piątek, 27 grudnia 2019

63. Wyjaśnijmy sobie coś.


    Każde działanie musi mieć swoje wyjaśnienie.




Draco nienawidził czekania. Przypominało mu przeszłość. Za każdym razem, gdy czekał na jakąś ważną informację, okazywała się bolesna. Właściwie nigdy nie słyszał dobrych wieści, a im dłużej czekał, tym były gorsze.
— Dlaczego to tyle trwa? — Zapytał w końcu, zirytowany. 
Lucjusz oderwał wzrok od szklanki z resztką whisky na dnie, którą trzymał w dłoni. Zataczał nią kółka, obserwując odbicia światła w złotym trunku. Dawało mu to pewnego rodzaju ukojenie od natłoku myśli. Słowa Bellatriks, wypowiedziane tuż przed utratą przytomności, nie wróżyły nic dobrego. Owszem, w przeszłości nie raz myślał o tym, że należałaby się jej porządna nauczka za te wszystkie złośliwości, jakich się dopuściła względem niego. Nigdy jednak nie życzyłby jej utraty magii… Cóż to w ogóle ma być?! Czarodziej musi mieć magię, inaczej nie mógłby się nim nazywać. Nie można jej odebrać ot tak! Jakby pstryknąć palcami… Tak jak i nie można się jej wyzbyć, nie będąc tego świadomym.
— Czy to Czarny Pan? — Kolejne pytanie. Spojrzał na Draco, który obserwował go uważnie zza okularów. Lucjusz wciąż nie przywykł do tego, iż jego syn je nosił. Był chyba pierwszym Malfoyem, który posiada wadę wzroku… Nie będzie wspominał, czyja to wina.
— Po co miałby pozbawiać mocy swoją najwierniejszą i najbardziej użyteczną sługę? — Chłopak wzruszył ramionami, a Lucjusz westchnął. Patrzył w stronę drzwi, za którymi zniknął Rudolphus wraz z Esmeraldą, niosąc nieprzytomną Bellę do jednego z pokoi gościnnych. Dziękował bóstwom, że Londyn nie został jeszcze odcięty od świata do tego stopnia, by ludzie musieli przechodzić setki kontroli przed deportacją. Co, jak wiedział, wkrótce miało się zmienić. — Poza tym, nieznana jest nam magia, która mogłaby pozbawić kogoś mocy. Choć, jak wiemy, Czarny Pan dysponuje potęgą, o jakiej możemy jedynie marzyć. — Draco nie skomentował drugiej części słów ojca, przenosząc wzrok na żyrandol z jeleniego poroża. Prawie uśmiechnął się na myśl, że jeszcze kilka godzin temu ciotka i ojciec chcieli się tu pozabijać, aby później wrócić do luźnej rozmowy, jakby nigdy nic. Skończyli na tym, że ojciec wziął sobie za punkt honoru wezwać Esmeraldę, mimo iż Rudolphus zaznaczał, że to nic nie da, póki jego żona jest nieprzytomna. — Jednak… mam przeczucie. — Oświadczył, patrząc na swój pierścień rodowy.
— To znaczy?
— Widzisz… Kiedy ostatnio byłem u Narcyzy po jej włosy do eliksiru wielosokowego, którego potrzebowałem, oznajmiła mi, że nie powinno mnie tam być. Tym bardziej kiedy tylko chcę… Każdy z członków rodziny, bez względu na nić powiązania, ma prawo pojawić się tam kiedy chce, bez ingerencji w bariery. Zupełnie legalnie. — Podkreślił, patrząc w stronę drzwi.
— Co bariery domu mają do ciotki Belli?
— Całkiem dużo. — Dopił whisky, odstawiając szklankę na stolik. Obok położył również pierścień, którego nie oddał Narcyzie… W sumie nie pamiętał teraz dlaczego. Był to rodowy pierścień Blacków, przedstawiający srebrną czaszkę z wygrawerowanym pod spodem mottem rodu: Toujours Pur*. — Jeśli Narcyza, jak i jej kuzyn, nie chcą, by inni członkowie rodziny bez uprzedzenia wchodzili im do domu, który, jak obaj wiemy, aktualnie zajmuje Zakon Feniksa... Z całą pewnością chcieli zmienić zabezpieczenia. A te może zmienić jedynie głowa rodu.
— Mogą to zrobić bez udziału ciotki? — Zapytał. Lucjusz pokręcił głową, na co chłopak zmarszczył nieelegancko brwi, przypominając matkę, która krzywiła się dokładnie w ten sam sposób.
— To tylko hipoteza, jednak mogłaby być trafna… Mogłaby, gdyby nie pewien szczegół.
— To znaczy?
— Następcę rodu, wbrew obecnemu, wybiera się poprzez błogosławieństwo większości żyjących członków rodu, to znaczy większości żywych z pierwszej i drugiej linii głowy rodu, w naszym wypadku między Narcyzą a Blackiem.
— Tyle że Black jest wyklęty.
— Otóż to — przytaknął i skrzywił się. — Nie ma prawa zostać głową rodu, może jedynie błogosławić… Więc jeśli Narcyza chciałaby, oczywiście hipotetycznie, zostać głową rodu, musiałaby dostać błogosławieństwo jego i Belli, by całość się dopełniła… Tą opcję odrzucam z oczywistych względów. Po pierwsze, twoja ciotka była tutaj z nami, a po drugie, za nic nie oddałaby władzy nad rodziną. To jej świętość… i moc.
— Nie rozumiem.
— Blackowie to wyjątkowy ród — mruknął, jakby zmęczony wyjaśnieniami. — Czerpią moc z gwiazd. Każdy z nich, dzięki starożytnemu zaklęciu jednego z pierwszych Blacków, przyswaja moc gwiazdy bądź galaktyki, od której imię otrzymuje… Ale nie ma niczego za darmo. Każdy z nich oddaje część siebie, otrzymując imię z gwiazd. Oddaje… Właśnie głowie rodu, by mogła godnie dbać o interesy rodziny. Przed utratą przytomności Bella twierdziła, że nie czuje magii. Czarodziej nie może nie czuć magii ot tak… Ale może czuć się pozbawiony tej części, która od lat była całkowitą normą. Pozostała jej jedynie własna magia. Bella została odłączona od pożywienia, zwanego rodziną, co bardzo ją osłabiło… Jednak to tylko hipoteza. Nie mamy pewności, że faktycznie tak się stało.
— Powiedziałeś, że Narcyzie wystarczyłoby błogosławieństwo większości żyjących Blacków… Ta kobieta, o której nigdy nie mówicie żyje, prawda? — Lucjusz drgnął, jakby Draco w tej chwili uderzył go klątwą prosto w twarz. Zapomniał… Oczywiście, że zapomniał o największej hańbie rodziny Black. O tej, o której nie mówią… A mimo iż jest wyklęta, może nadać błogosławieństwo.
— Narcyza nie poprosiłaby jej o pomoc — powiedział szorstkim tonem. — Bez względu na wszystko. Nienawidziła jej całą sobą, za to co… za przeszłość — oświadczył, zdając sobie sprawę, że i tak powiedział zbyt wiele. Draco nie podjął tematu, patrząc w drzwi, zza których dobiegały teraz krzyki i tłuczenie szkła. Najwyraźniej wybudzili ciotkę. — Jeśli jednak wzięlibyśmy ją pod uwagę, mają większość niezbędną do błogosławieństwa...
— I odebrania Bellatriks magii rodu. — Dokończył chłopak, co Lucjusz również poparł. — Nie wyobrażam sobie ciotki Belli bez magii. — Lucjusz parsknął cicho i skinął głową. On również nie mógł sobie wyobrazić takiego scenariusza.

*

Zapach tytoniu wymieszał się z ciężkim, gorącym powietrzem wypełniającym pomieszczenie. Gdzieś z dołu słychać było rozmowy prowadzone przez wuja z jego drogimi przyjaciółmi. Theodor nie zarejestrował momentu, kiedy ten wrócił do domu. Zresztą, nie był w tym osamotniony. Razem z Travers byli zbyt zajęci sobą, żeby zwracać uwagę na takie drobiazgi. Nikt nie mógł im niczego zarzucić. 
Mimo iż oboje mówią do Yaxleya “wuju”, tak naprawdę nie byli rodziną. Nazywali go w ten sposób tak po prostu - nie łączyła ich absolutnie żadna więź krwi. Mogłoby się wydawać dziwne, w końcu większość rodów w mniejszy lub większy sposób jest ze sobą spokrewniona. Nott nigdy nie zauważył jej na swojej linii, tak samo było u niej. Byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi, którzy przez zbieg okoliczności znaleźli się w tym samym miejscu, o tej samej porze. Tyle. 
Drgnął, czując zimną dłoń na swoim biodrze.
— Kobiety są stanowczo zbyt zachłanne. — Mruknął, wypuszczając dym z ust wprost na jej twarz. Brunetka odsunęła rękę, sięgając nieco dalej, by również wyjąć papierosa i odpalając go od jego. Przewróciła się na plecy, z zadowoleniem patrząc w sufit.
— Za to nas kochacie — powiedziała, a on parsknął cicho. Zaciągnęli się oboje w tym samym czasie. — I nienawidzicie. — Dokończyła, stukając palcem po podłodze, na której leżeli. Jakoś tak wyszło, że nie trafili ani na łóżko, ani nawet na biurko, gdzie początkowo planowali załatwić to szybko… Cóż. Nie zawsze wszystko idzie według planu, co mogło być do przewidzenia przy Travers. Nie da sobą pomiatać, jak i nie da niczego od siebie, jeśli sama nie będzie wystarczająco… skora do współpracy.
— Co jeśli ktoś postanowi cię stłumić? — Zapytał, przerywając swoje rozmyślania. Dziewczyna wypuściła ze świstem dym. — Zniewolić tą niezależność. Nie każdy, na kogo trafisz, będzie dla ciebie tak cierpliwy, Travers.
— Nie pochlebiaj sobie, Nott. Uwielbiasz to. — Prychnął po raz kolejny. Cóż… Nie miał wielu kochanek, jednak z tych kilku to właśnie ona dawała mu maksimum satysfakcji ze stosunku. Tu nie chodziło o uczucia i właśnie to sprawiało, że nie musiał się niczym ani nikim przejmować. Mógł pozwolić sobie na wszystko, jednocześnie nie otrzymując absolutnie niczego, jeśli się nie postarał. Jedna karta… A to, czy będzie dobra, nigdy nie było pewne. 
Początkowo przez długi czas przegrywał. Paskudnie wykorzystywany, bez żadnego odwdzięczenia się. Dopiero po tych porażkach zrozumiał grę, a całość zaczęła się rozkręcać, raz za razem mocniej i agresywniej… I nie mógł nawet przed samym sobą kłamać, że tego nie uwielbiał.
— Dla tego, byłbym skłonny nawet zabrać cię ze sobą do Durmstrangu — oznajmił, znów się zaciągając. — Ale to byłoby usidlenie silnej, niezależnej kobiety. Przestałabyś mnie szanować.
— Sądzisz, że teraz to robię? — Zmierzyła go wzrokiem, ale nie była oburzona. Wykrzywił usta w uśmiechu satysfakcji i na nią spojrzał.
— To ty zawsze przychodzisz do mnie, nie na odwrót.
— To nie argument. — Zgasił papierosa o jej ramię, na co syknęła cicho. — Po części… — Oznajmiła, patrząc na pełny okrąg wokół prawego ramienia, złożony z blizn po oparzeniach. — Może tak w dwóch trzecich.
— Tylko w dwóch trzecich?
— A mówiłeś, że to kobiety są zachłanne.

*

Zabini uniósł wzrok na Pottera, który właśnie wszedł do jego sypialni. Wyglądał co najmniej tak, jakby wygrał na loterii.
— Udało się?
— Tak. Rano nałożymy nowe bariery. — Oznajmił, zamykając drzwi. Jego dobry humor wciąż rozpraszał Zabiniego. To przecież tylko klątwa dziedziczenia, nie wiedział, skąd ta radość. Powinien odetchnąć z ulgą i myśleć o Florze. On sam nie potrafił przestać się nad tym zastanawiać. Owszem, dobrą wiadomością było to, że żyje, ale… Ale C.O.D.E? Cholerny McLaggen nie ma pojęcia, na co się porwał.
— Myślałeś nad tym, jak odbić Carrow? — Mruknął wreszcie, zirytowany. Harry drgnął, a jego uśmiech zmienił się w coś na pograniczu zdziwienia, jak i zatroskania. — Zapomniałeś o niej.
— Nie. Wcale nie, po prostu…
— Zapomniałeś — powiedział ostrzej, a Harry westchnął i powoli skinął głową. Blaise zmierzył go ostrym spojrzeniem i wrócił wzrokiem do książki, którą czytał przed wejściem Pottera. Dotyczyła magii obronnej kryjówek. 
Kiedy po południu z domu zniknęła Andromeda Tonks, zaczepił go Grindelwald, dając mu tą książkę. Nie miał pojęcia, skąd czarodziej wiedział, o czym rozmawiał z Remusem i Syriuszem, jednak księga okazała się strzałem w dziesiątkę. Były w niej bariery iluzji, jak i rozbrajające je klątwy.
— Ocalimy ją, Blaise. — Ponownie podniósł wzrok na Pottera, który wbijał sobie paznokcie w ramię, patrząc na deszcz padający za oknem. — Nie pozwolimy, by ktoś ją skrzywdził… Tak?
— Dlaczego pytasz o to mnie? Sam powinieneś to wiedzieć — powiedział po prostu. Harry po chwili skinął głową. — McLaggen zwykle wiedział, co robi. Nie skrzywdzi jej.
— Skąd ta pewność?
— Buja się w niej od trzeciego roku. — Harry odwrócił się z impetem w jego stronę. Zabini parsknął rozbawiony, zamykając księgę z cichym trzaskiem.
— Jaja sobie robisz? — Wykrztusił, na co Ślizgon jedynie pokręcił głową.
— Carrow jest w jego typie… Mądra, piękna i nie daje sobie wejść na głowę. Coś jak Granger, tylko że twoja Hermionka jest nieco zbyt… naiwna.
— Hermiona wcale nie jest naiwna.
— Proszę cię! Mimo tylu krzywd, zupełnie nie widziała zła w tym, co robił jej Weasley! Nie powiesz mi, że to nie było z jej strony naiwne. — Harry nie odpowiedział. Zabini położył się na łóżku, patrząc w sufit. — Kiedy Flora zaczęła chodzić z Maxem, usunął się w cień, później przy Bathory’m zrobił to samo. Jakoś zawsze zabrakło mu tej odrobiny odwagi, by ją gdzieś zaprosić, a kiedy był gotów… Cóż. Dostrzegł najwyraźniej, że ona pragnie Notta. Więc znowu stał z boku, patrząc jak tamten raz po raz ją krzywdzi poprzez miłość do innej… Banalna opowieść o miłości, co, Potter? — Spojrzał na niego. Harry nie ruszył się z miejsca. — Jednak on sam nigdy nie przyzna się do tego, że coś do niej czuje.
— Więc skąd ty wiesz, że tak jest? — Zapytał Harry, siadając na skraju łóżka, obserwując kumpla uważnie. — Taki z ciebie ekspert w sprawach miłosnych?
— Nie. Nott kiedyś mi o tym powiedział. Później zacząłem się przyglądać i cóż… Trochę zbyt często o nią wypytywał, jak na zwykłą ciekawość.
— To teraz specem jest Nott?
— Również nie. Ale on zna Cormacka jak nikt inny. Zauważył, że coś się dzieje… Chyba każdy widzi, gdy ktoś wlepia w niego maślane oczy. — Harry’emu przypomniała się Ginny sprzed lat, która zawsze śledziła jego kroki, starając się jednocześnie zupełnie go ignorować… — Obserwowany wie, a raczej powinien się domyśleć, że coś jest na rzeczy. Carrow jednak jest beznadziejnym przypadkiem, który nie ogarnia świata rzeczywistego, zatracając się w tych swoich ponurych myślach na temat śmierci i swojego parszywego losu.
— Jak na kogoś, kto się o nią tak martwi, strasznie na nią narzekasz, Zabini.
— Po prostu mówię jak jest. — Machnął ręką i westchnął. — Ale odbiegamy od tematu. Chodzi o to, że oboje są w niebezpieczeństwie. A nie o to, czy McLaggen o nią zadba.
— Brzmi to dwuznacznie.
— Miało tak brzmieć. — Zaśmiał się, a Harry jedynie przewrócił oczami, Zabini zawsze musiał nawiązywać do seksu. Nawet podczas tak poważnej rozmowy, jak ocalenie Flory i Cormacka.

*

— Co z nią? — Zapytał Draco zaraz po tym, jak Esmeralda weszła do salonu. Cudem uchyliła się przed lecącą w jej stronę szklaną fiolką po eliksirze, która roztłukła się na drzwiach tuż przed zetknięciem się z czaszką Zabini.
— A jak myślisz? — Warknęła, poprawiając włosy i podeszła do nich szybkim krokiem. Nalała sobie whisky i wypiła za jednym zamachem. Niemal natychmiast wypluła wszystko na podłogę. Lucjusz skrzywił się, a Draco szybko odsunął. — Chcesz mnie zabić?! — Syknęła w stronę Malfoya, który machnął różdżką, a z barku wyleciała szkocka whisky, od razu nalewając się do szklanki Zabini. — Sądziłam, że wylałeś cały zapas tego świństwa. — Warknęła, patrząc spode łba na butelkę Ognistej Whisky. — Wiesz doskonale, jak hierostelentyna, znajdująca się w składzie, źle wpływa na twój organizm. Miałeś to wylać.
— Jedna czy dwie butelki musiały się zachowa… ć. — Syknął, kiedy uderzyła go otwartą dłonią w głowę. Jak matka chcąca skarcić niegrzeczne dziecko. Jak widać, humor ciotki Belli udzielał się dziś wszystkim. — Co z Bellą?
— Jest osłabiona… To cud, że w ogóle ma siłę, by walczyć. Ktoś poważnie uszkodził rdzeń jej magii. — Oświadczyła, wciąż piorunując wzrokiem przyjaciela. Mężczyźni zamrugali, jakby nie rozumiejąc. — Aktualnie ma niecałą pięćdziesiątkę w skali Arusa. Tyle mają magowie przy narodzinach, z wiekiem wynik rośnie. Kiedy Bella była badana ostatnim razem, miała ponad trzysta. Co jest wynikiem powyżej normy… Do tego tak drastyczny spadek mocy to szok. Jeśli się w nim zatraci… W tym stanie podstawowe klątwy mogą sprawiać jej problemy.
— Ona bez magii nie przeżyje.
— Wiem, Draco… Wiem. — Przyznała bardzo cicho i znów się napiła. Draco zwrócił uwagę na pierścień leżący na stoliku i zacisnął dłonie w pięści. To wszystko wina Narcyzy. — Bella nie czuje się dobrze… Deportacja czy użycie Fiuu może mieć na nią zły wpływ. Będzie musiała tu pozostać przez pewien czas. — Poinformowała ich, na co obaj jedynie skinęli głowami. Lucjuszowi nie uśmiechało się mieszkać z Bellą w jednym miejscu. Już raz to przeżył i wolał nie powtarzać, rozumiał jednak, że w tej chwili jest to konieczne.
— I tak ma szczęście, że przez jakąś starą klątwę jest połączona z magią cząsteczkową, inaczej to coś wyssałoby z niej moc do ostatniej kropli.
— Magią cząsteczkową? — Powtórzył Draco. Kobieta skinęła głową.
— To stara magia, zapomniana. Używana była przez ludy zamieszkujące tereny Anglii przed czarodziejami. Sami twierdzili, że mają ją z gwiazd! — Pokręciła głową z rozbawieniem, na co Lucjusz drgnął, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z synem, który pobladł. — Cóż… zgadzałoby się to z przeszłością Blacków. Każdy z nich ma imię łączące się z gwiazdami. Najwyraźniej uwierzyli w tę bajkę… Prawda naukowa jest taka, że są chronieni przez źródło mocy, któremu jeden z przodków Blacków ofiarował swoją magię, jak i krew, oddziałując na siebie w taki właśnie sposób. Tamto miejsce jest przekaźnikiem. Przed śmiercią, każdy połączony krwią z tym przodkiem oddaje swoją magię, która następnie wpływa w żyjących. Z tego powodu, nawet jeśli dziecko miałoby narodzić się charłakiem, nie będzie to możliwe. Magia sama do niego wpłynie… I to właśnie trzyma Bellę przy życiu. To coś, cokolwiek to było, zabrało jej całą moc należącą do niej samej… Wiecie coś o tym? — Popatrzyła na nich uważnie. Draco zgarbił się jeszcze bardziej, a Lucjusz przetarł zmęczonym ruchem twarz.
— Można tak powiedzieć. — Przyznał, krzywiąc się przy tym. — Przynajmniej mamy co do tego hipotezę… Nie spodoba ci się.
— W to nie wątpię.
— Chodzi o Narcyzę.

*

— Powinnaś odpocząć.
— Odpocząć!? — Rudolphus uchylił się przed kolejnym uderzeniem w twarz. Bella była osłabiona, jednak wciąż gotowa udusić gołymi rękami. To wszystko ją przerosło. — Jak mam odpocząć, kiedy… kiedy oni… ktoś… zabrali ją. Calusieńką…
— Nie całą.
— Spójrz na mnie! — wrzasnęła, trzymając różdżkę. — No patrz! — Ledwie końcówka różdżki zapaliła się czerwonym światłem klątwy Cruciatus i od razu zgasła. — Jak ja… Ja muszę… Czarny Pan… Jak ja mu to…
— Najpierw zadbaj o siebie. — Wyjął jej różdżkę z dłoni i siłą nakazał się położyć. — Na nic się zdasz naszemu panu w tym stanie. Musisz odpocząć… Ja poszukam magii.
— Jak?
— Dowiem się, kto ci ją zabrał i odebrał, choćby był to sam Czarny Pan.
— Sądzisz, że mógłby to zrobić? Za karę? — Wyszeptała, a jej oczy zalśniły szaleństwem tak mocno, że sam Rudolphus poczuł dreszcz na plecach. Tracił ją już wcześniej, teraz była już na krawędzi… Jeśli ją przekroczy, już nigdy jej nie odzyska. Przejechał powoli dłonią po jej policzku. — Rudi?
— Nie wiem… Ale mam przeczucie, że ktoś maczał w tym palce. Muszę tylko dowieść swojej słuszności. — Bella otworzyła usta, chcąc o coś zapytać, jednak zamknęła je natychmiast i odwróciła głowę w bok, przygryzając dolną wargę niczym mała dziewczynka. — Spróbuj się przespać. Zawołam Draco, żeby przy tobie czuwał, póki nie wrócę.
— Dokąd idziesz? — Posłał jej uśmiech i pochylił się, całując w czoło. Kobieta przymknęła oczy, nareszcie przestała drżeć na całym ciele. — Jeśli to Narcyza… Odpuść. — Odsunął się, patrząc na nią ze spokojem. Bella zacisnęła dłoń na jego. — Jeśli to Narcyza…
— To będziesz gotowa żyć bez magii? — Zamilkła. — Dla niej? — Nie spojrzała mu w oczy… Nawet nie odwróciła głowy w jego stronę. Była. Była gotowa poświęcić absolutnie wszystko dla swojej małej siostrzyczki, którą tyle razy przysięgała chronić przed złem. Nieba by jej przychyliła, jeśli tylko by mogła… Bez względu na to, kim teraz jest jej siostra i jakich uczynków się dopuściła. Nawet jeśli miała ją za wroga. Bella nie zapomniała… Tylko myśl o Cissy zatrzymywała ją przy resztce zdrowych myśli. Nie przeczył, nieco go ta myśl drażniła, jednak z dwojga złego lepiej, że myśli o siostrze, zamiast o Czarnym Panie. — Wciąż jesteś małą, niewinną dziewczynką, którą po prostu zjadła ciemność. — Pogłaskał ją po włosach i wstał. Nie odpowiedziała mu, nie spojrzała ani nie ruszyła się z miejsca. Jakby zastygła w swoim własnym świecie, w myślach, których nikt poza nią nie znał i których nikt poza nią nie był w stanie pojąć. W szaleństwie, wymieszanym z prawdziwym życiem, które przeplatały się raz po raz, wyprowadzały ją z równowagi, by następnie uspokoić. 
Rudolphus wyszedł. Nakazał Draco zaglądać do Belli i deportował się. Musiał złożyć wizytę swojej drogiej szwagierce.

*

Harry zerwał się na równe nogi, kiedy dom się zatrząsł. Realnie zatrząsł, wszystkie światła zgasły, by po chwili rozbłysnąć oślepiającym blaskiem ognia…
— Potter! — Zabini pociągnął go za rękaw. — Trzeba wiać.
— Co?
— Czytałem dziś o tym. Bariery pękły. Nie jedna czy dwie… Ktoś właśnie zniszczył wszystkie! — Harry stał, wpatrując się w kumpla z szokiem, do czasu aż z dołu nie zaczęły nieść się krzyki, a do jego pokoju wbiegł Remus.
— Co się dzieje?!
— Mamy gościa… — powiedział, po czym ruszył po schodach. Dopiero teraz Harry zaobserwował, że nie dobiegały one z dołu, ale z góry, i nie należały do nikogo innego, jak do Syriusza i Narcyzy. 
Harry popatrzył na Zabiniego, którego oczy były wielkie niczym dwa spodki. Potter zacisnął palce na różdżce i przestąpił kilka kroków naprzód, natychmiast się cofając, żeby prawie zbiegająca po schodach Narcyza nie potrąciła go. Była wściekła… I nie tylko ona. Syriusz biegł zaraz za nią, ciskając gromami z oczu. 
Harry spojrzał w górę, gdzie stał Grindelwald, opierając się o ścianę. Podążał wzrokiem wzdłuż schodów, a w chwili, kiedy jego spojrzenie padło na Ślizgona, który mu się przypatrywał, uśmiechnął się i skinął mu głową, następnie znikając w ciemności.
— Potter? — Zabini przystanął przy nim i także popatrzył w górę. — Coś nie tak?
— Nie… Nic. Chodźmy sprawdzić, co się dzieje.
— Sądziłem, że po to właśnie stąd wyszliśmy. — Rzucił chłopak, idąc przodem. Harry parsknął cicho i poszedł za nim. Żałował, że nie załatwił sprawy barier kilka godzin wcześniej.

*

Harry zatrzymał się, mając wrażenie, jakby zobaczył ducha. Owym gościem nie okazała się być Bellatriks… Ani nikt z tamtej części rodziny. Była nim kobieta, której Harry nie znał, jednak nie trudno mu było domyślić się, kim jest. Po wczorajszej rozmowie z Narcyzą, jak i po latach przebywania z Malfoyem w jednej szkole, nigdy nie pomyliłby członka tej rodziny z kimś innym… 
Roxanne Malfoy stała sobie jakby nigdy nic w kuchni, prowadząc bardzo nieprzyjemną konwersację z Narcyzą, której widok najwyraźniej nie wywoływał pozytywnych emocji. Kobiety obrzucały się niemiłymi uwagami dotyczącymi totalnych głupot. W tym samym czasie cała reszta przechylała głowę to w prawo, to w lewo, zastanawiając się, do czego to zmierza, jak i nad tym, która z nich okaże się bardziej bezczelna od drugiej. Narcyza wygrywała po tym, jak określiła Roxanne jako tchórzliwą żmiję nie potrafiącą dorosnąć z godnością. Co podsumować miało wygląd pani Malfoy, jak i jej niedojrzałe wtargnięcie tym i poprzednim razem do Kwatery Głównej Zakonu.
— Ty parszywa…
— Mówiłaś, że nie chcesz mnie widzieć. — Nie dowiedzieli się, jaką ripostę miała na to Roxanne. Kobiety zamilkły, a pozostali spojrzeli na Syriusza, który do tego momentu stał jak wmurowany, nie będąc w stanie się odezwać. Westchnęła z rezygnacją, a jej spojrzenie przeniosło się na Harry’ego.
— To on? — Zapytała zamiast odpowiedzi. — Syn Pottera?
— Tak, to Harry — powiedział Remus. Kobieta podeszła do Harry’ego, a chłopak poczuł się osaczony i przyparty do muru pod tym uważnym spojrzeniem. Miała wielkie, błękitne oczy. Nie tak chłodne, jak te Narcyzy, a pogodne… Ukrywające jednak wiele bólu i smutku.
— Żylasty. — Przyznała, chwytając go mocno za podbródek i szarpnęła nieco w bok, patrząc na jego profil, a na jej ustach pojawił się zimny uśmiech. — Twierdzicie, że jest wybrańcem?
— Wiemy to, Roxanne. — Ponownie odezwał się Remus. Harry widział w jej oczach niechęć. Aż za dobrze znał podobne spojrzenie. Snape od pierwszego spotkania patrzył na niego w ten właśnie sposób… Nie chodziło o niego samego, a jego ojca.
— Skoro jesteście tego pewni. — Odsunęła dłoń i odwróciła się do reszty zebranych. — Nie pozostaje mi nic innego, jak wam uwierzyć. — Zwróciła wzrok na Syriusza, który rozchylił usta w niemym szoku. Harry nie rozumiał tego spojrzenia… do czasu aż nie skończyła. — I zaoferować współpracę. Skoro nawet Narcyza tutaj jest, z pewnością nie macie wygórowanych wymagań. — Blaise cicho parsknął, zakrywając szybko usta dłonią, jakby chcąc tą chwilę słabości z powrotem włożyć do środka. Zdążył przed tym otrzymać od pani Black mrożące krew w żyłach spojrzenie.
— Chcesz być w Zakonie? — upewnił się Remus, marszcząc brwi. Cóż... Na temat Malfoyów mieli jedno zdanie i niezależnie od tego, kim by dana osoba nie była, nazwisko na wstępie ją deklasyfikowało.
— To nie Biuro Aurorów, żebyś patrzył mi w akt urodzenia, Lupin. — Oznajmiła na głos to, o czym wszyscy przed momentem myśleli. — Wiesz doskonale, że jestem wprawiona w walce z ciemną stroną. Mam doświadczenie, jestem wyszkoloną aurorką. W przeciwieństwie do niektórych — niby przypadkiem spojrzała na Narcyzę — będę — podkreśliła — użyteczna.
— To nie zależy ode mnie. Poza tym właśnie złamałaś bariery domu! 
— Nie były zbyt wymyślne... Poza tym wydaje mi się, że zmienialiście chyba niedawno głowę rodu, prawda? Niesamowicie osłabły od poprzedniego razu.
— Skąd o tym wiesz? — Zapytał cały blady Remus. Kobieta uśmiechnęła się chłodno i popatrzyła w stronę schowka na miotły. Wszyscy wiedzieli, kto tam rezyduje. “Odetnę głowę temu stworzeniu!”, wrzasnął w myślach Potter i chyba nie on jeden o tym pomyślał, bo wszyscy wyglądali na podobnie zirytowanych zachowaniem Stworka. — Chciałam sprawdzić, jak bardzo niezabezpieczeni jesteście. Postawienie ich na nowo to nie problem. — Machnęła ręką lekceważąco. — Poza tym, nie pytałam ciebie o zdanie. Wystarczy mi zgoda pana domu. — Jej wzrok automatycznie przeniósł się do Syriusza. — A Zakon nie będzie miał argumentów przeciw. — Dodała ciszej. Harry zaobserwował dwie rzeczy. Pierwszą, że Roxanne twierdziła, iż panem domu jest Syriusz, a jeśli chodzi o drugą… Black zatracił się w jej spojrzeniu… czy ona go właśnie przeklinała?
— Nie znam pani. — Kobieta drgnęła, natychmiast odwracając się w jego kierunku, a na jej twarzy odmalował się szok. Nie była kukłą jak pan Malfoy… Roxanne pokazywała całą gamę emocji, od zdziwienia przez zirytowanie aż do złości. Narcyza założyła dłonie pod biustem, patrząc na blondynkę z rozbawieniem. Najwyraźniej uciecha, jaką czuła, widząc w tym stanie siostrę Lucjusza, musiała być dla niej naprawdę wielka. Jednak Harry starał skupić się na Roxanne, która zacisnęła dłonie w pięści, opuszczając nieco głowę w dół i przechyliła ją w bok, jakby chcąc spojrzeć spode łba na Blacka, jednak w ostatniej chwili się powstrzymała. — Nie mam powodu, by pani ufać, jak i zezwalać na przebywanie w tym domu.
— Sądziłam, że choć jedna część ciebie ma trochę rozumu… — To zdanie nie było skierowane do Harry’ego. 
Potter uniósł spojrzenie do Syriusza, który był blady, jednak wyraźnie walczył, by zachować twarz… Nadaremno. Po chwili westchnął zrezygnowany i spojrzał po reszcie, przejeżdżając dłonią po włosach. Napięcie stawało się nie do zniesienia.
— Możecie… na chwilę zostawić nas samych? — Zapytał Łapa, nie wytrzymując.
— Nie ma takiej potrzeby! — Kobieta po tym stwierdzeniu odzyskała rezon, na co Syriusz zamarł. — W końcu to nie tajemnica, że zawsze wszystko obraca się wokół Pottera. Jak widać. Nie tylko tego martwego. — Dodała, na co Remus drgnął i nagle pobladł, a Harry poczuł się dokładnie tak, jak czuł się na szlabanach u Severusa… Ta kobieta będzie dla niego utrapieniem. — Mam cię prosić o bycie członkiem Zakonu, Harry? Czy może okażesz się rozsądniejszy niż twój ojciec? — Wyprostowała się, patrząc na niego tak, jak robił to niegdyś Lucjusz Malfoy. Ta kobieta była odzwierciedleniem wszystkiego, co złe. Miała maniery Snape’a, krew i poczucie wyższości Malfoya, a do tego spojrzenie pełne szaleństwa, jakby wyjęte z madame Lestrange… A mimo to, patrząc na nią, czuł przyjemne ciepło wokół. Znał to uczucie. Miał tak już przy Fleur, jak i babce Malfoya… Wila.
— Musisz wspominać Jamesa w takiej chwili? — Remus najwyraźniej nie wytrzymał jej bezczelności. Blondynka nie spuściła oczu z Pottera, a on wiedział, że jeśli się odezwie, przychyli się do jej prośby. Jej magia wpływała na niego bardziej niż się tego spodziewał.
— Zakonem rządzi Dumbledore. Pan domu nie ma tu nic do gadania. — Roxanne spojrzała z niechęcią na Narcyzę. — Prawda, Potter?
— Zgadza się — przyznał, odetchnąwszy z ulgą, iż przejęła inicjatywę. — A co do pani wizyt…
— Potter, ona rozbiła wszystkie bariery bez problemu! — Odezwał się w końcu Zabini, który najwyraźniej jako jedyny myślał jeszcze logicznie o tej porze. — Ot tak po prostu! Weszła i dla zabawy je wyłączyła! — Chwycił go za ramiona i potrząsnął. — Jest kluczem!
— Co proszę?
— Zabini, o czym ty mówisz?
— Czym jestem?
Jednak Blaise nie mówił o tym domu i tylko Harry to zrozumiał… Zabini od rana myślał tylko o jednym. O jednym domu i jego barierach. Trudnych, skomplikowanych supłach, które łamać mogą jedynie naprawdę najlepiej wyszkoleni aurorzy.
— Coś za coś, pani Malfoy. — Odsunął od siebie Blaise’a i podszedł do kobiety, która patrzyła na niego podejrzliwie. — Pomoże mi pani, a ja postaram się wraz ze wszystkimi tu obecnymi — Narcyza zrobiła oburzoną minę. — Żeby została pani członkiem Zakonu.
— Dlaczego miałabym ci uwierzyć?
— Bo jestem Harry’m Potterem? — Zapytał, starając się zażartować, jednak w odpowiedzi otrzymał jedynie zimny, pełen kpiny uśmiech. Wygląda jak Snape, przeszło mu przez myśl.
— Tym tekstem powalasz tłumy, co? — Dokładnie jak Snape, powtórzył i przejechał dłonią po włosach. — Jednak zaciekawiłeś mnie. Co to za sprawa?
— Mamy problem z barierami pewnego domu.

*

— Masz zamiar kiedyś tu wrócić? — Rzuciła sucho, odgarniając włosy na bok, a on zaczął zawiązywać jej gorset. Nie pytał po co zakłada go w środku nocy, to nie była jego sprawa, czy dziewczyna miała zamiar jeszcze gdzieś się wybrać.
— Nie sądzę. W każdym razie, z pewnością nieprędko. — Powolnym ruchem wkładał wstążki do oczek, które wcześniej tak szybko rozwiązał i obserwował tworzący się za każdym drobnym pociągnięciem obu wstęg splot krzyżykowy. — Zdążysz się pewnie pomarszczyć i mieć gromadkę dzieci.
— Aż tak tragiczną wróżysz mi przyszłość? — Parsknęła, ale bez cienia rozbawienia w głosie. Pociągnął mocniej, a jej i tak już widoczne wcięcie w talii zrobiło się jeszcze wyrazistsze. — W sumie, pewnie tak będzie… Choć wolałabym nie mieć aż gromadki. Może jedno, kiedyś. W dalekiej, dalekiej przyszłości, kiedy już… — Zamilkła nagle, a Theodor nie odezwał się od razu, kończąc wiązać i odsunął się. Wstała i zaczęła zakładać spodnie, zupełnie ignorując fakt, iż przyszła tutaj w spódnicy, która leżała po drugiej stronie pokoju. Bez słowa przyglądał się, jak zakłada za duże na siebie spodnie i przekrzywił lekko głowę, kiedy machnęła różdżką, dopasowując je na biodrach i skracając.
— Lubiłem te spodnie — rzucił. Travers spojrzała na niego.
— A ja swoją niezależność. — Odparła po prostu, sięgając po spódnicę i bluzkę leżące na ziemi. — Nie zawsze mamy to, czego pragniemy, Nott.
— Nie musisz mi o tym przypominać. — Zapalił kolejnego papierosa, patrząc jak zniknęła za drzwiami. Nie pożegnała się, po prostu wyszła z pokoju. 
Theodor wpatrywał się w drzwi, zastanawiając się nad jej słowami. Tymi, które padły przed momentem, jak i wcześniejszymi, po czym uśmiechnął się, słysząc głosy dobiegające z dołu, a w jego umyśle zrodziła się idea, której mogłaby pozazdrościć mu sama Cassy. Wystarczy wszystko dobrze rozegrać, a może uda mu się zmienić los nie jednej, a kilku osób. W tym Travers.

*

— Koszmary? — Astoria drgnęła, odwracając się w kierunku wejścia do domu. Stał tam pan Crouch, trzymając w dłoni różdżkę, która oświetlała jego postać słabym zaklęciem Lumos. Greengrass skinęła mu głową, po czym z powrotem odwróciła wzrok w kierunku gwiazd, które obserwowała przed przybyciem Barty’ego. Nie mogła zasnąć, a wyjście na taras, skąd widok na niebo był zachwycający, wydało się jej wręcz idealne o tej porze. Powietrze nie było ani zbyt gorące, ani też zbyt chłodne. Lekkie, dające orzeźwienie, pozwalające odetchnąć pełną piersią. 
Mężczyzna usiadł obok niej bez słowa, patrząc w niebo jakby z nostalgią. Widziała ten błysk, jednak tylko przez chwilę, bo opuścił różdżkę niżej, jednocześnie mówiąc ciche “Nox”. Siedzieli więc tak w ciemności, patrząc w gwieździste niebo. Milczeli przez chwilę, jednak Greengrass zastanawiała pewna sprawa. Chodziło o poprzedni wieczór i rozmowę pana Croucha z panią Roxanne. Nie mówili cicho, nie kryli się w żaden sposób, przez co Astorię nieco zmartwił późniejszy brak kobiety w domu.
— Odeszła? — Zapytała cicho. Barty nie oderwał wzroku od gwiazd.
— Tak. — Przyznał ciszej niż zapewne zamierzał, spoglądając w najjaśniejszy punkt na niebie… Syriusza. — Zawsze odchodzi, ale później wraca.
— Sądzi pan, że wróci i tym razem?
— Już ci mówiłem, że masz nie mówić do mnie jak do staruszka — westchnął i spojrzał na nią, a mimo otaczającej ich ciemności dostrzegła, jak się uśmiechnął. — Nie. — Przyznał, kładąc się na drewnianym parkiecie wyłożonym na tarasie, ponownie patrząc w gwiazdy. — Ciężko mi orzec, co takiego dla nas szykuje.
— Nie łatwiej zakochać się w kimś innym? — Mężczyzna zamarł. — Będzie pan… Będziesz tak czekał do końca świata i co? Ile to już trwa? Dwadzieścia? Trzydzieści lat? Latasz za nią, a przecież wiesz doskonale, że ona odejdzie, jeśli tylko pojawi się pan Black. Nie czujesz się wykorzystywany, Barty? Nie odczuwasz, że się tylko tobą bawiła i bawi, że jesteś dla niej tylko tym drugim? — Nie wiedziała, co ją napadło, jednak z każdą sekundą jej słowa wzbierały na sile. Możliwe, że mówiąc te wszystkie rzeczy na głos, wytykając je, nie mówiła o nim, a o samej sobie. Bo przecież zawsze była dla Draco tą drugą. Tak jak Barty jest dla Roxanne. — Wcale nie będzie lepiej, kiedy na nią zaczekasz, ani kiedy ocalisz po raz kolejny i powiesz, że nie jest okropną osobą. Jest! Jest narcyzem i egoistką, skoro nie potrafi docenić niczego poza sobą. To szaleństwo. Wielkie szaleństwo. Nie wiem, czy na to w ogóle jest nazwa.
— Jest. To się nazywa miłość. — Powiedział ostrzej i zamilkł. Ona zresztą też. Nagle poczuła się bardzo głupio, zdając sobie sprawę z tego wszystkiego, co powiedziała. — Kocham ją całym sobą. Jeśli szukasz słowa, które opisze troszczenie się o kogoś, kompletnie irracjonalne i niszczące, to jest nim właśnie miłość. — Pogładził ją po głowie, samemu będąc smutnym. — Kiedy kogoś kochasz, to nic cię nie powstrzymuje, nigdy. Nawet gdy ludzie nazywają cię szaleńcem. Nigdy się nie poddajesz, bo gdy się poddasz i znajdziesz sobie kogoś innego i postąpisz tak, jak każe ci cały świat, to już nie będzie miłość. To będzie zbędna błahostka, o którą nie warto walczyć do końca.
— Tyle że nie walczysz, Barty… Oddajesz ją cały czas…
— Dlaczego cię to interesuje? — Dziewczyna wypuściła ze świstem powietrze.
— Bo jestem taka sama… Oddaję. Poddaję się. Nie można nikogo zmusić do miłości, jednak z jakiej racji my mamy cierpieć? To niesprawiedliwe. Bardzo niesprawiedliwe! Wszyscy zasługujemy na miłość… Dlaczego więc pada na nas? Dlaczego nie na kogoś innego? Dlaczego to właśnie nam przypisana jest rola tych przegranych?
— Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, z całą pewnością bym tego nie przeżywał. — Odparł cicho. Dziewczyna znów spojrzała w gwiazdy. Barty powtórzył jej ruch, wzdychając. — Znasz księgi Cassy. Nie zaprzeczaj, nie mówiłabyś z takim cierpieniem o miłości, jeśli nie czułabyś się zdradzona. — Dodał, kiedy ta otworzyła usta, by zapewne oznajmić, iż nie ma pojęcia, o czym mówi. — Tam twoja miłość była odwzajemniona, tutaj natomiast jesteś tą drugą. Role się zmieniły, oboje jesteście kimś innym niż tam… Jak zapewne każdy z nas. Jednak mimo iż to wiemy, usilnie staramy się sprawić, by tamte historie miały jakiś byt. By były żywe. Dlaczego? Bo one są nam już znane. Te nowe role natomiast są obce, nieprzewidywalne… Nie mamy nad nimi kontroli, a przecież każdy pragnie ją mieć w większym lub mniejszym stopniu. Więc najlepsze, co możemy zrobić, to zapomnieć o tamtych historiach i iść dalej przed siebie. — Pogłaskał ją po głowie, jakby była małą dziewczynką, po czym wstał. — Nie siedź długo, brak snu szkodzi urodzie. — Oznajmił. Parsknęła lekko. Znów pogładził ją po włosach, jednak teraz inaczej. Ten dotyk był delikatny i wyważony, jakby się wahał, czy poprzednia czynność nie była zbyt gwałtowna. — Śpij dobrze, Astorio.
— Dobranoc, Barty. — Powiedziała, posyłając mu uśmiech. Mężczyzna odsunął się i po chwili zniknął za drzwiami. 
Greengrass uśmiechnęła się lekko sama do siebie, przypominając sobie, jak Barty robił to w stosunku do Cassy. Tutaj również grała drugie skrzypce.

*

Draco przysiadł na skraju łóżka, uważnie obserwując ciotkę. Nie odzywała się, odkąd wuj Rudolphus się deportował. Bez chociażby słowa skargi spokojnie leżała w łóżku. Nie spała, ale nie wydawała się być do końca przytomna. Wzrok miała lekko zamglony, patrzyła w jakiś punkt za oknem, nie zmieniając pozycji od kilku godzin. Niezależnie od tego, czy pojawił się tam on, ojciec czy Esmeralda. Popatrzył na jej dłoń, w której miała zaciśniętą różdżkę. Nigdy nie zwracał na to uwagi, dopiero teraz, kiedy Bella nie biegała tam i z powrotem, krzycząc i śmiejąc się pełnym szaleństwa głosem, zauważył to. Ciotka była zniszczona i nie chodziło tutaj o jej stan psychiczny, a raczej fizyczny. Choć twarz wciąż miała ładną, to wystarczyło spojrzeć na dłonie, by to dostrzec. Stare, kościste, pomarszczone, szorstkie dłonie. Zupełnie inne niż te należące do jego matki czy innych pań, które nigdy nie musiały się niczym przejmować, wychodząc bogato za mąż. Dłonie ciotki Belli również powinny tak wyglądać. Być piękne i gładkie, przyozdobione kosztownościami. Jednak jej wybór był inny. I nie mowa tu o majątku wuja, bo ten był naprawdę spory… Chodzi o ideę, dla której zmarnowała życie, za którą dała się uwięzić w Azkabanie, święcie wierząc, że żadna żywa istota jej nie złamie. Nie wyprze się tego, w co wierzy… I nie zrobiła tego, nie zmienili jej zdania w sprawie Czarnego Pana. Ją samą, owszem.
Wyciągnął dłoń i dotknął jej, chcąc wyjąć w końcu różdżkę z jej ręki. Esmeralda to zaleciła, informując, iż już trzymana w ręce różdżka zaczyna tworzyć więź z magią czarodzieja, co w stanie Bellatriks nie jest wskazane, dopóki nie odzyska chociaż pięciu procent swojej dawnej magii. 
Bella drgnęła, odwracając do niego gwałtownie głowę, a jej oczy nie wyrażały złości… ale strach. Dziecięcy strach przed odebraniem zabawki.
— Tu będzie leżała — powiedział, wysuwając ją delikatnie z dłoni Lestrange i położył na stoliku obok łóżka. Kobieta wciąż milczała, było to o wiele gorsze niż gdyby krzyczała. Nie znał takiej ciotki. Znał pełną energii, żywotną kobietę, która po mistrzowsku opanowała najcięższe klątwy. Znał ją jako kogoś, kto przekraczał każdą granicę i nie miał skrupułów… Znał ją jako kogoś zupełnie innego niż teraz widział i nie cieszył się z tego ani odrobinę. Niezależnie od tego, jak bardzo obawiał się pierwotnej wersji ciotki, to ta wywoływała w nim paniczny lęk. — Powinnaś się przespać. — Pokręciła jedynie głową. — Jeśli chcesz, mogę sporządzić eliksir…
— Jeśli wiedzą… przegram. — Jej głos zadrżał w sposób, jakiego chłopak nigdy u niej nie słyszał. Draco zamilkł, rozumiejąc, co ma na myśli. Podczas snu są najbardziej narażeni na atak. Normalny mag nie myśli takimi kategoriami. Ale jedną z rzeczy, których w zeszłe wakacje nauczyła go ciotka było właśnie to, żeby zawsze być gotowym do ataku, a w szczególności wtedy, gdy wydajesz się najbardziej bezbronny. — Były jakieś wieści od Rudolphusa?
— Jeszcze nie, ale z pewnością wkrótce wróci... Wątpisz w niego? — Zapytał, kiedy mu nie odpowiedziała. Kobieta parsknęła cicho, opuszczając wzrok na swoje blade dłonie, na których nosiła pierścienie rodowe i obrączkę z białego złota. Draco również zwrócił na nie uwagę i przypomniał sobie o wspomnieniach, które wypił z fiolek matki. 
Ciotka Bella zerwała zaręczyny z wujem tuż przed ich ślubem. Później, podczas drugiego zaaranżowanego małżeństwa, tuż przed złożeniem przez nią i jej przyszłego małżonka przysięgi, wuj Rudolphus przerwał ceremonię i po prostu ją zabrał sprzed ołtarza, a później… później przez bardzo długi czas żyli jako para. Nazywano ich państwem Lestrange, mimo iż nie byli małżeństwem, We wspomnieniach matki nie dostrzegł momentu ich ślubu, co musiało oznaczać, że nie była obecna lub zostało w umyśle Narcyzy. 
— Kiedyś widziałem wspomnienie ciebie z przeszłości… — Bella drgnęła, unosząc do niego powoli spojrzenie. — Byłaś… inna.
— Słaba. — Oznajmiła chłodnym, pełnym bólu głosem. Draco zamilkł na chwilę, nie będąc w stanie jej odpowiedzieć. Ze strachu przed jej reakcją na potwierdzenie tych słów? Ze strachu przed przyznaniem przed samym sobą, że ciotka faktycznie kiedyś była tylko… — Krucha. — Znów zapatrzyła się w jakiś punkt, a jej oczy zrobiły się wielkie i pełne smutku. — Kiedyś byłam wiedźmą bojącą się własnego cienia, pomiataną przez silniejszych. Kimś, kogo nikt nigdy nie słuchał ani nie brał na poważnie.
— Ale to się zmieniło za sprawą jednego spotkania… Wuja, prawda? Był przed nim… Przed Czarnym Panem. — Zauważył ostrożnie, przypominając sobie wcześniejsze słowa wuja, który mówił, że dla Belli jest tylko cieniem przeszłości, że liczy się dla niej jedynie Czarny Pan i Narcyza. Chciał sprawdzić… czy tak faktycznie jest, bo w końcu nie była z wujem z obowiązku. Była tą, która przełamała wszelkie bariery, po co jej ograniczenie w postaci męża? Przecież może wszystko zrobić sama w imię swojego Pana. Po co jej w życiu stała, która zawsze będzie po jej stronie? Jest niezależna, nie potrzebuje nikogo, kto ją poprze, a jednak zawsze poprzestaje tylko na mówieniu. Nie odtrąca Rudolpha, a przecież ma wystarczająco dużo siły i odwagi, by po prostu go zabić… w każdym razie miała. — I to on pokazał ci, że warto przekroczyć własne obawy, by stać się kimś więcej niż tylko szarą postacią, która przemknie po powierzchni. By być kimś, kto zapisze się na kartach historii.
— Sądzisz, że ktokolwiek mnie zapamięta?
— Z tego, co wiem, niektóre matki już straszą tobą swoje dzieci w bajkach, więc tak. Sądzę, że jak najbardziej. — Bellatriks parsknęła głośniej, a w jej oczach zatańczyły rozbawione ogniki. Draco posłał jej uśmiech, widząc, że nieco polepszył jej tym humor. — Skoro i tak nie możesz spać, to może opowiesz mi, jak to było? — Odwróciła do niego głowę, patrząc mu uważnie w oczy, jakby chciała rozgryźć grę, w jaką planuje z nią zagrać. Oparł się jedynie wygodniej o oparcie krzesła i gestem ręki zachęcił, by mówiła. Zastanawiał się nad tym, czy Azkaban nie odebrał jej wspomnień… Wielu ludzi po powrocie nie pamiętała jak się nazywa, o przeszłości nawet nie wspominając. Dementorzy wraz z pozytywnymi wspomnieniami odbierali również inne, te pomiędzy jednymi a drugimi, tworząc w pamięci ofiar dziury tak wielkie, że niektóre zatraciły się zupełnie w tym kim lub czym są, a to szaleństwo doprowadzało ich do szybkiej śmierci.
— To będzie opowieść o dziewczynce, którą zjadła ciemność. — Wyszeptała, patrząc na swoją obrączkę, a Draco uśmiechnął się blado. Bardzo spodobał mu się ten tytuł.

*

Anthony wybudził się, ciągnięty jakimś wewnętrznym przymusem. Jako strażnik nie potrzebował snu. Nigdy nie odczuwał zmęczenia, teraz natomiast ta ludzka czynność upominała się o niego kilka razy w ciągu dnia. Rozumiał, że to za sprawą osłabienia jego magii, jednak wszystkie inne razy, gdy się budził, nie były niepokojące. Ten był inny, jakby… coś miało się stać.
— Może łaskawie powiesz mi, co takiego zmalowałeś tym razem? — Usłyszał i poczuł dreszcz przebiegający po jego ciele. Spojrzał w górę, skąd wydobywał się owy głos i zamarł. Tuż nad nim, w siadzie skrzyżnym, lewitowała dziewczynka ubrana w czarną sukienkę i srebrzystą tiarę jak u małej księżniczki…
— Krul — wyszeptał, podnosząc się natychmiast do pozycji siedzącej. Opadła na jego
kolana, czego zupełnie nie poczuł, wciąż nie mając władzy w nogach. — Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?
— To nie odpowiedź na moje pytanie. — Zmarszczyła brwi, patrząc na niego uważnie. — Gdzie twoja podopieczna, Anthony? Już zapomniałeś, co się stało z ostatnim dzieckiem, którego nie upilnowałeś?
— To było pięćset lat temu!
— Czas nie ma w tej chwili znaczenia. Mam ci przypomnieć, jak wielką moc rażenia miał tamten wybuch magii?
— Nie musisz.
— Dziesięć kilometrów, przeszło osiemnaście tysięcy zabitych, w tym dwa tysiące magów, co stanowiło połowę czarodziejów zamieszkujących tereny Normandii.
— Mówiłem, że nie musisz przypominać. — Mruknął, patrząc na nią i westchnął. 
Byli tylko oni dwoje. Nikt więcej nie został powołany do pilnowania nadzwyczajnych… A przynajmniej przez lata swojej dziwacznej egzystencji Anthony nie poznał innego strażnika. Od setek lat był tylko on i ona. Jako istoty, które pilnują tych maluchów, a jednocześnie ich nienawidzą przez to, iż muszą je porzucać. Pojawiali się i odchodzili, czując wewnętrzny przymus, jednak ich praca nie miała żadnego sensu. Czarodzieje byli śmiertelni, więc ich poświęcenie dla nich było niczym opowieść o Syzyfie, który bez sensu toczył kamień pod górę, by ten na końcu spadł, a oni zaczynali od nowa, raz po raz. Mimo iż wiedzą, że znów spadnie, robią to, nie mogąc po prostu rzucić tego zadania i odejść, zajmując się czymś innym. Nie potrafią się zmienić… albo nie chcą. Bo w końcu co innego mogliby robić? Do tego byli powołani. By pomagać przeżyć im swoje marne życia, nie krzywdząc przy tym innych.
— W czym więc problem?
— Wyrzuciła mnie… — Krul zmarszczyła brwi, na co Anthony zaczął wyjaśniać. — Znalazła sposób, by poradzić sobie z emocjami… Jakiś dziwaczny sposób, by się ich pozbyć, przez co jej magia nas rozłączyła.
— To nie wyjaśnia, dlaczego leżysz w łóżku jak zwykły śmiertelnik, zamiast zająć się kolejną duszą. Mam ich na głowie tuzin, przez to, iż zajmowałeś całą swoją energię na to jedno niezrównoważone magicznie dziecko. — Oznajmiła szorstko, jak to miała w zwyczaju.
— Właśnie trochę tłumaczy… Cudem się wyswobodziłem przed przejęciem przez tamtą siłę jej ciała… widziałem to… coś… Coś, co ma siłę unieszkodliwienia “defektu” w ciele czarodzieja. To coś chciało mnie pochłonąć. Wyżerało moją moc… Gdybym nie wyszedł z Carrow na czas, nie byłoby mnie tutaj.
— Co to za magia?
— Tu się zdziwisz — oznajmił wolniej. — Eliksir.
— Chcesz powiedzieć, że jakiś durny elisir prawie cię zabił?! — Parsknęła, a on spojrzał na nią poważnie, przez co zamilkła. — Jakim cudem nic jej nie zrobił?
— Nie wiem, jak to działa… ale przez to, iż uśpił jej emocje, które jak wiemy są bezpośrednio powiązane z jej rdzeniem magii… To może skutkować nawet powtórką sprzed tych pięciuset lat.
— Teraz zaludnienie jest o wiele większe…
— Jest.
— A promień jej rażenia poważniejszy.
— Również.
— Gdzie ją znajdę?
— W domu niejakiego Cormacka McLaggena, reszty nie wiem. Nie można jej już namierzyć. — Dziewczynka zmarszczyła brwi. 
Tak naprawdę Krul nie była dziewczynką, przybierała jej postać, bo z jakiegoś powodu miało ją to odzwierciedlać: małą, rozkapryszoną divę. I cóż… była nią w jakimś stopniu. Tak jak on był dobrodusznym, mądrzejszym starszym bratem. Oboje przybierali postaci najlepiej wpisujące się w coś, co można nazwać charakterem… choć sami tak by tego nie określili. Według nich było to o wiele bardziej złożone niż u zwykłych śmiertelników.
— Cóż… nie pozostaje nam nic innego. Muszę się jej pozbyć, zanim zrobi krzywdę innym. — Oznajmiła, podnosząc się z łóżka, ale zatrzymała się, gdy zacisnął palce na jej nadgarstku. — An?
— Nie waż się jej tknąć.
— To tylko dziecko. Jedno z wielu, a może narozrabiać… Nie każ powtarzać mi swoich błędów.
— Nie zgadzam się.
— Niby dlaczego? — Wyrwała dłoń, prostując się i spojrzała na niego z góry. Mężczyzna strzelił na palcach. — Spójrz na siebie. Nawet wstać nie możesz. Jak jakiś marny człowiek. — Prawie wypluła mu te słowa w twarz. — Powód, Anthony. Dlaczego niby mam jej nie neutralizować? Podaj sensowny, a odpuszczę.
— Naszym zadaniem jest pilnować tych dzieci.
— Ona cię wyrzuciła.
— Nie wiedziała, że to się stanie. Nie jest świadoma zagrożenia…
— Tłumaczysz ją jak jakiś podrzędny żywy mężczyzna tłumaczy kobietę, którą kocha — oświadczyła, a Anthony wyczuł w jej głosie lód. — Za długo z nią przebywałeś i teraz wydaje ci się, że to dobre rozwiazanie, bo przywiązałeś się, jak zwierzę do pana!
— Krul, to nie tak…
— Poświęciłeś dla niej lata życia, które mogłeś poświęcić, by pomóc mi przy reszcie, ale to śmiertelne dziecko namieszało ci w głowie.
— Rozumiem twoją gorycz i obiecuję, że kiedy to się skończy, już nigdy nie będę poświęcał ani jednej z istot tak dużo czasu. Wezmę inne, żebyś mogła odpocząć od tego… nawet i na sto lat przejmę twoje obowiązki, ale proszę. Nie rób jej krzywdy. — Widział jej spojrzenie… Krul była zaborcza, poważna i nie przyjmująca ultimatum, do tego wściekła. Widział takie spojrzenie u Flory, patrzącej na Notta, który dogadywał się świetnie z Touką nawet jako dziecko. Nienawiść, zazdrość… On poświęcał czas śmiertelniczce, kiedy powinien być jej wierny, tak jak był przez setki lat. Byli istotami jedynymi w swoim rodzaju, nie znali celu swojej egzystencji, nie wiedzieli jak powstali ani czy czeka ich kiedyś śmierć… Odkąd tylko pamiętali, mieli tylko siebie i wiedział, że porzucanie jej dla czegoś tak nikłego jak śmiertelnik jest nierozważne, jednak… przywiązał się. To było dla niego nowe i nie miał zamiaru jej o tym mówić, bo jego prośba zostałaby od razu zignorowana … Teraz miał jeszcze nikłą nadzieję, że jednak…
— Masz tydzień. — Oznajmiła i rozpłynęła się w powietrzu, a on odetchnął z ulgą, marszcząc nieelegancko brwi, kiedy coś zastukało w jego piersi. Szybko wyciągnął dłoń do lewej części klatki piersiowej, a jego oczy zalśniły.
— Niemożliwe… — Jego serce biło.

*

— Gellert Grindelwald.
— Rudolphus Lestrange. — Odpowiedział spokojnie starszy mag, skinąwszy przybyszowi na przywitanie, jak i na dowód uznania, iż nawet nie wydawał zdziwiony widząc go tutaj. Co oznaczało, że wiedział o obecności czarnoksiężnika w domu Blacków, tak samo jak Gellert zdawał sobie sprawę z tego, iż był on tutaj dość częstym, acz nieproszonym gościem obojga Blacków zamieszkujących Grimmauld Place 12. — Wyszli.
— Wszyscy?
— Jakoś tak wyszło. — Spokojnie wskazał mu krzesło i przywołał gestem dłoni filiżankę, wlewając do niej herbaty, którą sam pił. Rudolphus nie zmierzył go nawet podejrzanym spojrzeniem, po prostu usiadł i przyjął filiżankę, skinąwszy głową w podziękowaniu. — Nie jesteś ciekaw, dokąd się wybrali?
— Niekoniecznie. Nie po to tutaj przyszedłem.
— Chodzi o bariery domu?
— Czyli jednak one…
— A i owszem. — Oparł się wygodniej i przyjrzał czarodziejowi. Młodszy mag wydawał się nie być tym zdziwiony, tak jakby informacja, jaką mu przekazał, była tylko potwierdzeniem tego, czego był w dużej mierze pewien. — Jak żona to zniosła? To ciężkie brzemię w końcu zostało z niej zdjęte. Pewnie jest jej lżej.
— Lżej — powtórzył i spojrzał na niego. Jeśli był zdziwiony, nie dał tego po sobie poznać, mierząc go uważnym spojrzeniem. Ciekawe, pomyślał Grindelwald, wpatrując się w seledynowe tęczówki Lestrange’a. Widział już takie ubarwienie oczu w swoim życiu. Nie wynikało z typowo genetycznego powiązania, nie ten odcień… Lestrange musiał zadrzeć z bardzo potężną magią. Tą, o której istnieniu niewielu wie, a jeszcze mniejsza liczba decyduje się na jej użycie. Robią to głupcy lub zdesperowani. Zdawał sobie sprawę, iż Lestrange do tych pierwszych nie należy, więc musiał mieć w tym jakiś cel. 
Aby się nie zdemaskować, tym razem Gellert odpuścił próbę wkroczenia do umysłu maga. Był potężny, owszem. Trzeba jednak wiedzieć, jak rozdać karty, by być na zwycięskiej pozycji. Siła jest tylko udogodnieniem. Sztuka polega na wykorzystaniu jej w rozważny sposób. Byłby głupcem, robiąc to teraz, przy tak interesującym przypadku, jaki właśnie przed nim siedział. 
— Jest aż nazbyt lekko — dodał, biorąc łyk herbaty. — Jednak bariery są zrównane z ziemią… Nowy pan domu nie ma zamiaru się nimi zająć?
— Możliwe, że ma, jednak musi nauczyć się najpierw kontroli. W tym wieku taka dawka magii nie jest czymś naturalnym. — Machnął lekceważąco dłonią i sięgnął po swoją filiżankę. Zanim jednak to zrobił, zamarł zdziwiony, kiedy jego towarzysz zaczął się śmiać. Zamrugał, szybko domyślił się, co wprawiło w rozbawienie Rudolphusa. To że Potter jest teraz głową rodu Blacków, że Potter ma władzę nad każdym członkiem rodziny, jak i to, że to właśnie Potter odebrał moc jego żonie.

*

— Jutro o jedenastej w jej gabinecie.
— Przyjąłem. — Ciemne węgielki spoglądały na niego uważnie, jakby jego rozmówca chciał coś jeszcze dodać, ale coś go powstrzymywało. — Coś jeszcze? — Zapytał zniecierpliwiony.
— Na twoje miejsce jest już nowy dzieciak. — McLaggen zamarł. Zanim zdążył o coś jeszcze dopytać, ogień zgasł. Oznaczało to, iż rozmówca odszedł od kominka. Chłopak patrzył w palenisko, zaciskając dłoń na oparciu fotela. Spodziewał się wiele po C.O.D.E, w końcu kary zawsze były ostre i pozostawiały za sobą ślad, jednak żeby go tak po prostu zabić? Mógł przecież jeszcze się na coś przydać… Ze zdziwieniem dostrzegł, że ta informacja nie zszokowała go tak, jakby można było się spodziewać. Nie czuł lęku czy gniewu. Po prostu niezrozumienie. To wszystko.
— O czym on mówił? — Gryfon parsknął cicho, nawet się nie odwracając. W końcu nie było w tym domu nikogo innego poza nim i Florą. Wpatrywał się w palenisko i poczuł nagłe ciepło w sercu. Skoro i tak jutro będzie trupem, może jej pomóc bez jakiegokolwiek poczucia winy, jak i lęku przed konsekwencjami. — Dlaczego mają na twoje miejsce kogoś nowego?
— Nie domyślasz się?
— To kara… Za to, że mi pomogłeś.
— Nie, nie za to. — Podniósł się i do niej podszedł. Stała przy drzwiach, obserwując go uważnie. W tych za dużych ubraniach wydawała mu się tak drobna i niewinna jak nigdy. Czasami chciał po prostu wziąć różdżkę i jednym zaklęciem dopasować jej te ubrania, jednak z jakiegoś powodu jedna część jego tego nie chciała, a samej Carrow najwyraźniej to zupełnie nie przeszkadzało. — To za niedoszłą zdradę, pamiętasz? Chciałem cię wyprowadzić z siedziby C.O.D.E, wtedy, przed zabiegiem.
— Pamiętam… Gdzie cię przenoszą?
— Najpewniej do mogiły. — Wzruszył ramionami, a dziewczyna zamrugała dwukrotnie, jakby to miało okazać szok spowodowany tymi słowami. Jednak nim nie był. Carrow stała tak, patrząc na niego w ten sam sposób, co wcześniej.
— Ten żart jest nie na miejscu.
— To nie żart. Byłem przy kilku egzekucjach Victorii, naprawdę nie trzeba wiele, by zasłużyć na śmierć… Czujesz żal?
— Bardzo chcę — powiedziała beznamiętnie. Uśmiechnął się pobłażliwie, po chwili czując przenikające całe jego ciało dreszcze… Kiedy napotkał jej spojrzenie.
— To miłe — powiedział bardzo cicho, wyciągając dłoń i pogładził delikatnie policzek Carrow. Minęła minuta, potem dwie, a ich wpatrywanie się w siebie zaczynało robić się niezręczne. 
Cormack nie miał pojęcia, jak to dalej poprowadzić. Bez wątpienia następnym logicznym krokiem byłby pocałunek, ale z Carrow w tym stanie… Może zniszczyć wszystko. Ta klątwa zabijała w niej życie… pobudzała jej ciało, ale nie umysł, widział to w jej oczach. Pustych, przerażających bryłkach lodu. Pomyślał, że prawdopodobnie musiało to wyglądać idiotycznie. On oczarowany, ale niemający pojęcia, co dalej z tym wszystkim począć, i ona, która była tak przerażająco bierna, że możnaby pomyśleć, iż nie jest żywą istotą. Jednak przysunęła się bliżej i teraz stali prawie przytuleni do siebie i to było trochę zbyt intensywne… Odsunął się nieco.
— To nie jest dobry pomysł. Naprawdę nie chcę w taki sposób...
Flora pogładziła dłonią jego policzek, a Gryfon westchnął. Och, to było naprawdę, naprawdę przyjemne. Przesunął ręce wzdłuż pleców dziewczyny na jej biodra i poczuł, jak jej puls przyśpieszył. Jedna dłoń Flory dalej spoczywała na jego policzku, a druga delikatnie pieściła kark. Zamknął oczy, odchylił głowę do tyłu i westchnął. Podniósł rękę do jej twarzy i dotknął ponownie policzka. Poddała się temu i przycisnęła usta do wewnętrznej strony jego dłoni, który poczuł rozlewające się w jego wnętrzu ciepło. Już przysuwał się bliżej, już czuł jej oddech na swoim policzku i nagle miał gdzieś, czy powinien to zrobić, czy nie. Skoro i tak miał być martwy, to wszystko mu jedno.
Ich usta były tak blisko siebie. Przybliżył się ostrożnie, patrząc w te ciemne, beznamiętne oczy. Nagle dziewczyna pokonała ostatnie dzielące ich centymetry i ich usta się spotkały. I nie miało już najmniejszego znaczenia, co się właśnie stało, bo wargi Carrow były miękkie, a całowanie jej wcale nie różniło się tak bardzo od całowania innych. Było zmysłowe i pobudzające, i ekscytujące, ale jednak odrobinę zbyt intensywne, bo Cormack był już na krawędzi, a pragnął tego tak bardzo przez czas, który zdawał się trwać wieki. Przechylił głowę, a dziewczyna otworzyła lekko usta i ich języki zetknęły się delikatnie. A kiedy to się stało, uderzył go w pierś żar i podniecenie wywołane pieszczotą dotykających się ust i języków — teraz już mniej delikatnie, z większą pewnością, większym pożądaniem. Nie był w stanie tego przerwać…
— McLaggen… — Cormack przerwał jej kolejnym pocałunkiem, to wcale nie zmierzało w dobrą stronę, jednak z jakiegoś powodu zupełnie zignorował ostrzeżenie pojawiające się gdzieś z tyłu jego głowy. Co nie było do niego podobne, zawsze miał nad wszystkim kontrolę, w szczególności jeśli chodzi o uczucia. Potrafił nad nimi zapanować zawsze… poza tym jednym jedynym razem.
— Przestań. — Oderwała się od niego, oddychając ciężko i położyła rękę na piersi Gryfona, odpychając go nieznacznie. Oparła czoło na torsie Cormacka, po chwili wymamrotała cicho: — To obrzydliwe. — Zabolało. Mimo iż wiedział od początku, że jest naprawdę nikła szansa na to, że rzeczywiście to zadziała, poczuł się tak, jakby uderzyła go w twarz. — Przepraszam.
— Nie masz za co. — Oświadczył trochę zbyt późno, pogładził ją po włosach, patrząc w okno. Był pewien, że czuje jego wciąż przyspieszone bicie serca, jednak nie miało to już żadnego znaczenia, za chwilę się opanuje. Wszystko wróci do normy, a oni pójdą do swoich sypialni. Ona będzie mogła jedynie nad tym myśleć, nie czując w związku z tym zupełnie niczego, natomiast on wyciszy pokój i będzie dawał upust frustracji i bólowi w każdy możliwy sposób. Jakby na przekór swojej naturze, przeżywając to za nich dwoje…
— Mam. Mówiłeś, że tak będzie. Nie słuchałam.
— Tak jak zawsze zresztą — powiedział ciszej i spiął się, czując, jak jej dłoń zjechała niżej. — Przestań.
— Powinnam cię jakoś przeprosić.
— Ale z pewnością nie tak. — Odsunął się, bardziej zażenowany niż by tego chciał. Czuł się upokorzony, choć wiedział, że nie powinien. Przecież tu nie chodziło o niego… jednak to on czuł. I już rozumiał, dlaczego jego matka postanowiła dołączyć wtedy do ojca. To było okropne… Sądził, że przywykł, po tylu latach spędzonych z tymi ludźmi, jednak to było coś zupełnie innego. Coś strasznego, czego nie mógł nawet nazwać… Stała tak, w tych za dużych na siebie ubraniach, teraz jeszcze bardziej naruszonych niż wcześniej i patrzyła. Po prostu patrzyła, z dłonią wciąż uniesioną lekko powyżej wysokości jego bioder. — Nie poczułaś absolutnie niczego, mam rację? Nawet przez sekundę.
— Zarejestrowałam, że moje ciało reaguje, jednak nie byłam w stanie tego określić. Jakby w połowie drogi uczucie zniknęło, nie dając mi go dosięgnąć… A ty co czułeś? — McLaggen zamrugał, jakby nie rozumiejąc pytania. — Nie rozumiem, jak tak szybko zmieniłeś ten spokojny ruch w tak… namiętny. To chyba dobre słowo, prawda? — Przekrzywiła głowę w bok, przytaknął. — Zawsze sądziłam, że aby to wszystko działało tak płynnie, ludzie muszą coś do siebie czuć. — Nie schrzań tego tak jak Nott, pomyślał. No dalej, idioto, to tylko dwa słowa. — Bo bez tego jest to bezosobowe. Najwyraźniej byłam…
— Nie byłaś. — Zamilkła, on przejechał dłonią po włosach, chcąc jakoś dać upust zażenowaniu, jakiego w tej chwili doświadczał. — Chodzi o to, że ja…
— Flora! — Oboje natychmiast spojrzeli w korytarz, skąd dobiegł ich głos Zabiniego.
Spojrzał na Carrow stojącą jak wmurowana… Nic się nie dzieje przypadkiem, przeszło mu przez myśl i zwrócił uwagę na kamienie zaczepione na drzewach, które rozjaśniły się na fioletowo. Bariery, które Zabini jakimś cudem wyminął, zostały źle rozłożone… Alarm najpewniej zaraz dotrze do siedziby C.O.D.E, a ci po chwili pojawią się tu, by zneutralizować zagrożenie. Ktoś wbiegał właśnie po schodach, kiedy to Carrow chwyciła go za ramię. McLaggen zamrugał, zdziwiony jej reakcją. Nic nie wskazywało na to, by się czegoś obawiała, jednak jeśli nie… to dlaczego to zrobiła? 
Zabini wpadł do pokoju, a Cormack już chciał powiedzieć, żeby szybko brali Carrow i uciekali, kiedy to Blaise, patrząc wprost na niego, po prostu wyszedł.
— Masz coś? — Dobiegł ich z góry nieznajomy Cormackowi głos.
— Chwilowo nic! — Krzyknął, po czym wszedł do innego pokoju.
Chłopak spojrzał na swoje ramię, którego Carrow tak kurczowo się trzymała, później znów zwrócił uwagę na drzewa. Kryształy przestały się świecić… Nie powinny. Gasną, kiedy ktoś z C.O.D.E pojawia się na terenie rezydencji. Nie było tutaj jeszcze ani jednego z nich.
— Blaise? — To był głos Pottera. Z dołu dobiegały odgłosy kroków, jak i otwierania drzwi. Zastanawiał się, dlaczego Flora ich ukrywała. Chcieli jedynie pomóc, a w obecnej sytuacji Carrow tego potrzebuje. Jego rola skończy się wraz z nadejściem jutrzejszego dnia i wolałby mieć pewność, że będzie w dobrych rękach. Sam przed sobą nie chciał się przyznać, dlaczego tak tego pragnie. Zwrócił uwagę na jej drobną dłoń, tak mocno zaciskającą się na jego ręce, aż knykcie jej pobielały.
— Potrzebujesz ochrony — powiedział cicho, choć wiedział, że z pewnością zastosowała na nich również klątwę wyciszającą. — Ja ci jej nie zapewnię, Carrow.
— Przyszłam do C.O.D.E w określonym celu.
— A ty wciąż o tym — westchnął, patrząc jak Potter z wyrazem przerażenia na twarzy kieruje się w stronę, skąd wcześniej zawołał go Zabini. — Sądziłem, że zauważyłaś, jak wielką krzywdę już zdążyli ci wyrządzić.
— Muszę po prostu do tego przywyknąć…
— Sądziłem, że ustaliliśmy, iż chcesz znów odzyskać emocje. — Zamilkła. Odwrócił ją w swoją stronę i wypuścił spokojnie powietrze z ust. — Masz cel. Jak każdy. Oni z całą pewnością też go mają. — Wskazał wolną dłonią korytarz, z którego słychać było głosy reszty. — Chcą cię chronić.
— Nie. — Powiedziała, patrząc mu w oczy bez wyrazu. — Nie po to przyszli. Przyszli po silnego sojusznika. To wszystko.
— Tego nie możesz wiedzieć.
— Zaczęła się wojna. — Powiedziała. — Każdy chce zgarnąć najlepszą pulę przed tym drugim. Ścigają się o to, kto zdobędzie lepszą broń. Tym jestem dla Zakonu i śmierciożerców. Bronią. Jeśli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale.
— Stąd pomysł z C.O.D.E. — Oświadczył, nagle rozumiejąc. Nie była tutaj tylko dla Notta, ale dla własnego bezpieczeństwa. Będąc w C.O.D.E ma pewność, że żadna ze stron nie skorzysta na jej mocy. Co najwyżej… Przez wykorzystanie Carrow przez Victorię obie mogą wiele stracić.
— Nie zarejestrowałam obecności kogokolwiek od dobrego tygodnia! — Dobiegł ich nieznany Cormackowi głos. — Jesteście pewni, że to ten dom?
— Raczej ciężko go pomylić z innymi, patrząc na kamienie nefrytu przypięte do drzew. — Ten głos McLaggen już znał. Zirytowany, chłodny, pełen pretensji i dopiero teraz uwierzył wszystkim tym plotkom, że Narcyza w ostatniej chwili zmieniła strony.
— Skoro jesteś tak inteligentna, to sama mogłaś pozbyć się barier — odparł zirytowany obcy głos.
— To ty miałaś udowodnić swoją przydatność, a nie ja.
— Pójdę tam z tobą. — Carrow, nie patrząc na niego, rozluźniając uścisk i zjechała z ręką nieco niżej, by chwycić jego dłoń. — Jutro…
— Mam być sam.
— A ja mam do spłacenia dług — powiedziała, zaciskając mocniej dłoń na jego ręce. Czując bijące od niej ciepło, jak i stanowczość w jej słowach, Cormack uśmiechnął się lekko. Może Flora nie była tego nawet świadoma, ale właśnie to dało im nadzieję, że może jeszcze kiedyś znów będzie mogła czuć.


* Toujours Pur - “Zawsze Czyści”






Miałam dodać ten rozdział w Święta ale jak zwykle mam poślizg! A musicie wiedzieć, że moja kochana beta (Jasmine) skończyła poprawiać go dwa dni przed! Jednak mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Napiszcie proszę jak wam się podobała (lub nie) moja kochana 63 C:

Pozdrawiam!



2 komentarze:

  1. W końcu się doczekałam, haha!
    Jest naprawdę świetny, a gdy już się wtopiłam w tekst, to nie mogłam się oderwać. Bardzo się za tym cudeńkiem stęskniłam i gdy dzisiaj w końcu nadrabiałam wszelkie blogi, to bardzo się ucieszyłam<3 Jak mam być tylko szczera to zaczyna mi brakować Hermiony, ale poza tym czuję się nakarmiona dużą ilością Theodora!
    No nic, jeszcze się powtórzę, że rozdział jest genialny i opłacało się czekać! Życzę wenki i ogólnie miłego dzionka<3

    OdpowiedzUsuń