czwartek, 31 października 2019

62. sprawy rodzinne





Do pokoju weszła czarownica odziana w typowo mugolskie ubrania. Upięła włosy w kok, z którego uciekały niesforne kosmyki. Jej twarz była jasna. Rysy miała wręcz identyczne do tej z koszmarów Pottera. Chociaż nie… Gdy podeszła bliżej, okazało się, że ma piegi i sympatyczny uśmiech. O który nigdy by nawet nie posądził Bellatriks. Jej oczy były… jasne, a nie tak ciemne jak u Syriusza czy wspomnianej wiedźmy, jednak nie dostrzegał podobieństwa między nią i Narcyzą. Nawet najmniejszego. Widząc je obok siebie, można by rzec, że są sobie zupełnie obce.
— Harry Potter! Miło mi cię w końcu poznać. Nimfadora bez przerwy mi o tobie opowiada! — Oznajmiła z radością kobieta, potrząsając energicznie jego dłonią. Narcyza z pewnością przewróciłaby oczami… Ale wyszła z Kwatery tuż przed pojawianiem się Andromedy. Najwyraźniej nie miała jej nic do powiedzenia. — Szczerze mówiąc sądziłam, że jesteś nieco wyższy. Na zdjęciach wyglądasz również na nieco grubszego, ale jak wiadomo, prasa zawsze nieco podkoloryzuje rzeczywistość!
— Mi również miło, pani Tonks — odparł, kiedy w końcu przestała machać jego dłonią w górę i w dół. — Mam nadzieję, że nie sprawiłem pani wielu problemów. Słyszałem o tym, że ministerstwo…
— Ach. Tak, tak. Jednak w aktualnej sytuacji, nasze bezpieczeństwo i tak jest wystarczająco zagrożone. Ministerstwo powoli opanowują śmierciożercy, moje położenie z pewnością szybko dotrze do Belli… Jesteśmy w trakcie kolejnej przeprowadzki. — Machnęła lekceważąco ręką. Harry dostrzegł zmęczone i smutne spojrzenie Nimfadory, skierowane w stronę matki. Andromeda nie wyglądała na zmęczoną, ale przez to jedno jedyne spojrzenie, Harry pomyślał, że po prostu udaje, cierpiąc wewnątrz siebie. — Syriusza nie ma? — Zapytała, patrząc na córkę. — Skarbie, jeśli możesz, poślij po niego, wieki się nie widzieliśmy!
— Jest na górze… Już po niego idę. — Skinęła jej i wyszła, pozostawiając Pottera samego w salonie z panią Tonks. Jej radosny uśmiech nieco zbladł, kiedy spojrzała na gobelin. Harry również tam popatrzył.
Czarna dziura między Bellatriks a Narcyzą szpeciła część od strony Oriona Blacka, bo była jedyną, jaka się tam znajdowała. Uśmiechnęła się, przesuwając palec od dziury w dół, gdzie powinna być jej córka i zięć. Nie było tam niczego. A później skierowała się do linii Narcyzy, jednak szybko odsunęła dłoń, jakby zauważając, że Harry się jej przygląda.
— Cóż… Rodziny się nie wybiera. — Zaśmiała się, zakrywając tym swój smutek i posłała mu pełen życzliwości uśmiech. — W każdym razie, nie zawsze. Cieszę się, Harry, że chcesz być jednym z Blacków… Oczywiście, twoja decyzja jest nieco naciągana, jednak mimo wszystko, dobrze, że to ty, a nie jeden… z tamtych. — Wskazała głową gobelin, a Potter parsknął cicho, widząc, jak się krzywi. Nawet w tym nie przypominała Narcyzy. Krzywiła się w bardzo komiczny sposób. — Czekamy na kogoś jeszcze? — Zagadnęła, rozglądając się po pokoju.
— Chciała pani widzieć Syriusza…
— Oczywiście! Jednak do mojego błogosławieństwa nie jest specjalnie potrzebny. Jest to nieco… niezręczne. — Pokręciła głową, jakby nie wiedząc, jak inaczej zareagować. Potter zmarszczył brwi. Niezręczne?
— To znaczy?
— Nie powiedzieli ci o rytuale?
— Em… niespecjalnie. Wiem, że jest jakaś formułka i tyle.
— Och! Tak, ale poza tym trzeba robić dziwny taniec, machać rękami i w ogóle… — Nagle roześmiała się w głos, widząc jego minę. — Żartuję! W tym domu nikt nigdy się nie śmiał. Mam nadzieję, że to zmienicie. — Znów rozejrzała się po ścianach, jakby zafascynowana wnętrzem, ale w jej oczach widać było również nostalgię. — Cóż… Musisz odpowiedzieć na moje pytania jednym słowem twierdzącym. Coś jak… przysięga małżeńska. Gotowy? To przejdźmy do rzeczy. — Odchrząknęła teatralnie i spojrzała mu w oczy. — Czy ty, Harry Potterze, pragniesz być głową domu Black?
— Pragnę.
— Czy pragniesz całym sobą reprezentować godnie swój ród?
— Pragnę.
— Czy przysięgasz być wiernym swojej rodzinie i strzec ich przed… przed deprawacją oraz… Brudem, jaki… wdziera się do naszego świata?
— Co się stanie, jeśli odmówię? — Po tym zdaniu kobieta westchnęła, spoglądając w sufit, a aura, jaką jeszcze chwilę temu odczuwał, zniknęła.
— Zaczynamy od początku. — Oznajmiła, drapiąc się po głowie. — Odpowiedź musi być jednym słowem. Formułki wypowiada się na warunkach danych przez ostatnią żyjącą głowę rodu. Jako ostatnia taką przysięgę składała matka Syriusza. Bella nikogo nie mianowała, więc warunki są takie, jakie chciała mieć ona sama… Jeśli się z nimi nie zgodzisz, niczego nie będziesz mógł zmienić.
— Po co mam przyjmować jej warunki, skoro zaraz je zmienię?
— Żeby ci w zaświatach sądzili, że jest inaczej — parsknęła. — Ogólnie nie mam pojęcia, jak to działa. Nigdy nie byłam Narcyzą, która pochłaniała każdą książkę, jaka wpadła jej w ręce. Wiem tylko, że trzeba się zgodzić na warunki poprzednika i że po jakimś czasie można też je zmienić. Jak i kiedy, pojęcia nie mam… To jak? Od nowa? — Harry przytaknął. — Czy ty, Harry Potterze, pragniesz być głową domu Black?
— Pragnę.
— Czy pragniesz całym sobą reprezentować godnie swój ród?
— Pragnę.
— Czy przysięgasz być wiernym swojej rodzinie i strzec ich przed deprawacją oraz brudem, jaki wdziera się do naszego świata?
— Przysięgam.
— Czy przysięgasz wypleniać niszczycielskie nasienie, jakie pojawia się wśród nas?
— …
— Czy przysięgasz wypleniać niszczycielskie nasienie, jakie pojawia się wśród nas, chroniąc dzięki temu czystość naszej nieskazitelnej rodziny? — Powtórzyła, a Harry spojrzał na Syriusza i Tonks, którzy właśnie weszli do pokoju i zacisnął dłonie w pięści.
— Przysięgam.
— Na mocy krwi, ja, Andromeda Joelin Black, błogosławię cię i oddaję ci łaskę nadania mocy Blacków kolejnym pokoleniom. Pochyl głowę. — Harry zrobił to, czując drżenie własnych rąk. Aura, jaka ich otaczała, była wyczuwalna z każdej strony.
Przymknął oczy, czując pocałunek na swoim czole, a sekundę później coś uderzyło go w środku, rozlewając ciepło, a mrowienie ustało… Czuł jakby orzeźwienie oraz ożywienie jego własnej magii. Kiedy się odsunęła, wszystko ustało. Aura po raz kolejny zniknęła, ale tym razem wiedzieli, że się powiodło. Podniósł głowę, a Andromeda uśmiechnęła się do niego życzliwie.
— To by było na tyle… No, kuzynku! Nie uściskasz mnie?! — Oświadczyła oburzonym tonem, zakładając dłonie na biodrach. Nawet Syriusz roześmiał się, podchodząc do niej i uścisnął ją serdecznie. Harry pomyślał, że może jeszcze kiedyś Narcyza pogodzi się z siostrą… i naprawdę staną się rodziną.

*

Była piękna. Nie jeśli chodzi o fizyczne znaczenie tego słowa. Tu można było ją nazwać najwyżej przeciętną. Miała wychudzoną sylwetkę i zbyt duże błękitne oczy. Włosy, mimo iż były dziedziczną platyną, nie były tak idealne, jak jej przodków, a potargane i zniszczone. Nie miała piersi ani specjalnie uwydatnionej tylnej partii ciała. Nie miała czarującego uśmiechu ani zaróżowionych policzków, posiadała natomiast nieco zbyt wystające kości policzkowe. Nie miała tak naprawdę czym zabłysnąć…
A jednak była piękna. Patrząc na nią, widziało się piękno samo w sobie, nie określało się go w żaden sposób. Nie wymieniało po kolei każdej z części, która je tworzy, podsumowało raczej całokształt... I każdy, spoglądając na jej postać, ulegał temu urokowi. W końcu każda wila ma swój własny czar sprawiający, że chce się za nią podążać.
I chyba wtedy w tym wszystkim utonął. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ją na przyjęciu zaręczynowym Narcyzy, piękną, niedostępną i tak dziwną… Widział każdą niedoskonałość, mimo iż powinien dostrzegać jedynie piękno. Widział nieco zbyt skośne oczy i zbyt wąskie usta, widział brzydki kształt paznokci i zbyt kościste ramiona, widział nerwowe ruchy, które nie przystoją damie i każde naganne zachowanie, jakiego się dopuszczała… I właśnie w tym widział piękno, jak i je pokochał.
— Miłość zwykła boleć — Roxanne nie odpowiedziała, wciąż siedząc przed toaletką i czesząc włosy. Zawsze, kiedy chwytała ją nostalgia, czesała włosy… Jakby ta niewinna pieszczota miała wynagrodzić jej cały ból i gorycz, jaką trzymała w sobie. — Nie znaczy to, że trzeba z niej rezygnować przy pierwszej pomyłce.
— Nie była pierwszą.
— Tym bardziej oboje musicie się starać.
— Też coś. — Odparła. Westchnął i podszedł do niej, wyjmując szczotkę z jej dłoni.
Powoli zaczął chwytać pasma włosów, rozczesując je powolnymi ruchami. Wydało mu się to bardzo odprężającym zajęciem. Nigdy wcześniej nikogo nie czesał. A teraz, tak po prostu rozczesując te długie, lśniące włosy, czuł, że się wycisza. Momenty, gdy rozczesał pasmo, które z brzydkiego i pofalowanego stawało się proste i gładkie, błyszczące w świetle, dawały mu lekkie poczucie satysfakcji.
Kątem oka zauważył, że dla niej rzeczywiście musi być to coś przyjemnego, bo znów przymykała oczy, w ten pełen spokoju sposób, jakby oddając się temu odczuciu całą sobą. Delektując każdym pojedynczym ruchem. Trwała cisza. Nie odzywali się, nie było ku temu większych powodów. Dopiero gdy skończył, wszystko minęło. Kiedy odłożył szczotkę, a ona otworzyła oczy, aura, która między nimi w tamtej chwili powstała, prysnęła. Patrzył na nią w lustrze, a jej oczy z jakiegoś powodu ukryły emocje, które wcześniej pokazywała bez zawstydzenia. Nagle wydała mu się inna. Chłodna i zdystansowana… Trwało to tylko przez chwilę, bo kiedy na niego spojrzała, jej oczy błysnęły.
— Dlaczego to powiedziałeś? Przecież mnie kochasz.
— Nie… Ja walczę, Roxanne. O miłość, jakiej nigdy nie od ciebie nie dostanę. To, co widziałem w twoich oczach na jego widok i jego, gdy dostrzegł ciebie, jest czymś, po czym od razu można to poznać. Kochacie się, szaloną, pokręconą miłością, w której nienawidzicie się, a jednak nie możecie się od siebie oddalić. — Odłożył szczotkę i oparł podbródek na czubku jej głowy, spoglądając w lustrze wprost w jej oczy. — Powiedziałaś, że nie chcesz go już widzieć, ani sama się nie pojawisz. Sądzę, że to bzdura.
— Dlaczego?
— Bo nie płacze się za kimś, do kogo nie czuje się zupełnie niczego. — Kobieta dotknęła swoich policzków, po których faktycznie spływały łzy. Podczas gdy on wypowiadał poprzednie zdania, poczuła je w oczach, a coś chwyciło jej serce. Miał rację. — Skrzywdziliście się, straciliście wszystko, dobre imię, zaufanie do siebie, wspólną przyszłość, a jednak nie daliście rady jej z siebie usunąć. Mimo iż bardzo się staraliście. — Dotknął jej ramion, lekko je rozmasowując, na co przymknęła oczy. — Mimo iż ty sama się wciąż starasz… Ale ja wiem, Roxie, że jestem tym drugim.
— Dlaczego więc nic z tym nie robisz?
— Bo lubię patrzeć, jak się uśmiechasz — odparł po prostu i pocałował w czubek głowy, puszczając ją. — Zawsze lubiłem. A najszczerszy z twoich uśmiechów zwykle pojawia się tylko przy nim.

*

Zapach spalenizny poczuli tuż po tym, jak aportowali się w dzielnicy, w której mieszkał McLaggen. Blaise starał się jakoś to sobie logicznie wyjaśnić. Do ostatniego kroku miał nadzieję, że to coś innego… Jednak kiedy tylko dostrzegł dom Cormacka, zatrzymał się pośrodku ulicy, wpatrując w niego, mając wrażenie, że serce podchodzi mu do gardła. Nie chciał wierzyć w to, co widzi.
— To tutaj? — Słowa Lupina odbijały się od niego. Nie słuchał. Patrzył na zawalone schody, potłuczone szyby, nagie belki, które powinien zakrywać dach. To nie był dom… Tylko ruina, z której wciąż jeszcze wydobywał się ten charakterystyczny zapach spalenizny.
Wypuścił ze świstem powietrze i podszedł do zwisającej na jednym zawiasie bramki, powoli ją otwierając. Zrobił krok w stronę domu, natychmiast cofając się, kiedy coś pod jego nogami zatrzeszczało. Spojrzał w dół i zobaczył fiolkę, z której ulatywała właśnie biała mgiełka. Przypominała mu jedynie czyjeś uwięzione wspomnienie. Schylił się, widząc, że na dużym fragmencie, który pozostał, jest wyryta data. 01.09.1991. Kojarzyła mu się jedynie z rozpoczęciem jego nauki w Hogwarcie. Nie tylko jego.

*

— To Zabini? — Cormack drgnął, słysząc słowa Carrow. Odłożył czytaną książkę na bok i podszedł do okna, po czym zmarszczył brwi. Miała rację. Zabini był tuż przed barierami otaczającymi dom… Towarzyszył mu ich były nauczyciel z Obrony przed Czarną Magią.
Flora patrzyła na Blaise’a, który wstał z ziemi, mówiąc coś do Lupina. Jego oczy lśniły. Wydało jej się to dziwne, jednak nie odczuwała niepokoju, który pewnie powinien tej myśli towarzyszyć.
— Jesteśmy za barierą iluzji — poinformował Gryfon. Skinęła głową, rozumiejąc już, dlaczego Zabini wyglądał na przejętego. — Widzą ruinę. Kilka rzeczy dorzuciłem od siebie, żeby wyglądało bardziej realistycznie.
— Po co się ukrywasz?
— Nie siebie, tylko ciebie. — Oświadczył, odchodząc od okna. Flora nie ruszyła się z miejsca, patrząc jak Lupin z Zabinim zawracają, najpewniej do punktu aportacyjnego. Dostrzegła również, że Blaise zaczął się garbić. — Jesteś dla C.O.D.E. bronią, z czego zresztą zdajesz sobie sprawę. — Wyjął z szuflady kilka fiolek, obserwując je uważnie. W każdej pływały białe nici wspomnień. Jego rodzice mieli ich pokaźną kolekcję, więc mógł przebierać w nich, ile tylko dusza zapragnie. — A każdą broń trzeba trzymać w ukryciu.
Położył jedną fiolkę na szafce, resztę chowając ponownie do szuflady. Kiedy ją zamknął, wyciągnął różdżkę i zrobił pół obrotu w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, a ta zniknęła.
Wciąż stojąca przy oknie Flora dostrzegła, jak coś zaczęło znów połyskiwać w miejscu, gdzie wcześniej stał Blaise i zwróciła wzrok ku Gryfonowi.
— Siła sugestii — oznajmił, wzruszając ramionami i podszedł do okna, wskazując bramkę przed wejściem na teren domu, przy której leżała owa fiolka. — Kiedy ktoś w nią wejdzie, tak jak Blaise, zaklęcia nałożone na przekaźniki wokół domu uruchamiają się. W chwili naruszenia jednej z fiolek, do biura C.O.D.E. zostaje przesłana informacja o zagrożeniu, a oni nakładają kolejną barierę na dom. — Carrow zmrużyła oczy, patrząc w stronę drzew, na których, z jakiegoś powodu, umieszczone były kamienie Fluorytu, wspomagające magię w danym obszarze. — Problem tkwi w tym, że póki nowa bariera nie jest nałożona, nie tylko nie można tutaj wejść, ale i stąd wyjść. — Prychnął rozbawiony, przez co Carrow na niego spojrzała. Brzmiał na bardzo zadowolonego. — Zabini nieświadomie załatwił mi dzień wolny.
— On sądzi, że coś ci zagraża. Lub że nie żyjesz — powiedziała. Chłopak wzruszył ramionami. — Nie przeszkadza ci to?
— A powinno?
— Nie wiem… Chyba tak. — Gryfon westchnął i chwycił ponownie książkę, do lektury której chciał wrócić. — Wyglądał, jakby go to dotknęło.
— Byłby w takim razie pierwszym, którego cokolwiek obchodzę — powiedział cicho, jakby do siebie, po czym drgnął, zdając sobie najwyraźniej sprawę z tego, że wypowiedział te słowa na głos. Flora wciąż stała w miejscu, wpatrując się w niego tym nieczułym spojrzeniem. Pokręcił głową, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. — Nieważne… Poszukam jakichś ubrań. — Rzucił, odchodząc w stronę drzwi. — Nie możesz cały czas chodzić w tym samym.
— Dlaczego uciekasz? — Zapytała, kiedy otwierał drzwi. McLaggen zatrzymał się, jakby rzuciła w niego Drętwotą. Widziała, że woli unikać tematu. Zakryć jakoś tamtą chwilę słabości. Jednak słowa padły. Bez względu na to, jak bardzo nie chciał, by tak było. — Cormack?
— Wiesz, co to za uczucie, kiedy masz za rodziców kukły? — Flora nie wiedziała. McLaggen parsknął cicho. — Lalki, które jedynie oddychają i mówią wszystko tym swoim beznamiętnym głosem. Nie robi na nich wrażenia absolutnie nic, nie zaimponujesz im, nie będą z ciebie dumni, a żadna rzucona w twoją stronę klątwa nie będzie im się wydawała wystarczająco silna, bo nie potrafią określić stanu osoby cierpiącej na podstawie częstotliwości krzyku. — Flora widziała jego rany na plecach i rękach, o które nie pytała, bo to nie jej sprawa. Zresztą McLaggen tylko się uśmiechał i mówił, że to nic takiego. Właśnie taki był, pogodny, pełen życzliwości i życia, jakby na przekór swoim rodzicom… potrafił cieszyć się życiem. — Nie pomagam ci z dobroci serca. — Odwrócił się do niej, będąc równie smutny, co Zabini kilka minut temu. — A po to, by kiedyś ktoś nie musiał przeżywać czegoś podobnego do mnie.
— Ktoś? — Przekrzywiła głowę w bok. — Zakładasz, że przeżyję tak długo, by kogoś rozczarować równie mocno, co twoi rodzice ciebie? — McLaggen zaśmiał się krótko i pokiwał głową z rozbawieniem, jakby chcąc przez to powiedzieć “co racja, to racja”. Jednak kiedy na nią spojrzał, jego oczy lekko błysnęły i skinął głową.
— Zakładam, że będziesz żyła o wiele dłużej niż ja, więc wszystko jest możliwe.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Mam takie przeczucie… A ono mnie jeszcze nigdy nie zawiodło. — Flora nie miała pojęcia dlaczego, jednak uwierzyła mu na słowo.

*

Wracając do domu, Draco nie miał specjalnych planów. Chciał pójść coś zjeść, a później zająć się wyjaśnieniem cząsteczkowego rozszczepu pierwiastka Heksa, który zlecił mu profesor. Jednak zaraz po dotarciu na miejsce, w jednej chwili jego plany zostały zmienione.
Kiedy tylko płomienie odsłoniły mu widok na salon, pierwsze, co dostrzegł to burzę loków ciotki Belli, a zaraz po wyjściu z kominka musiał paść na ziemię, kiedy jakaś klątwa przeleciała mu tuż obok ucha. Spojrzał w tamtą stronę i ponownie na ciotkę… Wszedł w trakcie walki. Cudownie.
— Zatłukę jak psa! — wrzasnęła Bellatriks, a Draco wytrzeszczył oczy, kiedy tuż nad nim przeleciała ciemnoczerwona klątwa… Cruciatus. Czy Bella usiłowała właśnie zabić mu ojca?
— Uspokój się! — krzyknął ktoś inny, w kim rozpoznał wuja Rudolphusa.
— Uspokój?! Ten parszywy tchórz chciał mnie zabić!
— Bella, radzę, byś to wszystko rozważyła na spokojnie.
— Wrzuciłeś mnie do więzienia na piętnaście lat! — Wydarła się. Kolejna klątwa poleciała, coś się stłukło, coś wybuchło. — Zmarnowałeś życie! — Tym razem poszła Drętwota, która sądząc po trzasku i masie przekleństw, rozbiła okno.
— Zrozum! Miałem rodzinę! Musiałem się jakoś wybronić! Chciałabyś, żeby Narcyza została sama z dzieciakiem, kończąc jak Zabini?! — Nagle zapadła cisza. Nie została również rzucona żadna nowa klątwa. Ktoś odetchnął, a Draco pozbierał się z ziemi, nagle zostając przez nich zauważonym.
Lucjusz wyglądał, jakby właśnie ledwo uszedł z życiem, co po części było prawdą. Jego szaty w wielu miejscach były pocięte lub zwęglone, włosy miał rozwiane, a ze świeżej rany na policzku sączyła się krew. Ciotka Bella wyglądała nieco lepiej, jednak również musiała raz czy dwa upaść lub stracić rezon, bo miała nieco podartą u dołu sukienkę. Natomiast wuj Rudolphus nie ucierpiał prawie w ogóle, jedynie jego okulary lekko się przekrzywiły.
Salon to zupełnie inna historia. Żyrandol z jeleniego poroża leżał połamany na ziemi. Lustra, które znajdowały się po lewej stronie pokoju popękały. Jedna z ciągnących się na całą długość szyb, odsłaniających ogród, została doszczętnie rozbita, a zakrywająca je wcześniej zasłona była spalona do połowy. Wszędzie walało się szkło i żarzyły pozostałości po materiałach.
— Nie można was zostawić w swoim towarzystwie nawet na pięć minut — skomentował, robiąc różdżką pełny obrót, a wszystko zaczęło się składać i reperować. W tym czasie otrzepał się z brudu, jaki zaległ na jego ubraniach. — O co poszło tym razem?
— O przeszłość — oznajmił Rudolphus, kiedy żadne z głównych zaangażowanych nie było chętne do rozmowy. “Jak dzieci”, przeszło chłopakowi przez myśl. — Sądziłem, że skończą, zanim wrócisz do domu. — Dodał, witając go uściskiem dłoni. Malfoy wzruszył ramionami. — Jak zajęcia?
— Znośnie. — Oznajmił, patrząc w sufit, gdzie żyrandol właśnie się przyczepiał, a jelenie poroże sklejało kawałek po kawałku. — Mam jeszcze trochę pracy, jednak to zajmie jedynie kilka godzin. Jakieś wieści z Anglii?
— Nic specjalnego. — Draco skinął głową na tą informację. Spojrzał po kolei na ojca i na ciotkę Bellę, którzy nadal mordowali się wzrokiem. Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien to przerwać. Nie miał zamiaru nikogo usprawiedliwiać. Ojciec popełnił błąd, za który przyszło mu płacić, ciotka natomiast miała prawo czuć gorycz i ból, bo Lucjusz naprawdę zmarnował jej życie. Druga sprawa, że i tak byłaby skazana za inne zbrodnie, jakie popełniła, nie miała możliwości uniknięcia wyroku, z zeznaniami Lucjusza czy też bez nich. Jednak od zawsze ojciec powtarzał mu, że nieważne, jaka rodzina by nie była, nie możemy jej sprzedawać… A sam to zrobił.
— Już prawie piąta. Zostaniecie na herbacie? — Wuj Rudolphus zaczął się głośno śmiać.

*

Błogosławienie Syriusza było wręcz bliźniacze do tego, które nadała mu Andromeda. Nawet formułka była ta sama. Nie zająknął się ani nie zatrzymywał przy żadnej z tych czynności. Był pewien swoich słów, tak jak i Harry nie wahał się już przed przysięgą do zachowania czystości krwi rodu czy przed zapewnieniem, że nigdy nie pozwoli, by zaraza dotknęła owe miejsce.
Atmosfera również panowała podobna, magia Syriusza była silniejsza niż ta należąca do Tonks, jednak aura nie różniła się prawie niczym. Tylko sam Black był inny. Od wczorajszego powrotu na Grimmauld Place prawie w ogóle nie wychodził z pokoju. Zamknął się w nim, wychodząc dopiero, gdy Nimfadora na prośbę Andromedy po niego poszła. Był zamyślony i osowiały. Mimo iż się uśmiechał i na pozór przyjmował rozluźnioną pozę, Harry widział, że coś było na rzeczy. Nie był jednak pewny, czy jest odpowiednią osobą, by o to pytać.
— Pozostała jeszcze Narcyza. — Powiedział Black, odwracając się w stronę Nimfadory, która spojrzała na matkę. Andromeda wyprostowała się, a jej oczy zalśniły jakby radością, co Potter odebrał jako sygnał. Pani Tonks chyba dawno nie widziała się z siostrą, co więcej, wyczekiwała tego spotkania.
— Wyszła przed południem. Nie wiemy dokąd. — Powiedziała Tonks, na co Black mruknął pod nosem “coś tak czułem”. — Mówiłam jej, że najlepiej załatwić to szybko, jednak uznała, że nie jest to aż tak istotne. Ignorantka! — Harry zastanawiał się, czy Tonks wie o tym, w jak wielkim niebezpieczeństwie jest aktualnie Zakon… Bo chwilowo brzmiała jak poirytowana nastolatka, a nie kobieta, która przejęła się faktyczną powagą sytuacji.
Coś huknęło, a Harry idąc za swoimi poprzednimi myślami poczuł na plecach ciarki. Co jeśli Bellatriks wyczuła, że coś zrobili i tu przyszła? Ta myśl wprawiła go w osłupienie. Jednak nie musieli długo czekać, by cały jego stres opadł. W chwili, gdy dostrzegł Blaise’a i Remusa, od razu poczuł się bardziej zrelaksowany, ale…
— Gdzie Flora? — Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mu się w oczy: brak Carrow i wymowne odwrócenie głowy Zabiniego w bok. — Blaise?
— Nie wiemy, co z dziewczyną… Z McLaggenem również — powiedział Lupin, a Harry zamrugał, jakby ta informacja nie do końca do niego dotarła. O czym on mówił? — Dom stał pusty… To ruina, niezamieszkała… Wciąż unosi się tam smród spalenizny. — Potter poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Zabini wyszedł, a Remus westchnął cicho. — Nie jest to jednoznaczne z tym, że i oni zostali pokrzywdzeni. Nie wyczułem ich.
— Jest trzeci tydzień cyklu księżyca, masz osłabione zmysły. — Powiedziała ciszej Nimfadora. Najpierw skinął, ale po chwili pokręcił głową.
— Mimo to, na tak małej przestrzeni wyczułbym ludzi. Nie było tam nikogo. Co więcej, rozpoznałem nietypową aurę magiczną. Czy należała do Carrow, tego nie wiem. Wolałem nie sprawdzać dalej, Zabini nie przyjął dobrze tego widoku.
— Ślady wskazywałyby na ile dni zwłoki? — Zapytał Syriusz, przechodząc ze zdenerwowaniem przez salon, patrząc na gobelin rodziny. Jednak nie byli w żaden sposób połączeni z McLaggenem, co oznaczało, że nie mógł w szybki sposób dowiedzieć się, czy chłopak żyje czy nie.
— Dzień… może dwa… W każdym razie przybliżony do tego, w którym pojawił się tu Anthony. — Wskazał dłonią sufit, gdzie piętro wyżej znajdował się strażnik Carrow. — Jednak to, co się tam stało, nie wyglądało na wybuch magiczny, a atak z premedytacją. Wszystko było zbyt równe…
— Równe? — Zapytała Andromeda, której obecność Lupin dostrzegł dopiero teraz. Skinął jej głową, po czym oparł się o ścianę, wyglądał na zmęczonego.
— Widziałem domy po eksplozjach magii, po atakach śmierciożerców, jak i po pomyleniu klątw… Gdy moc się uwalnia, plądruje wszystko na swojej drodze. Nieważne, jaka magia, siła rażenia jest naprawdę duża, a z tego, co mówiliście, gdyby to była Carrow, trafilibyśmy do gruzowiska ciągnącego się kilka kilometrów, a nie zrujnowanego domu… Gdyby byli to śmierciożercy, byłby Mroczny Znak nad domem. Niczego takiego nie zaobserwowałem. Natomiast gdyby był to wybuch przypadkowej magii, ktoś by to szybko naprawił. Więc albo ktoś faktycznie ich porwał albo…
— W ten sposób ich zakryli. — Oznajmił Potter, przypominając sobie, jak wraz z Dumbledorem szukał Slughorna, który upozorował opuszczony dom, samemu zamieniając się w fotel.
— Istnieje taka możliwość — powiedział Remus. Harry popatrzył na Syriusza, później na Tonks, po czym postanowił wyjaśnić to Blaise’owi. Nie wszystko stracone.
Kiedy tylko Potter wyszedł, Lupin wypuścił ze świstem powietrze.
— Było coś jeszcze. — Oznajmił, krzywiąc się mocniej, przez co reszta zwróciła na niego uwagę. — Na drzewach był fluoryt. Używa się go do przekazu informacji… Mam wrażenie, że wchodząc na ten teren, ktoś doskonale wiedział, jak ma się zabezpieczyć. Kiedy tylko Zabini się zbliżył, aura, jaką czułem, wzmocniła się. Nie mamy do czynienia z dzieciakami, które chcą się ukryć. Ktoś ich pilnuje.
— I to całkiem nieźle. — Mruknęła Tonks. — Fluoryt jest dostępny tylko nielicznym oddziałom aurorskim, do ochrony najważniejszych ludzi w państwie. — Machnęła ręką bliżej nieokreślony znak. — Nie można go mieć ot tak — pstryknęła palcami.
— Nie zapominaj, że ta dziewczyna jest Nadzwyczajną. — Mruknął Lupin. — C.O.D.E. muszą mieć ją na oku. Musi się chronić, jak tylko może… Z tego, co pamiętam, rodzice młodego McLaggena byli całkiem wysoko postawieni w Biurze Aurorskim. Możliwe, że za namową syna…
— Wykluczone — przerwała mu Tonks, przez co wszyscy na nią spojrzeli. Kobieta skrzywiła się lekko. — Nie żyją. Z tego, co mi wiadomo, od dłuższego czasu. Pozabijali się wzajemnie w makabryczny sposób. Nie było co zbierać.
— Jak to, pozabijali? — Zapytał zszokowany Syriusz. Pamiętał McLaggena z dzieciństwa. W Hogwarcie całkiem nieźle się dogadywali, obaj byli w drużynie, wierzyć mu się nie chciało, że mógł tak skończyć. — Oboje?! Co z dzieciakiem?
— A no właśnie, to ciekawe — oznajmiła, przechodząc przez pokój i przystanęła przy oknie, patrząc na padający deszcz i położyła delikatnie dłoń na już wyraźnie zaokrąglonym brzuchu. — Zupełnie nic. Mieszkał sobie nadal w domu rodziców, bez nikogo poza skrzatem. Nie ma dalszej rodziny, jest ostatni ze swojej linii. Według prawa, przed uzyskaniem pełnoletności, ktoś powinien się nim zająć. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek to zrobił.
— Aurorzy nie interweniowali?
— Gdyby tak było, miałby kogoś za opiekuna. Mogę sprawdzić, jednak wątpię, by coś się tam znajdowało… Zresztą nie tylko u niego.
— To znaczy? — Zapytał Syriusz, a kobieta spojrzała na nich, lekko się krzywiąc.
— Nott. — Jedno słowo, a obaj mężczyźni zamilkli. — Kiedy skazali mu ojca, był bez opieki i nikt się tym nie zajął. Dopiero po faktycznej śmierci Notta, prawną opiekę nad nim przejął Yaxley. Dzieciak przez okrągły rok nie miał nikogo za opiekuna. Dziwne, prawda?
— Nott sam w sobie jest dosyć osobliwą postacią — oznajmił Lupin, zamyślonym tonem. — Uczyłem go przez rok. Nigdy nie mieszał się w nic, co go nie dotyczyło, ale przejawia niesamowite zdolności magiczne. Do tego... podczas procesu w Wizengamocie, dotyczącego uszkodzenia młodego Malfoya przez Rona wydarzyła się dziwna sytuacja… Pamiętasz? — Zwrócił się do Nimfadory, która skinęła głową. — Co na tak błahym procesie robiła szefowa C.O.D.E.? Co więcej, dlaczego taką uwagę skupiła właśnie na nim?
— Victoria ma dziwne upodobania co do posiedzeń Wizengamotu. — Oświadczyła nieco zirytowana Tonks. — Sprawia aurorom problemy, całą masę, jednak tak na to nie patrzyłam… Bo faktycznie to dziwne, że chciała się z nim spotkać… Nie sądzicie chyba, że Nott… jak i McLaggen… mogą być w C.O.D.E.?
— Tego nie można wykluczyć — westchnął Lupin, machając ręką w stronę sufitu. — Anthony powinien wiedzieć. W końcu sam ostrzegał nas przed C.O.D.E. Szczerze ciężko mi uwierzyć, że byliby tak nierozważni, by angażować do tej organizacji dzieci, jednak jeśli śmierciożercy to robią, to całkiem możliwe.
— My również to robimy — upomniał go Black. Lupin niechętnie skinął głową. — Andy? — Zapytał, widząc, że kobieta brzydko marszczy brwi. Pamiętał, że Tonks robiła to zawsze, kiedy nad czymś intensywnie myślała.
— Nott był mężem Victorii. — Oznajmiła, a reszta spojrzała w jej stronę, jakby ktoś uderzył ich w twarz. — Pamiętasz, Remusie? Ta historia o samobójstwie córki Notta… Ta dziwna sprawa, która tak szybko się zatuszowała, mimo iż zdawać by się mogło, że będzie to temat roku! Córka ambasadora popełniająca samobójstwo. Co więcej, chwilę później Victoria zniknęła… Od tamtej pory nikt jej nie kojarzył z Nottami, a ich z nią. Rozpłynęła się w powietrzu, pojawiając się jedynie podczas bardzo ważnych uroczystości, raz czy dwa, by przypomnieć nam wszystkim o C.O.D.E.
— Sądzisz, że ona za tym stoi?
— Obaj mają bardzo dziwne historie, obaj po śmierci najbliższych pozostają zostawieni sami sobie i nikogo nie pociąga się do odpowiedzialności, by się nimi zająć. Takie rzeczy się nie dzieją. — Dodała Nimfadora. — Ministerstwo bardzo pilnuje, by dzieci miały opiekę. Nawet jeśliby mieli wrzucić ich do mugolskiego sierocińca, zapewniają dzieciakom dach nad głową i ludzi, którzy się nimi zajmą. Pozostawienie dzieci — podkreśliła po raz kolejny — samych sobie nie wchodzi w grę. Chyba że coś lub ktoś inny pociąga za sznurki, a jak wiadomo, ministerstwo jest niczym przy C.O.D.E… Jednak jeśli to byłaby prawda i domu tego chłopca pilnują właśnie oni... Wejście na jego teren bez zgody to wyrok śmierci.
— Carrow jest niestabilnym ładunkiem magicznym — przypomniał Remus.
— C.O.D.E. neutralizują takie rzeczy. — Powiedziała oczywistym tonem Andromeda, ale nikt z zebranych nie odpowiedział na to absolutnie nic. Powiedziała to bowiem bardzo luźno, jakby za Nadzwyczajnym nie krył się normalny człowiek. Wszyscy byli w szoku, bowiem Andy powinna wiedzieć najlepiej o tym, że człowiek bez względu na moc czy krew, wciąż nim jest. W końcu wyszła za mugolaka.
Ciszę przerwał wybuch zielonych płomieni w kominku, jak i pojawianie się Molly Weasley.

*

Było cicho, wiatr wiał lekko nadając nieco dramatyzmu. Stojąc na szczycie klifu, człowiek nie zastanawia się, czy skakać w przepaść, po prostu to robi. Robi krok i spada, spada w dół tak długo, dopóki jego ciało nie roztrzaska się o ziemię.
Jednak scena ta, mimo iż wręcz malownicza, nie była sceną dla samobójcy. Mogłaby być, gdyby osoba stojąca na zboczu była na tyle odważna, by zrobić ten jeden krok. Problem tkwił w tym, że mimo szczerych chęci, nie potrafiła. Po prostu stała i wpatrywała się w przepaść z wielkimi, przerażonymi, pełnymi żalu oczami. Stała tak, patrząc w dół, a jej serce biło szybko, raz po raz utwierdzając ją w fakcie, że jest żywa, że może żyć… A jeśli skoczy, to serce przestanie bić. Ta myśl ją przerażała. Nie sam upadek, nie skok. A to, że serce przestanie bić. “Paskudne uczucie”, pomyślała, dotykając dłonią lewej piersi, pod którą je czuła. Czuła miarowe bicie. Przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech. To jedyna rzecz, jaka ją uspokajała, bicie serca.
— Pan Avery wszędzie cię szuka. — Dafne odwróciła się w stronę chłopaka, stojącego kilka metrów za nią. Był bledszy niż kiedyś, oczy miał podkrążone, a cerę nieco zniszczoną. Nie spędził w Azkabanie nawet miesiąca, a wyglądał jak cień. Co więc muszą przeżywać ci, którzy spędzili tam lata?
Uniosła wzrok nad jego ramię, spoglądając w stronę dworu, który znajdował się jeszcze kawałek dalej. Teraz nie wydawał się jej tak przerażający, jak na co dzień. Dziś świeciło słońce, oświetlając zaniedbany ogród, gdzie rośliny żyły, jak im się tylko podoba, a także szare ściany, które niegdyś z pewnością były białe. Czyste. W przeciwieństwie do mieszkających tam ludzi.
— Jak to jest być psem, Tony? — Zapytała, a on zmarszczył brwi z oburzenia. Dziewczyna pokręciła głową, uśmiechając się, jakby rozbawiona swoimi słowami. — Sama chciałabym móc odpowiedzieć na to z godnością… Wkrótce zrozumiesz i sam zauważysz, że nie ma innej drogi. — Odsunęła się od skarpy, kierując w stronę dworu. — Będziesz musiał przyznać się do błędu.
— Błędu? — prychnął z irytacją. Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie. — Jakiego błędu? Przecież Czarny Pan daje nam wszystko.
— W zamian zabierając wolność, a co jest dla ciebie cenniejszego niż ona?
— Bluźnisz. — Warknął. Nie zareagowała na jego wrogi ton. Zresztą, Avery traktował ją równie nieprzychylnie. Musiała do tego przywyknąć. Wzruszyła więc ramionami, patrząc na budynek. Nieważne jak piękny był kiedyś, teraz to zwyczajna rudera.
— Twierdzisz, że Czarny Pan daje nam to, czego nam trzeba. Harry Potter twierdzi, że robi to Dumbledore. Ja natomiast myślę, że nie powinniśmy tak bardzo wierzyć w tych, których poglądy zdążyliśmy już poznać… Tylko jest jeden problem. Kto z was wszystkich pójdzie za świeżą wizją?
— Coś sugerujesz?
— Jesteś dobrze ustawiony, Urquhart. — Powiedziała po prostu, jakby to było oczywiste. — Po co ci iść do góry pod czyimś butem, skoro sam możesz wyznaczać reguły gry?
— Nie mam tak wielkich zdolności… Zresztą, nawet nie chcę próbować wchodzić w tę grę! Czarny Pan dał mi wolność, niezależność i dach nad głową, Greengrass. Dlaczego miałbym z tego rezygnować?
— Jesteś ślepy.
— Co proszę?
— Zaślepiony ideą. Nie widzisz więc w tym wszystkim zła — powtórzyła i zawróciła, pozostawiając go całkowicie samego, a w jego głowie odbijał się jedynie dźwięk wiatru i fal uderzających o skały. Nic więcej.

*


— Cissy…
— Coś nie wyszło? — Zirytowanie w głosie Narcyzy przyprawiało o dreszcze. Harry skrzywił się, widząc jej ostre spojrzenie wymierzone najpierw w niego, a później w Blacka. — Co ona tu jeszcze robi?
— To nie było zbyt miłe…
— Nie pytałam ciebie o zdanie. — Zwróciła się do Nimfadory, która spojrzała na swoje dłonie. Cóż… Syriusz uprzedzał, że tak to może się skończyć. Ale po przybyciu Molly, Andromeda natychmiast została porwana do kuchni, będąc zalewaną setkami pytań oraz masą nowinek ze świata. Z tego, co Potter wywnioskował z tamtej wymiany zdań, pani Black nie miała na co dzień kontaktu ze światem magii. Co właśnie teraz Molly musiała nadrobić. Remus również nie był co do tego przekonany, ale zapewniał, że z pewnością Andromeda zdąży pójść do domu przed powrotem Narcyzy. Gdzie była, tego nikt nie wiedział, ale wróciła późno, o wiele później niż się spodziewali. Mimo to Andy się zadomowiła, zrobiła wraz z Molly kolację i wprowadziła w końcu do domu nieco życia… Zdecydowana większość była z tego powodu zadowolona, jednak gdzieś z tyłu głowy każdy wiedział, że lepiej, jeśli się miną. Cóż… nadzieja właśnie umarła. — Co z rytuałem?
— Zostałaś tylko ty. — Powiedział Syriusz, kładąc Potterowi dłoń na ramieniu. Narcyza na sekundę zamilkła, skinąwszy głową, po czym jej spojrzenie skierowane zostało na “intruza”.
— Gratuluję. Chociaż raz udało ci się wywiązać z obowiązków — oświadczyła głosem tak chłodnym, że gdyby tylko mógł, z pewnością zamroziłby Andromedę. — Masz pół godziny, żeby się wynieść. — To mówiąc, wyszła, pozostawiając w pomieszczeniu chłód i ciszę.
I tak poszło lepiej niż Harry się spodziewał. Widział łzy w oczach Andromedy, które po chwili zniknęły, kiedy kilka razy zamrugała. Po tym i po słowach, że wszystko dobrze, wiedział, że dla niej było to równie bolesne, jak klątwy, które nie padły.
— Powinna dorosnąć. — Mruknęła zgryźliwie Molly. — Jak można tak traktować własną siostrę?
— Dla niej nie istnieje inna niż Bella — powiedział Syriusz, patrząc w sufit. Był bardzo spokojny. Harry wiedział, że wiele przemilczał. Był taki sam, jak Narcyza. Nie mówił o swoim bracie, udawał, że ten nigdy nie istniał, a kiedy w końcu coś o nim mówił… Było to raczej negatywne. Przynajmniej to wiedział Harry, od kiedy rozmawiał z nim dwa lata temu przy jego rodzinnym gobelinie.
— To obrzydliwe! Przecież Andy niczym nie zawiniła.
— Zrobiłam to, Molly. — Tonks oznajmiła łagodnym tonem, wstając od stołu. — Choć liczyłam, że czas jakoś na nią wpłynie, to jednak… Chyba jedynie pogorszył wszystko. Nie wińcie jej. Cały świat wtedy na nią spadł. Do dziś ciężko mi pojąć, jakim cudem była w stanie się po tym podnieść… Nieistotne. — Rzuciła, widząc pytające spojrzenia reszty. Jednak nie Syriusza… On również musiał znać tą historię. Dlatego nie reagował. — Cóż… Było mi bardzo miło. Mam nadzieję, że w bliskiej przyszłości znów się spotkamy. — Posłała wszystkim życzliwy uśmiech i spojrzała na Nimfadorę i Remusa. — Poślę sowę, jak już będę w domu. Uważajcie na siebie… I powodzenia, Harry Potterze.

*

— Już się pakujesz? — Theodor oderwał wzrok od listy rzeczy, które zamierzał zabrać ze sobą do Durmstrangu, by spojrzeć na pytającego. Travers opierała się o framugę drzwi jego sypialni, spoglądając na niego spod długich rzęs.
— Wolę się dobrze przygotować — mruknął, patrząc na rzeczy. W tamtejszej akademii naukę rozpoczyna się już w sierpniu, a nauczyciele są zobowiązani do pojawienia się w zamku dwa tygodnie wcześniej, więc wolał upewnić się, że nie będzie musiał po nic wracać i zamknie ten rozdział raz na zawsze.
— Dostałeś stołek z woli Czarnego Pana, a nie swoich zdolności, nie masz po co się tak tym przejmować. — Powiedziała bez cienia rozbawienia w głosie. Nott wzruszył ramionami, przechodząc przez pokój i zaczął sprawdzać list Garwiłowa, który przyszedł dziś rano. Jak się okazało, poza posadą zwolniło się również miejsce opiekuna domu, którym, jak się dowiedział, także został. — Naprawdę chcesz uczyć bandę bachorów? — To było naprawdę osobliwe ze strony dyrektora, który przecież przygotował mu umowę na rok… Nie łatwiej byłoby nadać takie stanowisko komuś, kto z całą pewnością ma zamiar pozostać tam dłużej? — Czy może po prostu uciekasz? — Drgnął, wyrwany z zamyślenia, ponownie kierując wzrok do Hanny. Odeszła w końcu od drzwi, zamykając je i zatrzymała się tuż przy nim. Była na tyle blisko, że mógł policzyć piegi na jej nosie, jak i dostrzec niewielką bliznę na łuku brwiowym. — Boisz się, że śmierciożercy dowiedzą się o twoich bliskich spotkaniach z tamtą szlamą?
— Nie mam się czego bać — odpowiedział, chcąc ją wyminąć. Chwyciła go za ramię, zatrzymując. Wbrew pozorom miała bardzo dużo siły. Przystanął, patrząc na nią, jej oczy lśniły nienawiścią… — Nie jesteś zła na mnie. — Stwierdził, wpatrując się w te pełne emocji oczy. Wyciągnął powoli rękę i dotknął jej policzka, na co szybko się odsunęła.
— Nie.
— Więc?
— Chcę się jej pozbyć. — Nie chodziło o to, kim była Granger. Travers nie należała do osób, które wybaczają. Dwukrotnie straciła ojca z winy Zakonu Feniksa. Za pierwszym razem nie nosiła żalu czy złości, wiedząc, że jej ojciec popełnił wiele zła, jednak była zbyt mała, by go pamiętać. Kiedy wrócił, odbudowała relację i kiedy już w jej życiu pojawiła się nadzieja, Zakon ją zdeptał. Potter, Granger i reszta bandy, która pojawiła się wtedy w Departamencie Tajemnic, zniszczyła jedyne światło, jakie miała. Yaxley wychował ją tak, jak mu się podobało. A teraz szukał jej męża. Nigdy nie miała nadziei na to, by być tym, kim chce. Jeśli wierzyć opowieściom, Travers by jej to dał… Gdyby jej ojciec żył, pozwoliłby jej być tym, kim sama pragnie. — A ty powiesz mi, gdzie ją znajdę.
— Odłóż różdżkę — powiedział ciszej, czując wbijaną pałeczkę w swoją lewą pierś. Nie patrzył w dół, wciąż spoglądając w jej oczy. Z czasem nacisk osłabł, jednak nie opuściła jej. — Zemsta na jednej osobie niczego ci nie da.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Śmierć jednego z winnych nie sprawi, że krzyk w środku zamilknie. To powiedział mi mój ojciec, kiedy widziałem go po raz ostatni.
— Natomiast winni jego śmierci chodzą bezkarnie po ulicach. — Oznajmiła, unosząc ją wyżej i podeszła o krok bliżej. — Z ich winy to wszystko się dzieje.
— Tak.
— A ty stoisz bezczynnie?
— Tak — przyznał. Dziewczyna zmierzyła go wzrokiem, dociskając różdżkę do jego dolnej wargi.
— Zmieniłeś się. — Stwierdziła cicho, a ogień w jej oczach lekko przygasł. — Tylko czy na lepsze? — Pokręciła głową, opuszczając w końcu różdżkę. Jakby się poddała. A przecież Travers była silną, niezależną kobietą. Nie dziewczynką z dobrego domu, którą życie rozpieszczało. Znów wyciągnął do niej dłoń, tym razem się nie odsunęła. — Nie byłeś zbyt zajęty pakowaniem?
— A ty nie miałaś iść się mścić na szlamach? — odparł. Parsknęła, zadzierając głowę do góry i uśmiechnęła się chłodno.
— Nie podałeś adresu.
— Bo go nie znam. — Odparł po prostu. — Granger to tylko jedna z wielu. Powinnaś coś o tym wiedzieć.
— Możliwe. — Przechyliła głowę nieco w lewo, nie spuszczając z niego wzroku. — Nie wiem tylko, co one w tobie widzą. Jesteś jak narkotyk, Nott. Można ciebie kochać lub nienawidzić. Jednak nie da się przejść obojętnie.
— A ty co we mnie widzisz?
— Ja szukam dobrej zabawy, którą, o dziwo, mi dajesz. — Teraz to on się zaśmiał. — Zazdroszczę ci tego, dupku. — Wskazała na niego. — Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym być tobą
— Szczerze wątpię, byś chciała żyć w tym bagnie.
— Przynajmniej nie dyskryminowano by mnie jako osobę, tylko dlatego, że jestem kobietą. — wyciągnęła dłonie, zdejmując jego okulary i odłożyła je na bok.
— Yaxley zaszedł ci za skórę, co? — Zapytał, nie wiedząc, dlaczego chciał to wiedzieć.
— Tobie załatwia wcześniejsze OWUTEMY, posadę nauczyciela czarnej magii w znamienitej akademii, do tego ustawia cię jako najmłodszego profesora tego przedmiotu w historii, robiąc ci tym świetną reklamę. — Odrzuciła jego koszulę na ziemię. — Natomiast mi przyprowadza napaleńców, którzy mają całkowicie wywalone na moje potrzeby. A jak wiadomo nam obojgu, mam je całkiem wysokie.
— Za kogo chce cię wydać? — Zapytał. Oparła głowę o jego ramię, gdy rozwiązywał sznurki przy jej gorsecie. Zawsze nosiła skomplikowaną bieliznę, ale nigdy na to nie narzekał. To, co nosiła, odzwierciedlało jej prawdziwe ja. W jednej chwili mogła wydawać się krucha i niewinna, a po chwili przykuwała cię do łóżka, przejmując całkowicie inicjatywę, by w kolejnej sekundzie zacząć płakać i przepraszać za to, co zrobiła.
— Puceya lub młodego Flinta.
— Gorszych kandydatów nie można sobie chyba wymarzyć. — Przyznał. Znał obu. Mimo iż pierwszy był niczego sobie, to niestety inteligencją nie grzeszył. Szybko by się jej znudził. Drugi natomiast… Cóż, chyba nie miał nawet jednej zalety.
— Nie poprawiasz mi tym humoru.
— I nie mam zamiaru. — Posadził ją na biurku. Było spokojnie. Nie rozumiał tego. Przecież powinno tu teraz gotować się od namiętności. Powinni zrzucać ubrania, całować się bez opamiętania, drapać, dotykać, chłonąć każdą sekundę w sposób co najmniej nieodpowiedni. Brać i nie oddawać. W końcu seks to najbardziej egoistyczna część życia. Każdy tylko patrzy na to, żeby w końcu samemu czuć się dobrze. Nieważne, jakie miał wcześniej zamiary. Tak zwykle było i chłopak zawsze wychodził z założenia, że tak jest dobrze. Teraz tak nie było. To, co się tutaj działo, zupełnie nie wyglądało na to, co powinno się dziać. Było zbyt spokojne, pozbawione jakichkolwiek uczuć.
— Cieszy cię górowanie nad kobietą? — zapytała, nadal bardzo spokojna.
— A ciebie obrażanie mężczyzn? Rusz się.
— To nie ma sensu.
— Nie po to marnuję czas, żeby usłyszeć głupie: to nie ma sensu.
— Nikt cię o to nie prosił.
— Oczywiście, że nie prosił! — “Seks w złości też jest zbyt prosty”.
— Kiedy ostatnio z kimś spałeś? — Obserwowała jego reakcję. — Jesteś bardzo spięty. — Nott parsknął, kiedy zaczęła rozpinać pasek jego spodni.
— Od kiedy przerwała nam Parkinson szukająca Malfoya.
— To było w styczniu. — Powiedziała, krzywiąc się. — Nie wykorzystałeś pobytu Touki?
— Nie. — Pokręciła głową, jakby chcąc tym zaznaczyć, że ma go za kretyna. — Gdybym to zrobił, byłoby ciężej.
— Z czym?
— Pożegnaniem się — odparł, a dziewczyna uśmiechnęła się przelotnie.
— Mały buntownik jednak ma serce. Kto by się spodziewał.
— On sam.

*

Bellatriks przymknęła oczy, zaciskając kościste palce na pasmach włosów. Raz po raz krzyżowała je i przeplatała z innymi. Robiąc to, wydawała się Lucjuszowi tak ludzka jak nigdy wcześniej. Nigdy by się tego nie spodziewał. Szczerze mówiąc, nigdy nawet nie próbował, przed osadzeniem jej w Azkabanie nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Bella za nim nie przepadała, więc nie wchodził jej w drogę. Byli rodziną, jednak nie czuli względem siebie żadnych zobowiązań. Po ucieczce mieszkała przez pewien czas u nich i… nie przypadli sobie do gustu. Mimo wyznawania podobnych wartości, byli zupełnie różni. On był racjonalistą, każdy ruch chłodno kalkulował i starał się być opanowany, jak i rozważny w swoich wyborach. Ona była porywcza, roztrzepana i nie myślała o konsekwencjach, jeśli coś nie było arcy ważne. Liczyło się to, by jak najszybciej otrzymać pochwałę od Czarnego Pana. On… i nic innego.
Zwykli się kłócić i wyzywać. Zwykli gromić wzrokiem i zaciskać dłonie na trzonkach różdżek. Zwykli… nie spędzać w swoim towarzystwie czasu, jeśli nie była to wola Czarnego Pana. Więc ani on, ani ona, szczerze mówiąc, nigdy nie mieli okazji, by dowiedzieć się, jak na co dzień zachowuje się to drugie. Widząc ją teraz, rozumiał już, o czym mówił mu Draco. Bella się zmieniła. Brak Narcyzy ją złamał… Była jeszcze bardziej nieobecna niż pamiętał.
Co chwilę, gdy tylko jakiś drobny dźwięk wydobywał się zza okna, od razu reagowała uniesieniem wysoko głowy i patrzeniem w jego stronę z nadzieją. Co chwilę wyrywała się z mówieniem o przeszłości. Z pytaniami o Narcyzę, by później odpuścić i siedzieć cicho jak trusia, raz czy dwa popijając herbatę… Póki Rudolphus nie poprosił jej o pomoc w spięciu włosów, na co zareagowała niczym dziewczynka, którą ktoś nagradza. Przynajmniej w oczach Malfoya tak to wyglądało. Bo kiedy tylko stanęła za Rudolphusem i zaczęła upinać jego włosy, przed oczami miał wizje z przeszłości, gdzie kilka razy napotykał Bellę robiącą to w stosunku do Cissy. Bella potrzebowała kogoś lub czegoś, by się wyciszyć. Drobnej istotki, którą może się zająć, by wypełnić pustkę…
— Nie myśleliście nad dzieckiem? — Zapytał, nieświadom tego, co właśnie opuściło jego usta. Przecież sam nigdy nie powierzyłby tej wariatce skrzata domowego, a co dopiero ludzką istotę.
Zamilkł szybko i wstrzymał oddech, jednak słowa padły i wszyscy je usłyszeli, patrząc na niego z równym szokiem, choć u każdego ukazywał się on w nieco inny sposób. Draco prawie zadławił się herbatą, którą właśnie pił, kaszląc i nie mogąc wziąć oddechu. Bella pociągnęła mocniej włosy męża, jakby odruchowo, natychmiast podrywając głowę do góry w stronę Lucjusza, jakby chcąc się upewnić, że właśnie on zadał to pytanie. Natomiast Rudolphus po raz pierwszy, odkąd Lucjusz pamiętał, nie trafił nożem we wcześniej wbijane miejsce. I teraz nie miał pewności, czy za sprawą tego, iż Bella pociągnęła go za włosy, kiedy rzucał, czy to słowa Malfoya go zdekoncentrowały.
— Skąd to pytanie? — Jako pierwszy otrząsnął się Lestrange. Wyciągnął dłoń po ostrze leżące na stole.
— Ciekawość — odpowiedział równie sucho, co zazwyczaj. Jakoś nie uśmiechało mu się tłumaczyć przed Bellatriks, a tym bardziej przyznać, że przed paroma minutami widział w niej delikatną kobietę, która byłaby w stanie być matką. W końcu było to irracjonalne i po prostu głupie. To Bella. — Macie swoje lata… Lestrange nie potrzeba dziedzica?
— Niekoniecznie — powiedział Rudolphus, rzucając nożem w stronę stołu, gdzie wbiło się w uprzednio chybione miejsce. Równiutko w to, gdzie wcześniej. — Wszystko przepisaliśmy już dawno Draco. — Chłopak uniósł zdumiony głowę w stronę wuja. Cóż, ta wiadomość nie powinna go dziwić, jednak sądził, że w razie śmierci, spadek pójdzie najpierw do brata wuja, a dopiero później do niego. Owszem, był jego chrześniakiem, jednak praktycznie się nie znali.
— Po co mielibyśmy to zmieniać? — Dodała Bellatriks chłodniejszym niż zazwyczaj tonem, powracając do zaplatania warkocza. — Bachory to same problemy. Do czasu aż nie zaczną same o siebie dbać, nie ma z nich żadnego pożytku.
— Istotnie… — Oznajmił Lucjusz, nie ukrywając nawet zirytowania co do oświadczenia byłej szwagierki, a jego usta wykrzywiły się w pełnym pogardy uśmiechu. — Udajmy, że pytania nie było.
— Nie zadałeś go bez przyczyny — zauważył Rudolphus. — Ciekawość nigdy nie należała do twoich cech, Lucjuszu. Zwykłeś wszystko kalkulować, racjonalnie patrzeć na świat i szybko znajdować odpowiedź na dręczące cię kwestie. To pytanie musiało mieć jakieś podstawy.
— Zwykła troska — rzucił, biorąc łyk whisky. Bellatriks parsknęła, siadając na podłokietniku fotela, który zajmował jej mąż. — Wątpisz w nią, droga Bellatriks?
— Jakże bym śmiała, Lucjuszu. — Mówiąc to, sięgnęła po swój kieliszek wina. — Twoja niebywała troska to objaw starzenia się. Może jeszcze spełni się mój sen i zatańczę na twoim grobie. — Uniosła kieliszek w geście toastu. — Za rodzinę, panowie!

*

— Mogłaś po prostu milczeć. — Głos Lupina był cichy, ale zirytowany. — Nawet nie wiesz, jak ją to zabolało.
— Daruj sobie.
— Narcyzo, jeśli przez nienawiść do własnej siostry coś zagrozi Zakonowi…
— Wyjdź.
Harry cofnął się na schodach, kiedy Remus wyszedł z pokoju Narcyzy. Przystanął, widząc jego spojrzenie, po czym pokręcił głową, zrezygnowany i wyminął go, idąc w dół. Potter stał przez chwilę, patrząc za nim, po czym przestąpił kilka kroków naprzód i zapukał, po paru sekundach wchodząc do pokoju. Narcyza stała przy oknie, wpatrując się w padający deszcz.
— Czy mogę…
— Możesz, Potter — odpowiedziała. Spojrzała na niego swoim znudzonym spojrzeniem, choć rękę dałby sobie uciąć za to, że te oczy jeszcze przed chwilą lśniły od goryczy i żalu. — Im szybciej będziesz głową rodu, tym prędzej zabezpieczenia się wzmocnią i tylko proszeni goście będą mieli tu wstęp. — Harry zauważył, że włożyła szczególny nacisk w słowo “proszeni”, jednak nie skomentował tego. Podszedł do kobiety i spojrzał w jej niebieskie, chłodne oczy. Aura sama w sobie była inna niż wcześniej, poza tym zastanawiała go jedna rzecz… Na mocy czego pobłogosławi go Narcyza, skoro nie była gwiazdą?
— Czy ty, Harry Potterze, pragniesz być głową domu Black?
— Pragnę. — Powtórzył po raz trzeci, a aura wzmocniła się nieco bardziej, tak jak za każdym razem, gdy wymawiał słowa przysięgi.
— Czy obiecujesz strzec przed złem ród Blacków? — Jej słowa przysięgi były inne niż te z formułki Syriusza i Andromedy.
— Obiecuję.
— Czy obiecujesz być jej wiernym i dbać o jej przyszłość?
— Obiecuję.
— Czy przysięgasz być uczciwym w swoich wyborach i osądach?
— Przysięgam. — Coś w środku niego zawirowało, a aura wokół nich stała się widoczna, miała barwę błękitnego nieba jak oczy pani Black, jednak nie śmiał spuścić z nich swoich nawet na moment. To mogło przerwać zaprzysiężenie, a miał dziwne wrażenie… że tym razem nie mogłoby się ono już powtórzyć.
— Czy przysięgasz być członkiem naszej rodziny? — Poczuł łzy w swoich oczach, czując jak magia otacza go ciepłem i miłością… Tak, to była miłość. Był tego pewien, choć nie wiedział skąd. Po prostu ją odczuwał, tak mocno, jak nigdy wcześniej.
— Przysięgam. — Wykrztusił, a chłodne spojrzenie Narcyzy stało się łagodne jak nigdy. Uśmiechnęła się i pochyliła delikatnym ruchem jego głowę na dół.
— Na mocy krwi, ja, Narcyza Esmeralda Rena Black, błogosławię cię i oddaję ci łaskę naszej ziemi, z której zrodziliśmy się wszyscy. — Pochyliła się, a on zamknął oczy, kiedy jej wargi dotknęły jego czoła. Magia nie wybuchła nagle… Stała w miejscu, powoli się w niego wchłaniając, wyciszając i dając błogie ukojenie. Jej dotyk również był inny, delikatniejszy i dokładny, nie chciała ot tak, po prostu odhaczyć tego na liście rzeczy do zrobienia. To było dla niej ważne. Czuł to… Syriusz zawsze powtarzał, że tylko Narcyzie tak naprawdę zależało na rodzinie. Odsunęła się, a wszystko ustało. Aura rozpłynęła się w powietrzu, a magia powoli złączyła z jego, nie wywołując nagłych ekstaz mocy ani niczego podobnego, jak miało to miejsce wcześniej, jednak ją czuł, wyraźniej niż tamte.
— Dziękuję. — Kobieta uśmiechnęła się do niego w sposób wręcz opiekuńczy i poprawiła jego ubrania jak to miała w zwyczaju.
— Jutro spróbujemy nałożyć bariery. Idź się przespać. To był długi dzień. — Skinął jej głową i skierował się do wyjścia. — Potter — przystanął i na nią spojrzał. Stała wciąż w tym samym miejscu, teraz już taka, jaka była na co dzień. Chłodna i zdystansowana. — Witam w rodzinie. — Nie wiedząc czemu, wychodząc, miał ochotę zawrócić i ją uściskać. Ale to nie przystoi… Dlatego skinął jej jedynie głową z uśmiechem i wyszedł, a w jego sercu rozlało się ciepło. Miał rodzinę.

*

— Bella! — Rudolphus rzucił się w stronę żony, która nagle upadła na ziemię. Kobieta oddychała ciężko, dotykając swojego serca, a jej twarz była blada, jakby cała krew nagle z niej odpłynęła. Draco podniósł się z siedzenia, podchodząc do ciotki równie zdenerwowany… Co się działo? Kobieta nie wykrztusiła słowa, patrząc na swoją rękę, gdzie przy obrączce znajdował się sygnet rodu Lestrange, jak i Black. — Kochanie?
— Nie czuję… Jej.
— Czego?
— Magii… — To było ostatnie, co powiedziała przed utratą przytomności.













Zdążyłyśmy z kochaną Jasmine równo przed północą!
Wesołego Halloween!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz