąć, to udusi ją gołymi rękami. Oni nie widzieli… Nie czuli tego, wciąż i wciąż robiąc swoje.
Bała się. Nieustraszona Bellatriks Lestrange się bała… Ale nie o siebie samą. Ten lęk… był zarezerwowany dla niego. “Dlaczego?” Te słowa szumiały mu w głowie, niczym w kółko powtarzana mantra, mająca wejść głęboko w jego umysł. Gdzieś tam usłyszał dźwięk wybuchającego ognia i kroki. Wuj wrócił.



*Filii autem finis - dzieci końca






Halo, halo!
Wróciłam nieco później niż się spodziewałam. Niestety ostatnio mój czas wolny obniżył się do minimum, ale spokojnie! Będę tu zaglądać tak jak do tej pory, choć postaram się częściej!
Co sądzicie o rozdziale?
Dziękuję za komentarze jak i maile.


Tekst poprawiła moja najdroższa Jasmine!

Pozdrawiam!
C












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz