piątek, 11 października 2019

61. Zaufanie





Iris uśmiechnęła się z ulgą, obserwując swoją dłoń. Wszelkie pozostałości po klątwie Rockwooda zaczęły znikać, a dotąd ciężki oddech znów stał się swobodny. Zgięła palce, raz, drugi… nie drętwiały.
— Nie wiem, jak ci dziękować. — Oświadczyła, unosząc wzrok do mężczyzny, który właśnie odkładał różdżkę na stolik kawowy, wciąż patrząc na jej dłoń.
— A ja, czego oczekiwać — odparł, przenosząc wzrok na jej twarz, a jego ciemne oczy lekko błysnęły. — Jesteś kobietą, która niestety nie ma mi wiele do zaoferowania. Jesteś zbyt pospolicie niewinna, Iris.

 Dlaczego wciąż mam wrażenie, że mnie komplementujesz?
— Bo tak jest — powtórzył po raz któryś, prychając cicho, wciąż na nią patrząc. — Powinienem cię zabić. — Stwierdził bez uśmiechu. — Zmarnowałem w więzieniu masę czasu, tylko przez twoje sprawiedliwe osądy, a gdyby nie Czarny Pan, wciąż bym tam był. — Podniósł się i nachylił nad nią, po plecach kobiety przeszły ciarki. — Wiesz, jak wygląda Azkaban? — Zapytał cicho. Pokręciła głową. — Więc nie masz pojęcia, jakie piekło przeżywają osoby spędzające tam chociażby tydzień.
— Wnioskowałam o likwidację dementorów. — Nie wiedząc dlaczego, poczuła silną potrzebę powiedzenia tego. Antonin był jej sąsiadem, odkąd tylko sięgała pamięcią. Kiedyś, gdy jeszcze żył Regulus, czasami pijali razem herbatę na tarasie, rozmawiając o sprawach zupełnie odległych od śmierciożerstwa i Czarnego Pana. Był jednym z niewielu sług Voldemorta, których Regulus lubił… Choć często miała wrażenie, że oboje przychodzą tutaj częściej dla córki Antonina niż dla niego samego. Mała była niesamowicie pozytywną dziewczynką. Tak bardzo różniącą się od tych, które wychowywali inni arystokraci.
— Dementorów? — Powtórzył i prychnął, dotykając jej podbródka, by unieść go ku sobie i znów spojrzeć w jej oczy. — Wnioskuj o pozbycie się ludzi… jeśli tak można określić tych, którzy tam pracują. — Puścił ją i wyminął, a kobieta zamilkła. Na kominku dostrzegła zdjęcia córki Dołohowa. — Powinienem cię teraz zabić.
— Po co to powtarzasz?
— Bo nie potrafię pojąć, dlaczego tego nie robię — westchnął. Coś za nią zastukało delikatnie, a później usłyszała dźwięk wlewanej do filiżanek herbaty. — Siedzisz tutaj, zupełnie bezbronna. Nie potrafisz się bronić, nie masz mocy, by to zrobić. Nie jesteś żadnym przeciwnikiem. — Wrócił na miejsce i postawił przed nią herbatę, zajmując się swoją. Mogła być zatruta. Mimo to wyciągnęła po nią rękę i napiła się. — A jednak zupełnie się nie boisz. Nawet teraz. Mogłem cię otruć.
— Zbyt często powtarzasz, że chcesz mnie teraz zabić, by faktycznie to zrobić. — Antonin parsknął po raz kolejny. — Ale również nie wiem, dlaczego nie możesz tego zrobić.
— Zakładam, że ze względu na strzępy wspomnień, które pozostały mi po tym piekle. Sonyia cię lubiła. — Także przeniósł spojrzenie ku fotografii. Iris nie mogła zrozumieć, jakie uczucia targały mężczyzną, kiedy musiał pracować razem z Rockwoodem dla Czarnego Pana. Ale to przez tą nienawiść jej pomógł. Przez nią i wcześniej wspomnianą przeszłość. — Teraz pewnie paliłaby gorsety gdzieś przy ratuszu i wykrzykiwała postulaty feministek.
— Już jako dziecko wykazywała takie przejawy, więc z pewnością byłoby to coś zbliżonego do tego, o czym mówisz — oznajmiła. Uśmiechnął się, ale tym razem uśmiech nie objął jego oczu.
Iris wyciągnęła do niego dłoń i dotknęła powoli jego. Drgnął i powoli skinął głową. W podziękowaniu? Potwierdzeniu? Tego nie była pewna. Odsunęła rękę i zwróciła ku niemu spojrzenie, przypominając sobie o tragedii, jaka na niego spadła. Nawet ona nie mogła mu wtedy pomóc, a Mroczny Znak na lewym przedramieniu był ostatnim gwoździem do trumny.
— Byłeś u niej po ucieczce? — Pokręcił głową. — Chodźmy ją odwiedzić… To jedyne, co mogę dla ciebie zrobić w podziękowaniu. — Mężczyzna parsknął cicho i podniósł się z fotela.
— Teraz to już naprawdę nie mógłbym cię zabić.
— Dlatego też nigdy nie będę widziała w tobie zagrożenia.

*

Story rozerwała kopertę, drżącymi dłońmi wyjmując z niej pergamin. “To nic takiego” - pomyślała, starając się uspokoić bijące serce. Uśmiechnęła się pod nosem, widząc pośrodku kartki jedno pojedyncze zdanie. Którego on nigdy nie wypowiada. Nawet jeśli to jego wina, nawet jeśli jest mu wstyd i czegoś bardzo żałuje. Nigdy, przenigdy nie przeprasza. Nie rozpisywał się na temat tego, co zrobił, najwyraźniej uznał to za oczywistość. Zresztą sama mu to nakreśliła, więc powtarzanie nie miało większego sensu. Według niego wystarczyło krótkie:

                Przepraszam, Astorio

Bez prośby o wybaczenie, bez esejów i wyznań miłosnych, całkowicie banalne “przepraszam” na wszystko to, co zrobił… Nic więcej.
— Ja też — powiedziała cicho, wracając do łóżka. Odłożyła list na szafkę tuż obok kubka, w którym została jeszcze połowa gorącej czekolady. Machnięciem różdżki zgasiła wszystkie lampy i po chwili zasnęła. Po raz pierwszy od bardzo dawna śniąc o miłych rzeczach, zupełnie nieświadoma tego, że do napoju, który piła, dodana była dawka Eliksiru Słodkiego Snu.

*

Rankiem w Kwaterze Głównej zwykła panować cisza. Wszystkie obrazy milczały, pogrążone w głębokim śnie. Domownicy natomiast, nawet jeśli nie spali, nie wychodzili ze swoich pokoi przed dogodną porą do spożywania śniadania. Choć najczęściej to właśnie długość snu o tym decydowała… A wszyscy aktualnie zamieszkujący przy Grimmauld Place 12 przejawiali niebywałe wręcz zdolności do długich drzemek, trwających nieraz po dziewięć lub nawet dziesięć godzin. Ten tryb życia nie był przerywany… do momentu wprowadzenia się Zabiniego. Za pierwszym razem otrzymał bardzo nieprzyjemną reprymendę od matki Malfoya, a później i samego Syriusza, którzy to byli największymi śpiochami i nie znosili, gdy ktoś przerywał im sen. Od tamtego czasu Blaise zaczął zachowywać się ciszej i ostrożniej, aby nie wybudzić domowników wcześniej niż jest to konieczne. Spędzał poranki w bibliotece, przeglądając książki lub przepisując stare manuskrypty magomedyczne, aby utrwalić swoją wiedzę.
Tym razem jednak, tuż po opuszczeniu swojej sypialni, skierował się do kuchni. Z początku miał zamiar przygotować sobie kawę i potem pójść na górę, aby zająć się jedną ze swoich typowych czynności, ale tym razem kuchnia nie była pusta…
— Pan Shacklebolt — powiedział nieco nieprzytomnym głosem, patrząc na maga spisującego jakieś dokumenty przy kuchennym stole. Ten uniósł do niego wzrok, a jego oczy z jakiegoś powodu zabłysły. Zabini nie rozumiał tego spojrzenia, jednak nie był zbyt dociekliwy i nie zaczął się nad tym zastanawiać.
— Zabini… Nie za wcześnie dla ciebie, chłopcze? — Zapytał po cichym odchrząknięciu. Ślizgon wzruszył ramionami, przechodząc przez pomieszczenie i przysiadł przy stole, machając różdżką. Stojąca nieopodal kawiarka napełniła się kawą jak i wodą, następnie podlatując w stronę paleniska.
— Dlaczego pisze pan raporty tutaj? — odpowiedział pytaniem, widząc akta aurorskie porozrzucane po całym stole. Mężczyzna podrapał się piórem po głowie, przenosząc wzrok na notatki i zmarszczył brwi, dostrzegając jakiś błąd, który zaczął poprawiać.
— W biurze panuje aktualnie zbyt wielki chaos, by w spokoju móc skupić się na pracy. W domu natomiast nie mam takiej przestrzeni, by się z tym wszystkim rozłożyć — wskazał końcówką pióra kilka innych stosów leżących po jego lewej stronie. — Tutaj rano bywa spokojnie. Przynajmniej do tej pory bywało.
— Nie mam zamiaru przeszkadzać. — Mruknął Zabini, patrząc na kawiarkę i postukał palcami w blat stołu, nagle zirytowany tym, że kawa parzy się tak wolno. Auror nic nie odpowiedział, znów zapisując kilka zdań w jakichś aktach i zamknął je, chwytając za kolejne. Kątem oka Zabini zauważył, że tyczą się ojca Pansy i strzelił na palcach. Zdenerwowało go, że wciąż sprawdzali powiązania czarnomagiczne pana Parkinsona, wiedząc doskonale, że nawet jakby chciał, nie ma już żadnej możliwości im przeszkodzić. Kingsley zignorował to, z kamiennym wyrazem twarzy zapisując nie jedno czy dwa, a kilka stron raportu.
— Po co Biuro Aurorów zajmuje się sprawami, które już się przedawniły, zamiast tymi, które są w tej chwili istotne? — Zapytał zimno, zmuszając się, by przerwać milczenie. Tu chodziło o kogoś, kogo znał i o to, jak bardzo głęboko zakorzeniona jest nienawiść do ich społeczności przez “tych dobrych”.
— Matka nie nauczyła cię, żeby nie zaglądać w cudze dokumenty? — Odpowiedział równie nieprzyjemnie, co chłopak odebrał za atak w swoim kierunku. Nie wiedział wiele o Shacklebolcie poza tym, że był jego wujem z pierwszej linii. Mimo że był bratem matki, nie lubiła o nim mówić i zabraniała mu wspominać o tym aurorze. Więc nie pytał. Nigdy zresztą nie było potrzeby, aby się z nim w jakiejkolwiek sprawie spotkać, a fakt, iż sam nie utrzymywał z nimi kontaktu, również nie pchał Blaise’a do tego, aby chciał go poznać. Wiedział jedynie, że nie przepadają za sobą z matką i że pracuje na wysokim stanowisku w Biurze Aurorów. Tyle… Teraz natomiast zaczynał rozumieć matkę. Kingsley był nieprzyjemny i zarozumiały… A Esmeralda nie znosiła tego typu ludzi.
— To nie odpowiedź na moje pytanie — odparł, a ciemne oczy mężczyzny znów na niego spojrzały. Nie zareagował na to, przygotowany na taki obrót spraw.
— Nie jesteś upoważniony do tego, by takie dane otrzymać, dzieciaku.
— Potter chyba oszalał, skoro twierdzi, że jest pan równie wyluzowany co Tonks — prychnął, machając różdżką, a kawa nalała mu się do kubka. Wstał, chwytając jego ucho. — Jak na mój gust, jest pan tak samo zgrzybiały, co reszta zatęchłych zdrajców krwi w tym waszym biurze. — Zaobserwował, jak oczy mężczyzny zabłysły ogniem. — Już nie przeszkadzam. — Dodał i wyszedł, a w głowie pojawiła mu się myśl, że chyba faktycznie matka miała co do niego rację.
— Zaczekaj. — Dobiegło go zrezygnowane westchnienie, które Zabini odczytał jako sygnał, więc przystanął tuż przed zamknięciem drzwi. — To nie takie proste, ch… Blaise. — Ślizgon przygryzł lekko dolną wargę, ale zmusił się do obojętnego wyrazu twarzy, zanim odwrócił się do Shacklebolta. Kingsley zamykał właśnie teczkę i na niego spojrzał. — Siadaj. Musimy… coś wyjaśnić. — Z jakiegoś powodu zawahał się przed powiedzeniem tych słów. Zabini zmarszczył brwi i wrócił do kuchni, siadając naprzeciwko niego. Auror zdawał się być nie tyle zirytowany, co podenerwowany. — Źle to zaczęliśmy… Oceniłem cię przez pryzmat Slytherinu, jaki sam znam… Jesteś w Zakonie i to zachowanie z mojej strony było… tak. — Odchrząknął. Blaise zauważył, że Shacklebolt ma zupełnie inną manierę niż jego matka. Nie potrafi przyznać się do winy. — Twoje powiązania z Parkinsonami były silne, stąd pewnie twoje zirytowanie tą sprawą. — Wskazał na teczkę. — To zrozumiałe… Spławianie cię w tej chwili było nieprofesjonalne.
— Moje powiązania? — powtórzył, mrużąc oczy, kiedy te słowa padły. — Skąd niby aurorzy wiedzą cokolwiek o moich powiązaniach?
— Aurorzy nie. Zakon i owszem. Nie byłoby cię tutaj, gdybyś stanowił zagrożenie, Zabini. Tak przynajmniej twierdzi Moody — dodał, krzywiąc się przy tym. — Musieliśmy sprawdzić, czy jesteś czysty, odkąd tylko zacząłeś pojawiać się bliżej Harry’ego.
— Szpiegowaliście mnie?
— Raczej upewnialiśmy, że Harry’emu nic w twoim towarzystwie nie zagrozi. Sam rozumiesz, Potter to nasza jedyna nadzieja, nie możemy pozwolić, żeby…
— Kodeks Praw Czarodzieja zakazuje tego typu ingerencji w życie osobiste innych magów. Pan powinien to wiedzieć najlepiej.
— Sytuacje kryzysowe…
— Nie dają wam prawa kontroli nad życiem innych — przerwał mu ostro, a wyraz twarzy Shacklebolta nagle złagodniał. Mężczyzna parsknął cicho jak mały chłopiec. — Co w tym takiego zabawnego?
— Esmeralda wychowała cię na swoją wierną kopię. — Oświadczył, a jego oczy przestały lśnić zirytowaniem, natomiast pojawiły się w nich złośliwe iskierki. — Pojmowała świat w ten zakrzywiony sposób, ale musisz wiedzieć, że czasami trzeba zagiąć prawo, jeśli sytuacja tego naprawdę wymaga.
— Cierpią na tym niewinni.
— Natomiast zyskują setki. — Shacklebolt zamrugał zdezorientowany, kiedy Blaise zmarszczył brwi.
— W tym właśnie jestem podobny do matki. — Pokręcił głową, podnosząc kubek z kawą i wstał. — Nie twierdzimy, że ktoś jest mniej wart od reszty. — Napił się, patrząc, jak wyraz twarzy czarodzieja kolejny raz zmienia się. Był zadowolony z tego, że wprawił go w zakłopotanie.
Zanim zdążył zamknąć drzwi, z góry dobiegł trzask rozbitego okna. Co zerwało na równe nogi nie tylko aurora, ale i prawie wszystkich znajdujących się w kwaterze.
Zabini upuścił kubek, biegnąc w stronę, skąd dobiegł dźwięk i dziękował w duchu wszelkim bóstwom, że wbiegł tam jako pierwszy. Pojęcia nie miał, jak na ten widok zareagowałby ktokolwiek z Zakonu.
W czarnej, pełnej piór smole leżał mężczyzna… A raczej ktoś przybierający formę człowieka. Ukląkł szybko i odwrócił jego twarz do siebie, a jego serce zabiło szybciej… Nie mylił się.
— Odsuń się, chłopcze! — Usłyszał za sobą podniesiony głos Shacklebolta i wręcz wyczuł na plecach jego różdżkę. Nie ruszył się jednak z miejsca.
— Co do jasnej…
— Blaise?! — Harry wbiegł do pokoju, przepychając się w przejściu przed Blackiem, który chwycił go za ramię. Potter zamarł, patrząc na postać… A później na wycelowaną w nich różdżkę. — Oszalałeś?! — Machnął ręką, opuszczając rękę aurora, który jednak natychmiast podniósł ją do góry.
— Odsuń się od niego, Zabini.
— Mowy nie ma. — Warknął Ślizgon i spojrzał na Pottera, a Harry przełknął ślinę powoli. Już widział kiedyś tą postać… — Jest ranny.
— Czy masz pojęcie, szczeniaku, jakie bariery strzegą tego domu? — warknął auror z pełną powagą. — Nie można tu tak po prostu wybić szyby! Odsuń się, bo inaczej...
— Nie można użyć na nim magii! — Przerwał mu, a teraz nawet Syriusz spróbował zainterweniować przed atakiem Shacklebolta. — Wiem, co mówię…
— Twierdziliście, że Esmeralda nie będzie się wtrącać. — Warknął w przestrzeń Shacklebolt, jakby Remus bądź Snape tutaj byli. — Kilka dni, a ktoś nagle przedostaje się do kwatery! Tak po prostu! I ironio! Znasz tą osobę! — Krzyki musiały być naprawdę donośne, bo portret Walburgi Black zaczął się wydzierać gdzieś z dołu, co spowodowalo kolejne dźwięki otwieranych drzwi. — Zasady...
— Czasami trzeba zagiąć prawo, gdy sytuacja tego wymaga. — Oświadczył Blaise, patrząc mu uważnie w oczy, kiedy przypomniał sobie o ich rozmowie i uśmiechnął się sztucznie. — Skoro nasz auror woli się awanturować, może ktoś rozsądniejszy mi pomoże? Trzeba go wyleczyć. — Harry skinął głową, podchodząc i przy nim przykląkł. — Potrzeba mi Snape’a.
— Dumbledore wysłał go za granicę — mruknął Syriusz, wchodząc do pokoju. — O jaką miksturę chodzi?
— Nie miksturę… — powiedział ciszej chłopak i spojrzał na nich. Kingsley opuścił różdżkę, ale wciąż łypał na niego wrogo. — Potrzebuję położenia Carrow. Flory Carrow. — Teraz wszyscy zmarszczyli brwi z niezrozumieniem. Co do tego miał Snape? Zabini westchnął zirytowany. — Jest opiekunem domu. Ma listę miejsc, w których na okres wakacji ma szukać uczniów. Jak każdy… Nie wiedzieliście?
— Po co ci to teraz?
— Potrzebuję danych jej położenia!
Zabini spojrzał na Pottera, który rozumiał znaczenie pojawienia się tutaj Anthony’ego… Coś było nie tak z Florą. A później przeniósł wzrok na mężczyznę w sadzy… Nie oddychał, ale to było normalne. Przynajmniej z tego, co wiedział.
— Jeśli nie przestaniecie się wydzierać, to obiecuję, że wasze głowy zawisną tuż obok skrzacich. — Narcyza przystanęła w drzwiach, a wszyscy mężczyźni na nią spojrzeli. Widok Black w tym stanie był co najmniej niecodzienny. Wyraźnie podkrążone oczy, zwykłe zakryte pod klątwą pokazały się światu, jej nienaganne włosy teraz były lekko potargane, a na nocną halkę, w której zwykła spać, miała niedbale zarzucony czarny, satynowy szlafrok. — Anthony?
— Znasz go? — skinęła głową, po czym spiorunowała ich wszystkich spojrzeniem tak ostrym, że Zabini poczuł lekki ucisk w żołądku.
— Dlaczego leży na ziemi?
— Wpadł przez okno i…
— Wpadł przez okno, a wy stoicie tu i się na siebie drzecie, zamiast mu pomóc? — Warknęła, odsuwając dłońmi oniemiałych Ślizgonów i pochyliła się nad sadzą, brudząc w niej swój szlafrok, jak i kolana. — Kingsley, przydaj się na coś i dowiedz się, gdzie powinna — zaakcentowała chłodno — być teraz Flora Carrow. Syriusz, zejdź na dół i przygotuj Eliksir Słodkiego Snu, Zabini ci pomoże…
— Po co ci teraz…
— Bez gadania. — Nawet jeśli chcieli, żaden z mężczyzn się nie przeciwstawił. Wyszli z pokoju. Blaise jeszcze raz spojrzał na Pottera, po czym także wyszedł, marszcząc brwi. Zupełnie nie rozumiał, po co pani Narcyzie w tej chwili ten eliksir.

*

— On nie oddycha — zauważył Harry, kiedy Narcyza rzuciła zaklęcie i starannie pozbyła się mazi wokół nich. Potter sięgnął po koc leżący na oparciu kanapy i przykrył nim nagie ciało. Black pokręciła głową.
— I nie powinien — oznajmiła spokojnie, patrząc na różdżkę i westchnęła. Przetransmutowała kanapę w jednoosobowe łóżko i ustawiła je blisko ściany. — Trzeba go położyć.
— Nie możemy zaklęciem?
— Uwierz. Gdybyśmy w tej chwili potraktowali go magią, to mogłoby się dla nas źle skończyć, Potter. — Jej ton był niesamowicie poważny, więc Harry się nie wykłócał. Podniósł się i chwycił go pod ramionami, a Narcyza zrobiła to samo z jego stopami i wspólnymi siłami zanieśli go na łóżko. Mężczyzna, mimo swojej wspaniałej budowy, był lekki… Nigdy by się tego nie spodziewał po tak postawnym człowieku… czarodzieju… tej ludzko-podobnej istocie. — Co się stało?
— Wpadł tu przez okno, stwierdzam, że zemdlał przy upadku. — Machnął dłonią na rozbite okno. — Kiedy przyszedłem, Blaise już przy nim siedział, a Kingsley był wściekły i celował do nich różdżką…
— Rozumiem — mruknęła, patrząc na mężczyznę. — Coś się dzieje.
— On… Raczej nie często przybiera taką formę, prawda?
— Nie. Nie za często — potwierdziła jego obawy. — A jeszcze rzadziej oddala się od Carrow. Jest zbyt niestabilna magicznie, by mógł to robić… — Potter przypomniał sobie sytuację, kiedy pewnego razu zastał Carrow podczas ataku mocy… Prawie go wtedy zabiła. Później wyjaśniła mu, że Anthony wychodzi do niej tylko gdy jest w niebezpieczeństwie, by zablokować sieć jej mocy. Coś musiało jednak pójść nie tak, skoro był tutaj, a nie przy niej… Ten przeklęty kruk przecież jej nie opuszczał! — Chyba że… To już przeszłość.
— Co ma pani na myśli?
— Anthony jest jej strażnikiem… A raczej strażnikiem Nadzwyczajnych. Jest przy Nadzwyczajnym do czasu, aż ten okiełzna swoją moc. Później odchodzi do kolejnego… Z Carrow był zawsze ten problem, że ona tego nie potrafiła. Nadzwyczajni przyswajają swoją moc w krótkim czasie. Opanowują ją w kilka miesięcy. U niej to trwa latami… bądź trwało. Możliwe, choć jest to bardzo mało prawdopodobne, że w końcu się jej powiodło.
— Co w takim razie on robiłby tutaj?
— Może objawił się nowy Nadzwyczajny — mruknęła, wciąż wpatrując się w piękną twarz mężczyzny. — Chociaż wątpię. Raczej byśmy to zauważyli. Do tego on nie byłby w tak złym stanie. Strażnicy nie śpią. Nigdy. Musiał stracić wiele pokładów energii, skoro nie obudził się przy waszych wrzaskach…
— Skąd pani tyle o nim wie? — zapytał, a kobieta chwyciła łokieć prawej ręki i westchnęła.
— Moje dzieci miały strażników… A raczej strażniczkę. — Oznajmiła, krzywiąc się lekko, co kazało Potterowi myśleć, że się nie polubiły. — Z początku sądziłam, że Lucjusz zatrudnił niańkę… później okazało się inaczej. — Wciąż patrzyła na mężczyznę, ale kontynuowała: — Była przy nich w dzień i w nocy. Rozmawiała, uczyła… Mówiła o rzeczach, których sama nie pojmowałam. A po kilku tygodniach zniknęła. Zaczęłam więc o nich szukać… i natknęłam się w pewnej księdze na wzmiance o strażnikach. Są przyjmującą różne kształty materią, która egzystuje między życiem a śmiercią, a celem ich istnienia jest ochrona Nadzwyczajnych. Napisano o nich wiele podań, jednak żaden strażnik nigdy nie wyjawił czarodziejowi swojej prawdziwej drogi. Nikt nie wie, po co pomagają Nadzwyczajnym, ale każdy, kto spotkał chociaż jednego wie, że jedyne, czego pragną to właśnie tego. By dzieci okiełznały moc… a kiedy to zrobią, znikają i nigdy nie wracają, po czasie stając się jedynie nikłym wspomnieniem.
— To nadal nie daje nam odpowiedzi. — Westchnął, a kobieta skinęła głową. Mimo iż Potter był jej wdzięczny za te dodatkowe informacje o strażnikach, nie zmieniało to faktu, iż nadal nie wiedzą, co dzieje się z Florą.
— Pozostaje czekać.
— Nie jestem w tym dobry.
— Ja również — Harry złapał jej spojrzenie i parsknął śmiechem. Skinęła w jego stronę głową, po czym skierowała się do wyjścia.
— Skoro czekamy aż się obudzi, to po co pani właściwie Eliksir Słodkiego Snu?
— Skończył się, a trzeba było ich czymś zająć — odparła po prostu, a Potter znów się uśmiechnął. Narcyza naprawdę była niesamowita.

*

— Tak… Zgadza się… I tutaj również… Cóż… Muszę przyznać, chłopcze, że jesteś ewenementem. Taka znajomość struktur cząsteczek magicznych jest zadziwiająca, tym bardziej w tym wieku.
— Mam dobrą pamięć.
— Raczej znakomitą — poprawił go mężczyzna, przeglądając rolki pergaminu. Znajdowały się w nich wyliczenia numerologiczne, jak i odniesienia do nauk cząsteczkowych magii, które, jak Draco zauważył, pokrywały się idealnie. — Patrząc na to, aż trudno uwierzyć w twoje mierne wyniki za czasów nauki pod okiem Dumbledore’a. Taki talent przeszedł mu koło nosa… Jego placówka mogłaby wiele zyskać dzięki twojemu wybitnemu odkryciu.
— Hogwart pozostawiłem za sobą, sir — oświadczył powoli. Czarodziej spojrzał na niego znad okularów połówek, tak bardzo przypominających mu te, które nosił stary Drops. — Jak i związaną z nim moją przeszłość, abym mógł iść drogą, którą pragnę obrać. Mam nadzieję, że państwo to uszanują i już nie będą wspominać o tym miejscu.
— Odcinasz się od przeszłości, chłopcze. — Machnął na niego ręką, jakby w ostrzeżeniu. — Zwykle nikomu to nie wychodzi na dobre.
— Wolę patrzeć w przyszłość — odpowiedział. Mężczyzna westchnął cicho.
— Skoro tak stawiasz sprawę, postaramy się wywróżyć ci ją jak najlepszą. To — Uniósł jedną z rolek pergaminu. — Jest pierwszy krok. Ten najtrudniejszy. Jutro będziesz na pierwszych stronach gazet całego świata, a później wszystko potoczy się szybko. Jak przy każdym odkryciu…
— To konieczne?
— Świat powinien wiedzieć… Chyba że wolisz zachować tą wiedzę dla siebie?
— Nie… — Zamilkł, przez chwilę przyglądając się rolkom. Nie sądził, że jedno wyjście do odpowiedzi tyle zmieni… Twierdzą, że będzie kimś wielkim, że jest kimś wyjątkowym i że ma dar, którego nie powinno się chować przed światem. Sława… Znał smak sławy i bardzo go nie lubił. Sława to pozbawienie prywatności, udowadnianie na każdym kroku, że jest się nieomylnym i wyniszczanie samego siebie, chcąc zadowolić tych, którzy wciąż patrzą na ciebie krzywo… — To ważne dla przyszłości, jednak wolałbym, żeby świat poznał odkrycie, a nie odkrywcę. Chciałbym ukończyć edukację bez ciekawskich spojrzeń.
— Znam twoją przeszłość, Draco. — Chłopak spojrzał na profesora, który wpatrywał się w niego uważnie. — Byłeś bardzo zdolnym dzieckiem, co wykorzystywałeś i co sprawiało ci przyjemność… A z czego zrezygnowałeś przez sławę. Tutaj w Akademii nie powtórzymy tego błędu.
— W jaki sposób? — Mężczyzna uśmiechnął się do niego miękko, wskazując na jego nazwisko tuż przy odkryciu. — Mam… oddać odkrycie komuś innemu?
— Nic z tych rzeczy. Będzie całkowicie twoje, jednak nikt nie musi o tym wiedzieć, prawda? — Widząc spojrzenie profesora, Draco poczuł ucisk w sercu. Los naprawdę się do niego uśmiechał… Pierwszy raz, odkąd pamiętał.

*

— Jakieś wieści? — Shacklebolt pokręcił głową, wychodząc z kominka i rzucił niedbale swoją pelerynę na oparcie krzesła.
— Rozpłynęła się. Rodzina nie ma pojęcia, gdzie jej szukać. Wood twierdzi, że wyjechała, a z jej siostrą nie mieli kontaktu od tygodni. — Oświadczył, a Harry i Blaise wymienili między sobą spojrzenia. — Obudził się?
— Wciąż leży martwy — Kingsley najwyraźniej uznał słowa Syriusza za niedomówienie, bo nie zwrócił zupełnie uwagi na to, że Black powiedział “martwy”, a nie “jak martwy”. Harry spojrzał na Narcyzę, która ze zmarszczonym czołem piła kawę, wyglądając, jakby nad czymś intensywnie myślała. Zdawało się, że nikt inny nie zwrócił na to uwagi.
— Wyjaśni mi ktoś, skąd się tutaj właściwie wziął i co macie zamiar z nim zrobić? — Harry czuł, że Shacklebolt naprawdę stara się nie zawarczeć.
— Najprawdopodobniej przyszedł po pomoc. Coś musi zagrażać Florze, są… nierozłączni — oświadczył powoli Blaise, nie patrząc na niego.
— Jak nas znalazł?
— Zawsze miał na to własne sposoby — wzruszył ramionami. — Reszty dowiemy się, jak się przebudzi. Do tego czasu nie radziłbym tam nawet wchodzić.
— Niby dlaczego? I skąd taka troska o tego mężczyznę, Zabini? Znacie się?
— To nie troska — Harry dostrzegł, jak Blaise zacisnął palce na brzegu stołu. — Tylko przestroga. Tak, znam go, dlatego ostrzegam. Nic typowo magicznego w tym stanie nie powinno go dosięgnąć, jeśli nie chcesz, żeby ten dom stanął w płomieniach.
— Co proszę?!
— Nie krzycz, bo na nikim nie robisz wrażenia — powiedziała bardzo powoli Narcyza, a Harry gdzieś z tyłu głowy miał wizję Lucjusza Malfoya w Departamencie Tajemnic, który dokładnie tymi samymi słowami uciszał Bellatriks. — Anthony. To jego imię. — Dodała, kiedy Kingsley znów otworzył usta, aby jej przerwać. — Nie jest… typowym czarodziejem. Jest potężny. Bardzo potężny i źle reaguje na magię, z którą nie zgrywa się jego ciało. To reohostycja, jeśli kiedyś się z tym spotkałeś. — Auror zmarszczył brwi, na co Zabini parsknął pod nosem, unosząc głowę z wyższością. On wiedział. — Emisja mocy bliźniaczej — wyjaśniła zirytowana. — Przyswaja się jedynie do wyjątków. Każde zaklęcie skierowane w jego stronę może cię zabić. Nie jesteś… żaden z nas tutaj zebranych nie ma prawa tknąć go magicznie.
— Kto może to zrobić?
— Flora, Ivan, Draco… możliwe, że Lovegood — Harry przytaknął słowom Blaise’a. Tylko Nadzwyczajny miał takie możliwości. Westchnął ciężko. Szkoda, że Zakon żadnego nie posiada.

*

— Długo ci to zajęło, mój drogi. — Oświadczył, odrywając wzrok od książki i spojrzał na mężczyznę leżącego w łóżku, który był bardziej niż lekko zdezorientowany. — Nie jesteś w formie. — Ciemnowłosy odwrócił do niego wzrok, a jego oczy zalśniły.
— Jesteś stary — odparł zamiast przywitania, a na ustach pojawił się uśmiech.
— Za to ty wciąż wyglądasz dokładnie tak samo, jak gdy widzieliśmy się po raz ostatni. — Odparł, dotykając go i zgarnął jego włosy do tyłu, obserwując swoimi złotymi ślepiami jego reakcję. Mężczyzna nawet nie drgnął. — Role się odwróciły… Teraz ktoś w końcu musi zająć się tobą.
— Nie mam tyle czasu… Przyszedłem — zamrugał, patrząc na swoje nogi. Nie potrafił nimi ruszać. — Co jest?
— Twoja magia jest słaba. Bardzo słaba. Starałem się jakoś na nią wpłynąć, jednak tylko połowicznie się udało. Co raczej się nie zdarza. Na czarodziejach działa bezbłędnie.
— Tylko, jak obaj wiemy, nie jestem nim — westchnął, opadając na poduszki. — Moja podopieczna jest w niebezpieczeństwie… Coś sobie zrobiła. Wypchnęło mnie z jej ciała. Nie mogę jej pilnować, a jest niestabilna.
— Z rozmów znajdujących się tu ludzi wywnioskowałem, że jesteś z nią nie miesiące a lata… Musi być z nią naprawdę krucho.
— Jest jak bomba — powiedział, zagryzając wargę niczym nastolatek. Mężczyzna parsknął cicho, na co spojrzał na niego zdezorientowany.
— Wydajesz się tak ludzki jak nigdy. Te lata cię zmieniły, Anthony.
— Nie powiem, po raz pierwszy coś odczuwam. Nigdy do nikogo się nie przywiązywałem. Nie było sensu, bo każdy z was szybko potrafił pogodzić się ze swoją mocą… Natomiast ona to coś innego. — Westchnął, siadając i przesunął bezwładne nogi w bok, aby móc oprzeć się o ścianę. — Zmieniłeś się — zauważył po raz kolejny.
— Czas robi swoje.
— O tak — zaśmiał się i posłał mu uśmiech. — Ile to już lat, odkąd ten pięcioletni chłopiec przestał potrzebować mojej pomocy? — Zagadnął, patrząc mu w oczy.
— Sto dziesięć — Odparł. Mężczyzna zaśmiał się lekko.
— Tyle bym ci nie dał. Co najwyżej sześćdziesiąt… Pamiętam jednak, że gdy miałeś tyle, wiele się o tobie mówiło. Później wszystko ucichło, a teraz jesteś tutaj. Przy ludziach pracujących dla tego, który wsadził cię za kratki.
— I który mnie zza nich wyciągnął. — Odparł. — Świat daje nam wiele ról do zagrania. Sądziłem, że moja skończyła się lata temu. a jednak wciąż potrafi zaskoczyć.
— Istotnie — przyznał powoli i spojrzał na drzwi, skąd dobiegały krzyki.
— To wręcz nieodłączne przy takich domownikach — odparł lekceważąco. — Zbyt różni. Zbyt ambitni i porywczy. Są zupełnie inni niż dzieci, z którymi miałeś do czynienia.
— Uwierzę na słowo… Ale jedno z nich wkrótce umrze, jeśli nikt jej nie powstrzyma, za to ten chłopiec nie ma na nią wpływu.
— Chłopiec? — powtórzył. Skinął głową.
— U którego jest teraz. Nie wiem, na jak długo… Jestem słaby. Ledwo zdołałem was namierzyć. Ostatni dotyk, jaki wyczułem na jej ciele przed tamtym chłopcem, należał do Pottera. Dlatego mogłem go namierzyć. Chociaż tak naprawdę liczyłem na kogoś bardziej… odpowiedniego. Ale jak mówisz, świat daje nam różne role. Może Potter odegra swoją o wiele lepiej niż winowajca tego wszystkiego. — Grindelwald przytaknął, uśmiechając się lekko i powoli się podniósł. Cóż. Po raz pierwszy, odkąd Potter tutaj trafił, czekała go konfrontacja z nim, która, z jakiegoś powodu, bardzo go ucieszyła.

*

Cormack oderwał wzrok od sufitu, w który wpatrywał się od pewnego czasu. Obudził go ruch na korytarzu i nie tak ciche kroki. Żyjąc przez pięć lat wśród hałaśliwych Gryfonów powinien nauczyć się spać w każdych warunkach, jednak kiedy tylko wracał do domu, już tego nie potrafił. Nawet najmniejszy szelest wybudzał go ze snu. Świadomość, że nie czuje się bezpiecznie we własnym domu, zawsze go przytłaczała, jednak nie miał pojęcia, jak na to zaradzić. Prawda była taka, że spokojnie spał jedynie w Hogwarcie.
Drzwi lekko uchyliły się i powoli wyszła zza nich Carrow.
— Można? — Zapytała cicho, jednak bez obawy czy jakiejś emocji. Gryfon parsknął lekko i poklepał miejsce po swojej lewej.
— Zapraszam — rzucił, obserwując, jak do niego podchodzi. Wciąż była ubrana w jego za duże ubrania, przez co wydawała mu się krucha. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek pomyśli tak o Carrow. W końcu jakby śmiał myśleć tak o jednej z najsilniejszych magicznie istot, jaką znał. — Wcześnie wstałaś.
— Rzadko sypiam.
— Koszmary?
— Kiedyś je pamiętałam. Dziś po otworzeniu oczu nie czułam nic. Choć mam pewność, że śniłam o czymś, co powinno mnie przerażać. — Wsunęła się pod kołdrę i oparła głowę na wolnej poduszce, spoglądając w sufit. On ponownie przeniósł na niego spojrzenie. — Anthony nie wrócił.
— Też mnie to martwi — odpowiedział, ale nie zareagowała na to. Po coś przyszła, jednak milczała. Za to on zaczął odliczać sekundy ciszy, jaka między nimi zapadła. Był już przy dwudziestu trzech, kiedy się odezwała.
— Przeczytałam wszystkie notatki twojej mamy. Nie wspomniałeś o tym drugim sposobie wydobywania emocji. — McLaggen skrzywił się mocno. Cóż… Wolał tego nie robić. W całym swoim życiu nie wpadłby na coś tak szalonego. Zbyt szanował ludzkie życia… Nie chciałby, aby ktoś przed śmiercią patrzył na niego z bólem. Nawet jeśli to właśnie to chciał czuć.
— Dlatego, że w tym sposobie bym ci nie pomógł. — Odpowiedział, a Carrow skinęła głową.
— Musi niesamowicie boleć.
— Pewnie masz rację — powiedział, przypominając sobie ten wrzask. Niesamowity ryk, przy akompaniamencie łamanych kości i trzasku ognia, który dotykał otwartych ran… Celowe podpalanie sobie wzajemnie ciężkich do wyleczenia ran, by tylko czuć… cokolwiek.
— Cormack? — Otrząsnął się i na nią spojrzał. Przyglądała mu się. — Odpłynąłeś.
— Wymazywanie wspomnień nie jest moją mocną stroną — rzucił w odpowiedzi. — Niektóre bywają bolesne.
— Gdybym odczuwała tęsknotę, z pewnością teraz by mi doskwierała.
— Nie czujesz niespełna dwa dni, a brzmisz jak moi rodzice po przeżyciu dziesięciu lat w tym stanie. — Westchnął i podparł się na łokciach, patrząc na nią. — Potrzebujesz ich. Bez względu na słowa Victorii i waszego pokręconego planu. Potrzebujesz emocji. To one pomagają odróżnić ci to, co słuszne, a co nie. A ja bardzo nie chcę, byś była maszyną, Carrow.
— Zależy ci na mnie, mimo iż nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Dlaczego?
— Sam nie wiem. — Przeniósł uwagę na swoje ramię, którego dotknęła i ponownie na nią spojrzał. Patrzyła na niego. — To podziękowanie?
— Też — przyznała powoli i odchyliła głowę lekko w bok. Spojrzał na jej kark i uśmiechnął się nieznacznie. Kto by na jego miejscu nie wykorzystał okazji? No tak. On sam. — Zrozumiem, jeśli odmówisz.
— Wiem, że zrozumiesz — odparł z westchnieniem i nachylił się nad nią, powoli całując w czoło. Przymknęła na chwilę oczy. — Wcześniej nie miałem oporów. A teraz sobie nagle uświadamiam, że przecież jesteś Florą. Tą Florą, nie jakąś dziewczyną, z którą flirtuję pół godziny i szybko zaspokajamy potrzebę… Chodzi o to, że… jeśli nie wyjdzie… tylko ja będę czuł to wszystko.
— Tego się obawiasz? — zapytała, mrugając. — Że poczujesz spełnienie, a później poczucie winy, bo było to jednostronne? Czy obawiasz się wyrzutów sumienia?
— Nie wiem, czego bardziej — parsknął. Carrow podniosła się i powoli usiadła mu na kolanach, patrząc mu jednocześnie w oczy.
— Nie mogę mieć do ciebie za nic wyrzutów, nie czując złości czy poczucia wstydu. — Wypuściła ze świstem powietrze, obejmując go i oparła głowę o jego ramię. — Nie będę cię winić.

*

— Dobrze spałaś? — Astoria skinęła nieśmiało głową w kierunku Croucha. Powitał ją z uśmiechem na ustach, wciskając w dłoń kubek z jeszcze ciepłą herbatą.
— Tak, dziękuję. — Rozejrzała się po kuchni. Roxanne nie było w pobliżu.
— Wyszła jakąś godzinę temu, wezwali ją na posiedzenie rady aurorskiej — wyjaśnił Barty, przechodząc przez pomieszczenie i zaczął przebierać w książkach. — Wróci zapewne przed podwieczorkiem. Do tego czasu powinniśmy już zacząć pierwsze zagadnienia z czarnej magii, bo, jak mniemam, odkąd odszedłem z Hogwartu, nikt was ich nie uczył.
— Czarnej? — powtórzyła, marszcząc brwi. Cassy kiedyś jej mówiła, że jeśli będzie potrzebowała pomocy lub nauczyciela od walki z ciemnością ma się zgłosić do Croucha. Nikt nigdy nie mówił, że będzie musiała praktykować również tą ciemną.
— Musisz wiedzieć, z czym walczysz, przecież to podstawa! — Spoglądał na nią z rozbawieniem. — Hogwart nigdy nie chciał tego przyjąć do wiadomości, tworząc kolejne nieświadome pokolenia. Twierdząc, że system edukacji wolny od czarnej magii zapewni spokój i wolność od czarnoksiężników. Problem jest jeden. Bardzo prosty. — Wyjął dwie grube księgi, przeszedł przez pomieszczenie i położył je na stole. — Zakazany owoc smakuje najlepiej. Gdyby czarna magia była dozwolona, mało kto miałby ambicję, by ją praktykować, jak zaklęcia czy transmutację.
— Lub używałby jej zbyt pochopnie.
— Bywają i takie przypadki. Jednak jakby na to spojrzeć w ten sposób, każdy rodzaj magii może być niebezpieczny. Azkaban mnie tego nauczył, Astorio. Nie chcesz, by zrobił to i z tobą, prawda? — Greengrass pokręciła głową, na co posłał jej uprzejmy uśmiech i wskazał miejsce obok siebie na kanapie. Dziewczyna podeszła do niego, wiedząc, że Barty ma rację. Walka z czymś, czego się nie zna, nigdy nie przyniesie pożądanego skutku.

*

Pojawienie się Grindelwalda w kuchni wprawiło ludzi w różne stany. Blaise zamrugał, jakby zobaczył ducha. Mimo iż doskonale wiedział, iż mag znajduje się w kwaterze, to nigdy tak naprawdę nie konfrontowali się ze sobą. Harry zwykle jedynie słyszał go zza drzwi biblioteki, w której przesiadywali Grindelwald z Syriuszem. Czasami też widział jego szczupłą sylwetkę, znikającą na schodach prowadzących na ostatnie piętro. Unikał ludzi lub raczej nie odczuwał potrzeby bezpośredniego spotkania z nimi. Teraz natomiast przyszedł o poranku, w pełni ubrany i bardzo z siebie zadowolony, na co Kingsley mruknął coś w stylu: “tylko bez sztuczek”, a Syriusz, słysząc to, jedynie przewrócił oczami. Reakcja Narcyzy także była nieco dziwna, bo zwykle ignorująca wszystkich kobieta odwróciła się od okna, by na niego spojrzeć.
— Harry Potter. — Jego złote oczy od razu przy wejściu spoczęły na nim, przez co poczuł się nieco osaczony. Wzrok czarnoksiężnika był przeszywający, jakby chciał jednym spojrzeniem wykraść wszystkie sekrety z jego głowy. Nawet Draco, mając moc sprawdzania umysłów, nie wzbudzał w nim takiego rodzaju uczucia… Było ciężkie do określenia, onieśmielające i nieprzyjemne. Sprawiało także, że Potterowi nagle zaschło w ustach. — Nasz gość chciałby cię o coś prosić.
— Obudził się? — Pierwszy odezwał się Black, za co Potter był mu bardzo wdzięczny. Kiedy to zrobił, spojrzenie Gellerta przeniosło się na niego. — Przecież ledwo… żył.
— Trochę magii — machnął dłonią nieokreślony znak, a z jego palców wydobył się na kilka chwil bladoniebieski płomień. Pewnie chciał tym podkreślić swoje słowa, tylko że… Harry znał ten płomień i, jak dostrzegł, Blaise również, ponieważ oczy Zabiniego lekko rozszerzyły się ze zdziwienia. — I się ocknął. Nie może jeszcze władać nogami, jednak do konwersacji jest chętny… Jednak głównie… z panem Potterem. — Znów na niego spojrzał, uśmiechając się życzliwie. W żadnym stopniu jednak nie przypominał mu uśmiechu, który posyłał mu Dumbledore. Ten był przyjemny, ale coś w nim nie grało. Grindelwald był zbyt zadowolony, jak Draco, który uknuł idealną intrygę mającą na celu dokuczenie Gryfonom. — Chodzi o Florę Carrow.
— Wiadomo, co z nią? — Tym razem odezwał się Shacklebolt.
— Tylko tyle, że jest w niebezpieczeństwie — Gellert poprawił rękaw swojej ciemnej szaty, jakby przekazywał im jakąś nieistotną informację. — I że chłopiec, u którego teraz jest, nie będzie w stanie nad nią zapanować, jeśli zacznie się jej atak… Zakładam, że mowa tu o mocy. — Uśmiechnął się w stronę Syriusza, co Harry od razu zauważył. Dostrzegając zaciekawiony wzrok Pottera, Black szybko odwrócił się do okna, jak dziecko, które zostało na czymś przyłapane. A przecież Ślizgon wiedział, czego Grindelwald uczy Blacka… Chyba że… było coś jeszcze. — Więc nalegam, Harry, żebyś do niego zaszedł. Anthony rzadko przybiera tę formę, więc można powiedzieć, że masz szczęście. — Potter powoli podniósł się ze swojego krzesła, znów wszyscy na niego patrzyli, wszyscy poza Syriuszem. Czuł się jak jakiś okaz w zoo, wystawiony na pokaz, gdzie każdy śledzi jego najmniejszy ruch…
Dopiero kiedy zamknął za sobą drzwi, zdołał wypuścić powietrze. Pod tymi spojrzeniami dusił się. Nie mógł spokojnie oddychać, a ręce zaczynały mu dygotać.
Spojrzał na nie i uświadomił sobie, że jest słaby. Bardzo słaby… Skoro nie potrafi poradzić sobie ze zwykłymi spojrzeniami, to jak ma pokonać Voldemorta? Który z pewnością już to wie… Ostatnio słabo sypiał. Walczył, ale przegrywał każdą walkę umysłu. Nikomu się do tego nie przyznawał. Mieliby go za słabego. Snape zacząłby swoje wywody o jego niekompetencji. Zawiódłby Narcyzę, przecież w zeszłe wakacje radził sobie z tym świetnie. Reszta by patrzyła… ze współczuciem, niezadowoleniem i pogardą.
Pokręcił szybko głową, idąc w stronę schodów. Nie miał czasu, by teraz nad tym myśleć. Najważniejsza była w tej chwili Flora i to, gdzie jest. Muszą ją znaleźć.

*

— Jak obudziłeś Anthony’ego? — Zapytała Narcyza, kiedy tylko zamknęły się drzwi za Potterem. — Był w fatalnym stanie, a magia na niego nie działa.
— Zwykła może i nie. — Oznajmił, robiąc dłonią pół obrotu, przyzywając do siebie kubek, do którego nalał sobie herbaty, stojącej w imbryku na stole. — Ale ja, droga Narcyzo, ja nie jestem zwykłym czarodziejem, o czym świat zresztą pamięta.
— Znasz go. — Odezwał się Syriusz, odrywając w końcu spojrzenie od sufitu. — Jesteś jednym z nich.
— Wkładanie nas do jednego worka nie jest specjalnie miłe, ale… tak. Jestem, jak to określiłeś, jednym z nich. Choć nie obdarzono mnie jakąś wybitną mocą, to przyznać muszę, że jest ona przydatna.
— Mocą? — Mruknął Shacklebolt, nadal piorunując starszego starszego mężczyznę wzrokiem. — O czym wy bredzicie? — Popatrzył na Blacków ostrym spojrzeniem. — Jest jeszcze więcej niejasności co do tego, kto jest w Zakonie? — Zabini zauważył, jak Syriusz cicho odchrząka, a Narcyza nagle zauważa coś ciekawego w swoich butach, zaczynając im się przyglądać z niesamowitym wręcz skupieniem.
— To miejsce jest jednym wielkim przedstawieniem! — Parsknął Grindelwald, siadając wygodnie na krześle, które wcześniej zajmował Potter. — Składacie się z masy zupełnie różnych ludzi, nie potrafiących ze sobą przebywać w jednym pomieszczeniu, a co dopiero wspólnie pracować! — Blaise pomyślał o kłótniach, jakie często dobiegają z dołu, gdy jest zebranie Zakonu. — Sam nie jesteś szczery wobec swoich, Shacklebolt, więc nie masz również prawa oburzać się o jakieś niedomówienia. — Dodał i napił się herbaty. — Na waszym miejscu zacząłbym nad tym pracować, od zaraz. Bo ta druga strona rośnie w siłę, kiedy wy marnujecie czas na bezsensowne kłótnie. Potrzeba wam rąk, każdej pary. Zamiast tego stoicie i kłócicie się między sobą, jakby cokolwiek miało to zmienić. — Podniósł spojrzenie na Syriusza, który również na niego patrzył, a Zabini wyczuł między nimi dziwną aurę porozumienia.
— Masz rację. — Mruknęła Narcyza, przerywając ciszę, jaka nastąpiła. — Jesteście… Jesteśmy — poprawiła się, krzywiąc się przy tym bardzo brzydko — rozbici. Może i się nie lubimy — tu zwróciła uwagę na Kingsleya. — Może mamy złą przeszłość. — Mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. — Jednak trzeba zacząć działać, jak i zbierać sojuszników, bo czas nagli. Bez względu na to, kim są, Shacklebolt.
— Nie zaufam ani tobie, ani jemu — wskazał Grindelwalda, mówiąc to ostrym tonem. — Poza tobą, nikomu w tym pomieszczeniu nie przeszkadzają nasze intencje — odpowiedziała. Kingsley zacisnął usta w wąską linię. — Jesteśmy. To powinno ci wystarczyć… Jednak nienawiść do ludzi połączonych w jakiś sposób z czarną magią jest zbyt głęboko zakorzeniona, co, Shacklebolt? — Uśmiechnęła się zimno, a jego knykcie strzeliły, kiedy zacisnął dłonie w pięści.
— Będziesz musiał się z tym pogodzić, Kingsley. — Wszyscy spojrzeli na Syriusza, który westchnął i uśmiechnął się przelotnie, jednak był to smutny uśmiech. — Będzie tu coraz więcej ludzi, których z pewnością wolałbyś widzieć jedynie w trumnie.
— Co masz na myśli?
— Jeśli Zakon nie zmieni swoich przyzwyczajeń, czeka nas zguba. — Machnął ręką bliżej nieokreślony znak. — Nie ufasz im, bo parają się czarną magią, ale w środku doskonale wiesz, że to jej potrzeba nam najbardziej. — Blaise zamrugał zdumiony, słysząc te słowa z ust Blacka. Z tego, co wiedział, mężczyzna stronił od czarnej magii. Matka mówiła mu nawet kiedyś, że wielce ją dziwi, iż Black trafił do Azkabanu, skoro był tak zagorzałym wyznawcą dobra. — Ogień zwalczaj ogniem. Zdajesz się ze wszystkim na Dumbledore’a, ale pomyśl o tym, co się stanie, jeśli go zabraknie? — Kingsley pobladł. — Rozsypiemy się. Większość jest tutaj, bo on tak chce. Nielicznym zależy na samym Harry’m, a jeszcze mniejszej liczbie osób na tej całej wojnie! — Trzasnął ręką o stół w teatralny, jednak bardzo efektowny sposób. — Chcesz pokoju? To o niego walcz, tak, jak należy. Z tym, kto chce pomóc, bez względu na to, kim jest. — Zamilkł na chwilę i zmarszczył brwi, a w jego oczach błysnął smutek. — I na to, kim był w przeszłości. Narcyza ma rację, potrzeba nam każdego, kto chce pomóc. Musimy schować dumę do kieszeni i poprosić o pomoc. — Zwrócił spojrzenie ku kuzynce, która rozchyliła lekko usta w niemym zdumieniu. — Może i nam nie wybaczą, a my im… Jednak jeśli łączy was wspólny cel, to nie robi różnicy. — Kiedy nikt tego nie skomentował, Black wyszedł, a chwilę później dało się słyszeć dźwięk aportacji. Blaise pomyślał, że Syriusz ma rację… I stwierdził, że jeśli tylko Zakon go zaakceptuje, to sam postara się o kilka dobrych różdżek do pomocy.

*

— Harry Potter.
— Anthony — Harry skinął głową w jego stronę, przysiadając na krześle tuż obok łóżka mężczyzny. — Jak się pan czuje?
— Żaden ze mnie pan — parsknął cicho i wzruszył ramionami, patrząc na swoje bezwładne nogi. Nawet nie starał się poruszyć, odkąd Gellert opuścił pokój. Nie czuł ich zupełnie, raczej szybko się to nie zmieni. — Bardzo ludzko. — Odparł i skrzywił się lekko. — To raczej nie wróży niczego dobrego… Ale nie po to przebyłem taki kawał drogi, nieprawdaż?
— Coś zagraża Florze?
— Chwilowo nie… Jednak szybko może się to zmienić. — Powiedział smutno, a Harry dostrzegł, jak jego oczy lśnią od łez… Faktycznie, Anthony wydawał mu się bardziej ludzki niż przy ich ostatnim spotkaniu. Martwił się, był nostalgiczny i zdenerwowany. Lata spędzone z Florą musiały wywrzeć na nim piętno. W końcu strażnicy nie przywiązują się do Nadzwyczajnych. Ta relacja była inna i chyba sam Anthony wiedział, że nie powinna tak wyglądać. — Jak wiesz, miewa problemy z mocą. — Po plecach Pottera przebiegł dreszcz, gdy przypomniał sobie chwilę, gdy się o tym dowiedział i doświadczył tego na własnej skórze. — Weszła w pewien pakt z kimś, komu nigdy nie powinna ufać. Coś za coś, jej problem zostanie rozwiązany, jednak straci coś cenniejszego. W jakiś dziwny sposób czarodzieje znaleźli hm… złoty środek na utratę emocji. — Pokręcił głową, jakby nie wierząc w to, co mówi. Harry zamarł. To niemożliwe, żeby Carrow… — Jak pewnie się domyślasz, Flora się temu poddała. Jednak efekt jest taki, że proces ten wyparł mnie z jej ciała… Nie mogę jej już wyczuć, nie mogę pomóc. Jej ciało mówi mi, że problem, jaki miała, już nie istnieje… Powinienem dać jej więc spokój i poszukać kolejnego dziecka potrzebującego mojej pomocy, jednak… Cóż. Nie opanowała mocy. Przez ten dziwny zabieg zabrano jej uczucia, które są bezpośrednio połączone z jej magią. — Zamilkł i wziął uspokajający wdech. — Jeśli Flora nie będzie czuła, moc, jaka dotychczas z niej ulatywała, zostanie w niej, a to oznacza, że będzie się w niej kumulowała…
— Póki nie eksploduje. — Dokończył szeptem Harry. Mężczyzna przytaknął, opuszczając głowę i zadrżał.
— A jeśli to się stanie, nie tylko ona znajdzie się w niebezpieczeństwie. Jej moc jest olbrzymia, promień rażenia może nieść śmierć nawet na kilkanaście kilometrów… W zależności od tego, jak wiele magii będzie w stanie wytrzymać jej ciało.
— Gdzie ona teraz jest? — Zapytał, wstając na równe nogi. — I jak jej pomóc?
— Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim. Nie wiem… Ten chłopiec twierdzi, że istnieje sposób na przywrócenie jej emocji, ale on nie jest przy niej bezpieczny. Nikt nie jest. Przyszedłem po pomoc nie tylko dla Flory, ale również dla niego. Nie wie, w co się wpakował.
— Chłopiec… Chodzi o Notta? — Anthony pokręcił głową i wypuścił cicho powietrze.
— Młody McLaggen. Uratował ją przed resztą tego piekła, jednak nie na długo. Sam zapłaci za swoje czyny… Co do tego nie ma wątpliwości. — Potter poczuł ucisk w sercu, słysząc ten pełen bólu ton. Anthony brzmiał, jakby zwiastował Cormackowi śmierć. Głos miał cichy i smutny, do tego drżący z emocji przed tym, co mówi. — Szukam pomocy, dla niej, dla niego i dla was. Bo jeśli Flora nie odzyska zdolności, wielu z was straci życie. — W pokoju zapadło długie milczenie.

*

— Deja vu — Syriusz parsknął cicho, przytakując mu. Cóż, spotkali się już kiedyś tutaj w podobnych okolicznościach. Owinięty w sam ręcznik Barty i Syriusz, który wtedy gotowy był go zabić. Tylko sytuacja nieco się różniła. Teraz Roxanne nie przyszpiliła go kolanem do podłogi, bo zamiast niej drzwi otworzyła mu dziewczyna… Nieco za młoda nawet jak na Croucha. Wydawała się mieć ledwo piętnaście lat i mimo iż była bardzo ładna, to nadal była dzieckiem. Nie skomentował jednak tego, w końcu to nie było jego życie prywatne. Poza tym, brunetka zdawała się nie być zbyt chętna do rozmowy. Odsunęła się nieco, by go wpuścić, a kiedy drzwi się zamknęły, spojrzała na Croucha. — Dziękuję, Astorio, możesz iść, skończymy później. — Dziewczyna skinęła głową i ruszyła na górę. Syriusz popatrzył na Croucha, odzianego w sam ręcznik, a później na to dziecko wchodzące po schodach i poczuł w środku żar. — Zapraszam. — Barty wskazał ręką salon, a sam zniknął za drzwiami łazienki.
Black przeszedł przez hol. Nic się tutaj nie zmieniło. Może poza stertą książek rozłożonych na stole pod ścianą. Nie pamiętał, by się tam znajdował.
— Jestem nieco nieprzygotowany na twoją wizytę. — Dobiegł go głos zza drzwi łazienki. — Na karty zwykle umawialiśmy się wieczorami, no i nie było mowy o tym, że gramy u mnie! — Black otrząsnął się z zamyślenia i parsknął cicho, przypominając sobie te “męskie wieczorki”, kiedy to jeszcze reszta myślała, że nie żyje, a Rudolphus wraz z Crouchem urozmaicali mu czas. Mimo wszystko “śmierć” łączyła go z tym szczeniakiem. Obaj byli w podobnej sytuacji, tylko Barty nie miał dla kogo żyć. Nikt za nim nie tęsknił i nikt nie opłakiwał, i w środku siebie Syriusz bardzo mu tego zazdrościł. Mógł żyć tak, jak chciał, zupełnie anonimowo, nie przejmując się nikim i niczym, bez poczucia wstydu za to, że kogoś porzucił. — Chyba że twoja wizyta nie tego dotyczy. — Głos stał się wyraźniejszy. Black odwrócił wzrok do drzwi, o framugę których opierał się teraz Crouch.
— Nie tego — powiedział chłodno. Barty skrzywił się.
— Nieprzyjemny ton — przeciągnął głoski, siadając nonszalancko w swoim fotelu, jak nastolatek, któremu się nudzi. Odrzucił głowę do tyłu, patrząc w sufit. — Zakon już zdążył sobie ciebie “naprawić”?
— Zawsze tobą gardziłem, bez względu na to, czy w nim byłem czy nie.
— Och tak… tak… pamiętam. Ale sądziłem, że przez ten czas zdążyłeś wyzbyć się tej niechęci. Nie powiesz mi przecież, że mnie nie polubiłeś. — Posłał mu łobuzerski uśmiech. Syriusz pozostał niewzruszony, choć w środku czuł, że Barty ma rację… Dogadali się. Może to za sprawą Rudolphusa, ale znalazł z nim wspólny język. — Tak czy inaczej — ciągnął młodszy, bawiąc się swoją różdżką. — Coś cię do mnie przywiodło.
— Miałem cichą nadzieję zastania tu kogoś innego.
— Słodkiej Roxanne? — Zagadnął. Black niechętnie skinął głową, na co ten się uśmiechnął. — Skąd przypuszczenie, że tu będzie?
— To jej dom i…
— Hm? — Barty zerknął na niego spod przymkniętych powiek. Black zacisnął dłonie w pięści. — Sądziłeś, że tutaj wróciła.
— Jest tutaj… w kraju.
— Wątpię. — Rzucił, a Syriusz na niego spojrzał. — W tej chwili jest w Stanach.
— Niemożliwe.
— A jednak. — Otworzył szerzej oczy i mu się przyjrzał, po czym wskazał gestem barek obok niego. — Napij się, wyglądasz na zdenerwowanego.
— Niepotrzebna mi twoja troska, Crouch.
— Może ty mnie nie uznajesz za druha, ale ja to co innego. Bierz tą cholerną whisky i się napij. — Patrzyli tak na siebie przez chwilę, aż w końcu Syriusz go posłuchał. Odkorkował butelkę i nalał sobie do szklanki, natychmiast pociągając z niej łyk. Pomogło. — Szukasz Roxanne.
— Tak.
— Po co?
— Dręczy mnie. — Barty uniósł lewą brew do góry. Syriusz wypuścił ze świstem powietrze, przechodząc przez salon i usiadł na kanapie naprzeciwko byłego Ślizgona. — Pojawia się. Z początku miałem to za obłęd, ale później inni zaczęli dostrzegać dziwne rzeczy… które dotyczą jej bezpośrednio. Miała dostęp do… wszystkiego, co mam. Ma go nadal, jako jedyna, więc… Chcę wiedzieć, czego oczekuje. To wszystko.
— Dostęp? — powtórzył Crouch, marszcząc brwi. — Przecież coś takiego może mieć jedynie ktoś, z kim się pobrałeś. A nie pamiętam, bym ostatnim razem widział na jej palcu obrączkę. — Syriusz drgnął, na co Barty wyprostował się, przypatrując mu uważniej. — Chyba że… to zrobiliście?
— W pewnym sensie. — Oznajmił, a w pokoju zapadła cisza. Barty nie rzucił w jego stronę żadnej kąśliwej uwagi ani nie prychnął rozbawiony… Wydał mu się tym dotknięty.
Syriusz wiedział, że ten szczeniak lubił Roxanne. Stąd jego niechęć do niego, był cholernie zazdrosny o Croucha, bo ten zawsze potrafił się z nią porozumieć. Tak jak chciał tego Black. Byli ulepieni z tej samej gliny, gdzie on i Roxanne żyli jak ogień i woda… Barty również ją kochał, ale miłością, dzięki której jest w stanie poświęcić się dla szczęścia ukochanej. Tak było wtedy, kiedy był w tym salonie po raz ostatni i tak jest teraz. Barty odpuścił… mimo iż znów musiał czuć ból.
Black widział to pomimo tego, że sprawiał świetne pozory. Widział, jak lekko pobladł, a jego oczy błysnęły. Jak przygryzł lekko dolną wargę, marszcząc nos. Gdzieś z góry dobiegł trzask otwieranych drzwi, kroki, a potem cichy dźwięk towarzyszący zamknięciu kolejnych. Z pewnością było to działanie dziewczyny nazwanej Astorią, którą miał wrażenie, że już kiedyś spotkał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć gdzie i kiedy konkretnie.
— Ta dziewczyna, która otworzyła drzwi... Ile ma lat? — zapytał, z trudem przerywając ciszę, a Crouch zamrugał zdezorientowany.
— Nie jestem pewny. — Black skinął na to jedynie głową. Cisza była naprawdę przytłaczająca. A ta rozmowa… Wprawiała go w niezręczność. Po tamtych słowach było mu ciężko wrócić do tematu, Crouchowi chyba jeszcze bardziej, więc postanowił nieco rozładować napięcie. W rogu pokoju dostrzegł samotnie leżący but na obcasie.
— Ładna.
— Chyba nie sądzisz, że coś między nami jest? — Black drgnął i spojrzał na Croucha, który patrzył na niego z jawnym rozbawieniem. — Chyba że się mylę? — przeciągnął z uśmiechem, a Black wzruszył ramionami.
— Zwykle powtarzałeś, że wiek nie stanowi większej różnicy.
— Maksymalnie sześć lat! Ona jest młodsza! O wiele. — Sześć lat różnicy było pomiędzy Bartym a Roxanne… — Naprawdę nie wierzę, że masz mnie za kogoś tak pozbawionego moralności!
— Jesteś jej pozbawiony — odpowiedział, a całe napięcie w sekundę zniknęło, gdy Crouch zaczął się śmiać. Syriusz w pewnym momencie również nie wytrzymał i parsknął. Cóż… nie mógł powiedzieć, że go to nie rozbawiło. Wszystko w tej chwili wydawało mu się niesamowicie groteskowe.
— Więc? — Wskazał górę, kiedy już się opanowali. — Skąd ta mała się tutaj wzięła? Nie przypominam sobie, byś miał dzieci, chyba że przed Azkabanem zdążyłeś złapać jakąś pannę, która zaszła w ciążę.
— Jako przyszła głowa rodu starałem się unikać tego typu wpadek. — Oznajmił, przywołując szklankę whisky, a w tej przed Syriuszem przybyło złotego trunku o połowę. — Jest pod moją opieką. Na jakiś czas. Powiedzmy, że… zlecono mi jej ochronę, jak i naukę, ale nie przejmuj się, na ciebie też przyjdzie czas. — Uniósł w jego stronę szklankę, jakby wznosił toast i napił się. Black zmarszczył brwi.
— Chyba nie wiem, o czym mówisz.
— Ta mała pewnego dnia przyjdzie do Zakonu. — Powiedział po prostu, na co Syriusz jeszcze bardziej się zdziwił. — A wy ją przyjmiecie. Jest zdolna i ambitna, do tego szybko chłonie wiedzę, będzie użyteczna.
— Nie rozumiem… Dlaczego niby miałaby przyjść do Zakonu?
— To przyjaciółka Pottera. Opowiedziała się za jego sprawą, a ja obiecałem Cassy, że jeśli się zdecyduje, nauczę ją, jak odpowiednio wykorzystać swój potencjał. — Barty nawet nie wiedział, jak bardzo jego słowa były w tej chwili podobne do tych, które Syriuszowi powiedział Grindelwald. — Później odeślę do Zakonu Feniksa jako przydatnego sprzymierzeńca. Z tego, co mi wiadomo, raczej nie macie ich tam za wielu
— Jest wielu, jednak to wciąż zbyt mało — odpowiedział niechętnie. Barty spojrzał na górę, a Syriusz zastanawiał się nad tym, czy powinien uwierzyć jego słowom.
Crouch jeszcze niedawno był wiernym sługą Czarnego Pana, szukał go nie ze strachu, a z chęci. Opowiadał się za wszystkim, co ten mówił… po czym “zginął”, a kiedy Black spotkał go ponownie, trwał już przy Cassy, jako człowiek wyznający zupełnie inne wartości niż kiedyś. Mimo iż charakter pozostał mu ten sam to… zmienił się. Black miał w końcu okazję go poznać tak naprawdę, podczas wizyt jego i Rudolphusa. Dopiero wtedy zauważył, że Crouch faktycznie… jest inny. Że można się zmienić. Tak po prostu spotykając na swojej drodze osobę, dla której warto.
— Dobrze się stało, że przyszedłeś. — Barty wyrwał go z zamyślenia. — Będziesz wiedział, że nie stanowi dla was zagrożenia, a dobrą pomoc. Gwarantuję, że będzie przydatna… Gwarantujemy. — Dodał, patrząc nieco powyżej ramienia Blacka, a ten odwrócił się i wstrzymał oddech. Mimo iż wiedział, kogo tam zastanie. Jednak wciąż nie miał pomysłu, co powinien zrobić. Mimo upływu lat, nic się nie zmieniła. — Nie mówiłaś, że masz męża. — Oznajmił Barty, podnosząc się z fotela i podszedł do kobiety, wkładając w jej dłoń szklankę whisky, po czym skinął Blackowi głową i wyszedł… Tak po prostu. A kiedy zniknął, między nimi zapadła kolejna, długa cisza.
— Dlaczego? — Zapytał. To jedyne, co przychodziło mu do głowy… Dlaczego wróciła? Dlaczego do niego przychodziła? Dlaczego coś od niego chciała? Dlaczego o sobie przypominała? Dlaczego nie wyrzuciła tej pieprzonej ozdoby, nosząc ją dumnie na serdecznym palcu prawej ręki? Dlaczego, cholera, tu była, tak cholernie perfekcyjna i patrzyła na niego tymi swoimi ślepiami barwy czystego nieba?!
— Mogłabym zapytać o to samo. — Odparła i podeszła, przysiadając przy nim na kanapie. Mogła usiąść tam, gdzie zasiadał wcześniej Barty. Mogła iść gdzieś indziej, a jednak usiadła obok… A jej zapach owiał go z każdej strony. Dlaczego była wciąż tak cholernie irytująca? — Jednak jest tych pytań zbyt wiele, a nie sądzę, abyś zabawił tu tak długo. — Oznajmiła chłodniej i zwróciła uwagę na jego dłonie, uśmiechając się krzywo. — Który to ja? — Zapytała po prostu. Black przeniósł uwagę na swoje dłonie i poczuł ucisk w sercu… Tylko Narcyza wiedziała o tym, że każdy tatuaż przedstawia osobę i uderzyło go to, iż Roxanne o tym wie… Oznaczało to, że była z nimi o wiele dłużej niż przypuszczał. Ostatni z nich wyjaśnił kuzynce kilka miesięcy temu, gdzie Roxanne dała o sobie znać dopiero niedawno.
— Neptun. — Wskazał serdeczny palec u prawej ręki. Malfoy skinęła głową, nie odrywając wzroku od znaków na jego dłoniach. — Masz ciekawą opowieść, ale nie sądzę, bym zabawił tu na tyle długo, byś zdążyła wysłuchać całą. — Powtórzył jej słowa.
— Jak sądzę, przyszedłeś odebrać swoją własność z przechowania. Proszę. Nieruszony przez nikogo. — Zrobiła duży nacisk na ostatnie słowo, zdejmując ozdobę i podała mu ją. Dostrzegł odciśnięty ślad na jej palcu… Naprawdę musiała go nigdy nie zdejmować.
— Nie po niego przyszedłem. — Roxanne na niego spojrzała, był to stanowczy wzrok, a on poczuł, jak wręcz wciska mu pierścień do dłoni i szybko swoją odsuwa. Miała wciąż tak samo gładką skórę, jak pamiętał, lekko chłodną, a jej dotyk był przyjemny i delikatny, mimo siły, jaką w niego włożyła.
Zastanawiała go jedna rzecz. Dlaczego wciąż wyglądała w ten sposób. Wile, jak i ich dzieci starzały się wolniej, jednak… nie zamierały w czasie. A Roxanne to zrobiła. Nie widział absolutnie żadnej różnicy, a minęło blisko siedemnaście lat. Jej twarz była nieskazitelna, bez nawet cienia zmarszczki, buzia wciąż miała w sobie jakąś dziecięcą niewinność, nie była zmęczona czy zniszczona, a przecież także przeżyła piekło Azkabanu, może nawet gorsze niż on sam… Po czymś takim zostają ślady.
U niej nie było nawet jednego, jedynie w oczach. W tych przeklętych błękitnych oczach czaił się ból, cierpienie i strach, których mimo iż bardzo się starała, nie potrafiła ukryć. Szaleństwo Azkabanu pozostało w niej… w nim samym… w Bartym, Rudolphusie, Bellatriks… Bez względu na wszystko. Nie mogą tego ukryć.
— Przepraszam, Roxanne… — Wyszeptał z trudem i nie wytrzymał jej spojrzenia. Opuścił oczy w dół, wpatrując się w jej dłoń, gdzie wciąż widniał czerwony ślad po pierścieniu… Po cholernej błyskotce, za którą tyle cierpiała. Słyszał to. Przez bycie cholernym animagiem słyszał każdy dźwięk, każde uderzenie, krzyk, wyzwisko… Słyszał to wtedy i każdej innej nocy. Nie mógł spać, racjonalnie myśleć. Bo wiedział, że Iris się myliła. Roxanne była w więzieniu przez niego, nie Barty’ego… Tylko i wyłącznie przez niego.
— Za co?
— Mamy tyle czasu? — Odpowiedział, a ona nie parsknęła cicho, ani nie uśmiechnęła się, to nie był czas na żarty… A ona nie była Crouchem, który również uciekał od niezręczności. — Nie wiem, od czego powinienem zacząć… Za… Za obietnice… wszystkie były kłamstwem… bo oboje wiedzieliśmy, że nigdy ich nie spełnię. Za… porzucanie cię co chwilę i ranienie każdego z twoich uczuć, za wyzwiska i kłótnie… za noce… i dnie… za to, że… byłaś, a ja nigdy nie odważyłem się, by zrobić to samo. — Zaryzykował, by na nią spojrzeć. Gorycz. To właśnie widział w jej oczach. Poczuł łzy w swoich własnych. — Za ten cholerny pierścień i za to, że nigdy nie dałem ci tego, na co zasługiwałaś.
— Lepiej będzie, jak już pójdziesz. — Jej głos był cichy, twarz wykrzywiła się w smutku. Pokręciła głową i zagryzła lekko dolną wargę, by przymknąć oczy i spojrzeć na niego, tak jak zwykł Lucjusz. Z powagą i wstrzemięźliwością od jakichkolwiek uczuć. Gdzieś tam było szaleństwo Azkabanu, jednak trzeba było naprawdę bardzo dobrze się przyjrzeć, by je dostrzec. Ale w tej chwili Black poczuł chłód.
— W takim razie po co ty przychodzisz? — Odparł, nie ruszając się z miejsca. Pokiwała głową, biorąc szklankę do ręki i napiła się, uśmiechając przelotnie, jakby tym rozbawiona.
— Sądziłam, że po tak długim czasie coś pojąłeś. Byłam w stanie wybaczyć… mimo wszystko — prychnęła, poruszając szklanką, a trunek odbijał się od ścianek, połyskując w świetle słońca padającego zza okna. — Głupia, naiwna Roxanne wierzyła do ostatniej sekundy, że przeprosisz za tą najistotniejszą rzecz, ale ty jej nawet nie widzisz. — Znów uniosła szklankę do ust. — Nie przyjdę już. Nigdy. A ty nie przychodź tutaj.
— Po tylu latach się widzimy i każesz mi się wynieść?
— Chciałam tylko jednego, Syriuszu. — Spojrzała na niego. — Nie wyznania miłości. Nie zachwytu, że wciąż jestem tak piękna, jak kiedyś. Nie wyjaśnień, które wymyślisz na poczekaniu. Nie gestów, kwiatów, próśb o przebaczenie… Tylko przeprosin za tą jedną, najważniejszą rzecz. — Uśmiechnęła się do niego, nie wytrzymując, a po jej policzkach popłynęły łzy. — Przez którą przeżyłam takie piekło. Przez którą byłam szczuta psami, bita, gwałcona i wyzywana. Przez którą nie mogę się nawet zestarzeć, by nie patrzeć w lustro na to, kim byłam! — Jej głos drżał w największym cierpieniu, jakiekolwiek słyszał. Bardziej niż gdy wrzeszczała w Azkabanie, wtedy, gdy to wszystko, co mówiła, stawało się prawdą. — Przez którą odebrano mi godność, imię i wolność! — Opuściła głowę na swoją prawą dłoń, na której nie miała żadnej ozdoby. — Chciałam zapomnieć. Ciebie i wszystko, co się z tobą łączy… Ale nie mogłam. — Zaśmiała się. — Nie mogłam przestać… Bo gdzieś w środku sądziłam, że wiesz, za co powinieneś przeprosić… Głupia, naiwna Roxanne.
Chciał ją dotknąć. Objąć i przeprosić, jednak pojęcia nie miał za co. Było przecież tak wiele zła, za które powinien to zrobić… Ona jednak twierdziła, że jest jedno jedyne, gorsze od jakiegokolwiek, które popełnił, a on nie wiedział… Po prostu nie wiedział, które z tych wszystkich grzechów było najgorsze, a powiedzenie “przepraszam”, chcąc to złagodzić nie było dobre, wiedziałaby, że kłamie… Nie pierwszy raz zresztą.
— Po prostu idź. — Powtórzyła, zaciskając dłonie w pięści. Jej głos stał się silny, mimo iż cała drżała. On również drżał, nie mógł się poruszyć. Bez wyjaśnień. Musiał wiedzieć. Po prostu musiał wiedzieć… Czym sprawił jej największy ból, za którego przeprosiny mogłaby mu wybaczyć. Była jedyną osobą, którą jeszcze mógł przeprosić. James z Lily nie żyli, jego brat również. Zmarnował zbyt wiele, by stracić ostatnią okazję, aby ktoś mu w końcu przebaczył. Jedyna osoba, która jeszcze mogła to zrobić... To Roxanne.
— Chcę przeprosić.
— Chcesz wybaczenia! — krzyknęła nagle, patrząc na niego, jakby przeczytała jego myśli. — Nie jest ci żal. Nie czujesz się odpowiedzialny za cokolwiek. Nie przeprosisz szczerze. Nigdy. Bo nie widzisz błędu. Tak jak twoja kuzynka. Bawi was to, co? — opanowała się, a jej głos przypomniał mu teraz Lucjusza. — Patrzenie, jak ktoś się dla was męczy… Stara, poświęca wszystko, a wy i tak nigdy nie wybierzecie jego strony — prychnęła. — To przez twój wybór to wszystko się później stało.
— James…
— Czyli jednak wiesz, za co miałeś mnie przeprosić? — Wyciągnęła do niego dłoń i przejechała delikatnie po zarysie jego szczęki. — Ale to nie była wina Pottera, prawda? — Uśmiechnęła się, odsuwając i wstała, odkładając na stolik pustą szklankę. — Mogliśmy mieć dziecko… ale Potter był ważniejszy. — Po czym wyszła bez słowa, pozostawiając go samego w salonie, niepotrafiącego się poruszyć, a wszystko uderzyło go w środku z taką mocą, że czuł, jakby ktoś go zabijał. Był lipiec… Kłócili się, kiedy oznajmiła, że powinni szybko wyjechać z kraju, bo nie jest w nim bezpiecznie… Odmówił jej, wybierając Jamesa i ochronę jego rodziny, zostawiając ten piekielny pierścień… Nie wiedział. Nigdy nie…
Skulił się, słysząc w głowie wszystkie wrzaski w Azkabanie… Dźwięk bicia... Kopania… Wrzasku… Wyzwisk… Zabili ją… Jego… Ich… Miał być ojcem…?
— Czy Harry jest teraz bezpieczny? — Uniósł zapłakany wzrok do drzwi, w których stała niska brunetka o zielonych oczach… Cofnęła się o krok, opuszczając wzrok na swoje buty. Jego świat burzył się jak domek z kart, upadał jedna po drugiej, tracił wszystko, co miał, jak i to, co mógł mieć. Stracił to przez swoje złe wybory. Ale to dziecko. Właśnie teraz. Tym jednym pytaniem zatrzymała to… Była jednak karta, która nie upadnie. Ale i ostatnia, która jeszcze stoi. Jedna, której nigdy nie pozwoli upaść, chociażby miało pochłonąć go piekło. Nie pozwoli jej nigdy upaść.
Otarł łzy i skinął powoli głową, wiedząc, jak żałośnie musi teraz wyglądać. Wziął szklankę i za jednym razem wypił całą zawartość. Ona wciąż stała z opuszczoną głową.
— Astoria, prawda? — Zapytał, a jego głos był cichy i zachrypnięty, przez co się skrzywił. Przytaknęła, a Syriusz zdał sobie sprawę, że faktycznie już ją kiedyś spotkał, właśnie w towarzystwie Harry’ego. W święta, kiedy wpadł do Zakonu Feniksa zaraz po ataku śmierciożerców na dom młodego Malfoya… Przybiegła sama przez cały Londyn, bez użycia magii, by tylko dostać się na Grimmauld Place i dowiedzieć się, czy wszystko z nim dobrze… Nie wiedział, czy Harry zdawał sobie sprawę z tego, jak ciężką przeprawą musiało być przebiegnięcie przez mugolską część dla młodej, czystokrwistej czarownicy. — Jest bezpieczny… Twój kolega Zabini również.
— Blaise jest już w Zakonie?
— Jest w Kwaterze Głównej, co do bycia częścią Zakonu mamy jeszcze kilka formalności do załatwienia. — Dziewczyna przytaknęła, a on przekrzywił głowę. — Ile właściwie masz lat?
— Czternaście, sir.
— Po prostu Syriusz — odparł, na co ponownie przytaknęła. Była wystraszona albo zażenowana. Cóż… Siedział przed nią zapłakany mężczyzna, wyglądający jak wyjęty z mugolskiego gangu. Musiało to wyglądać osobliwie i być nieco niezręczne, jednak… Czasami trzeba z tym walczyć. A kiedy wróci do domu, zamknie się w pokoju… I znów zacznie łkać… Kaleczyć samego siebie… upije się lub weźmie jakiś mocniejszy eliksir i zapomni. Jednak to zrobi później. Teraz musi być silny i przynajmniej musi sprawiać pozory silnego mężczyzny, choć wiedział, że jest na przegranej pozycji. — Przygotowujesz się do wojny zamiast cieszyć dzieciństwem?
— Był pan arystokratą, my nie mamy dzieciństwa. — Odpowiedziała. Uśmiechnął się z nostalgią, przyznając jej rację. Mimo upływu lat, niektóre rzeczy pozostają niezmienne. — A na wojnie każdy się przyda… nawet dzieci.
— Walczące same o siebie… To piękne, a jednocześnie przerażające. To my powinniśmy wam zagwarantować bezpieczeństwo, byście mogli żyć w spokoju. Płacicie za nasze błędy.
— Po prostu dajecie nam okazję, byśmy kształtowali świat tak, aby je naprawić. — Odparła, a on parsknął cicho i skinął głową. Miała rację.

*

— Syriusz? — Narcyza odwróciła się gwałtownie na schodach. Black zaraz po powrocie na Grimmauld Place skierował się na górę, po których właśnie schodziła Narcyza. Zanim jednak zdążył wejść do pokoju, chwyciła jego ramię. Zamarł. Coś upadło na ziemię, a Narcyza zobaczyła pierścień rodowy.
— Potrzeba mi chwili — oznajmił, nie odwracając się, więc puściła go, a drzwi kliknęły. Ostatnie, co usłyszała, to szmer nakładania zaklęcia wyciszającego, a później nastąpiła głucha cisza.
Schyliła się, biorąc pierścień do ręki. Spojrzała w stronę pokoju Pottera i powoli tam podeszła. Zabini pojechał z Lupinem do McLaggena, wyjaśnić sprawę z Carrow. Umówili się, że gdy coś się będzie działo, któryś z nich przyjdzie ich zawiadomić. Potterowi kazali zostać tutaj, żeby nie wpadł w zasadzkę, jeśli okazałoby się to pułapką. Nikt nie chciał wierzyć w słowa Anthony’ego, jak i jej zapewnienia, że strażnik nie kłamałby, bez względu na wszystko.
Zapukała dwa razy i dopiero po chwili usłyszała dźwięk otwieranego zamka. Nacisnęła na klamkę i powoli weszła do środka. Potter siedział na ziemi z nogami podkulonymi pod brodę, patrząc na mapę, po której poruszały się jakieś dymki, jednak kiedy ją zauważył, wyprostował się. Najwyraźniej był przekonany, że to ktoś inny.
— Siedź… to zajmie chwilę. — Poleciła mu, powoli zamykając drzwi i spojrzała po pokoju. Rzadko tu wchodziła… Kiedyś był to jej pokój, na czas pobytu u ciotki Walburgi zwykła go zajmować, bo miał okno wychodzące na ładniejszą część ogrodu. — Ostatnio coś się wydarzyło… Przyszłam to wyjaśnić.
— Mówi pani o tamtej sytuacji, kiedy kazała wezwać Remusa, tak?
— Powinieneś wiedzieć, skąd to dziwne zachowanie — przyznała mu rację. Spojrzała na podłogę, na której siedział, po czym po prostu usiadła obok niego, opierając się o bok łóżka. Harry zamrugał zdziwiony. Narcyza w swojej eleganckiej sukni i z idealnym wyglądem po prostu usiadła na ziemi jak pierwsza lepsza nastolatka, wyciągając nogi przed siebie. Brakowało jej jeszcze butelki piwa kremowego w ręce i pomyślałby, że śni na jawie. — Zdarzają się tu ostatnio nieprzyjemne incydenty. — Oświadczyła chłodno, krzywiąc się lekko. — Które ostatnimi czasy te stają się natrętne… — położyła między nimi pierścień rodowy, na widok którego Potter zamrugał. — Gdy tu przybyłeś po wakacjach, sam zresztą widziałeś… — Harry zamrugał zdziwiony tym wyznaniem. Narcyza spojrzała na pierścień. — Widziałeś psa, prawda?
— Tak… Sądziłem, że to on, ale przecież nie mógł…
— To była Roxanne… Kobieta, która opanowała animagię w bliźniaczy do Syriusza sposób… To bardzo rzadkie. — Harry rozchylił lekko usta w szoku. — Roxanne przychodzi tutaj czasami. Wbrew woli Zakonu… Jest częścią rodziny. — Spojrzała na pierścień i westchnęła. — Syriusz był wyklęty, co zresztą wiesz. Jednak ludzie powiązani z nim… również są. Dlatego gobelin na dole nic nam o niej nie powiedział. Roxanne jest ukochaną Syriusza.
— Dlaczego nie jest tutaj z nami? — zapytał powoli. — Lub dlaczego Syriusz nic o niej nie mówił?
— Kolejny problem to Evan Rosier. — Powiedziała zamiast odpowiedzi. — Jak wiesz… Byliśmy blisko… Ale Evan był zaręczony z Dorcas Meadows, a ja z Lucjuszem, więc to uczucie nie mogło egzystować. I tego nie robiło… przynajmniej przez pewien czas.
— Syriusz miał dwie ukochane?
— Można zakochać się w więcej niż jednej osobie jednocześnie — odparła, nieświadomie powtarzając słowa Blaise’a, który wyznał to Potterowi stosunkowo niedawno. — Byłam złą żoną i matką… Najgorszego sortu. — Mówiła to, wciąż dumnie spoglądając przed siebie, a jej głos był spokojny i wyważony. — Dla spokoju, Lucjusz pozbył się Evana. Tylko jedna rzecz była w tym wszystkim bardzo niejasna. Mianowicie uczucie Rosiera… Bo widzisz, Harry. Dla przyjaciół poświęca się często wszystko. — Harry pomyślał o Hermionie i Ronie, którzy ryzykowali dla niego każdego roku, pomyślał o Theodorze, który przeciwstawił się swoim, by go ocalić, o Florze, Astorii, Touce… — Evan mnie nie kochał. Chciał mnie odsunąć od Lucjusza za wszelką cenę. Nawet ceną własnego życia, jak i życia po śmierci. — Potter zamrugał zszokowany. — Zależało mu na tym, byśmy nie byli razem. Lucjusz mnie kochał, a ja jego nie. Za to kochałam Evana… który nie kochał mnie — prychnęła, jakby było w tym coś zabawnego. Było to zawiłe i pełne niedomówień, ale z pewnością nie zabawne. — Czasami się pojawia… Opętuje ludzi. Upodobał sobie Syriusza. — Po ciele Harry’ego przeszedł dreszcz. — Z początku sądziliśmy, że po prostu chce wrócić, by ze mną być, jednak teraz już wiemy, że chodzi mu o to, bym to ja… nie była. Mianowicie, nie była blisko Lucjusza. Plan jak widać zadziałał, prawda? — Westchnęła, patrząc na swoje dłonie nie mające żadnej ozdoby poza pierścieniem rodu Black. — Przez tą grę zmarnowałam życie sobie, Lucjuszowi i moim dzieciom, a także Syriuszowi. — Harry zamrugał, zdezorientowany. Narcyza wypuściła ze świstem powietrze i spojrzała na Pottera. — Bo widzisz... Gdybym od razu zrozumiała jej cel i nie zbliżała się do Lucjusza, to wszystko byłoby inne. Lucjusz znalazłby jakąś inną, mądrzejszą czarownicę, która oddałby mu swoje serce, a Syriusz byłby szczęśliwy z Roxanne.
— Dlaczego sądzi pani, że Syriusz i Roxanne nie mogli być razem przez panią?
— Bo jest siostrą mojego męża… byłego męża — poprawiła się, a Harry poczuł, jakby ktoś uderzył go w twarz. To brzmiało jak jakaś marna opowieść z hiszpańskiej telenoweli, którą oglądała niegdyś ciotka Petunia. Spiski, miłość, zdrada… ból, cierpienie. — Dlatego tak dziwnie się zachowujemy… Evan nie powinien już być zagrożeniem, ostatnim razem dał do zrozumienia, że jego plan się ziścił i Lucjusz w końcu zdołał mnie znienawidzić, więc może zostanie już gdzieś w piekle i nigdy nie wyjdzie… Jednak Roxanne zaczęła pojawiać się tutaj na krótko po moim rozwodzie, nie wiem, czego oczekuje, jednak wbrew temu, co sądzi Lupin, nie jest zagrożeniem dla Zakonu. Może tutaj wchodzić bez żadnego problemu… tak jak każdy należący do tej rodziny.
Potter spojrzał przerażony na pierścień. Każdy z rodziny...
— Bellatriks.
— Również — Potter poczuł dreszcz na plecach. Mogą spać spokojnie, a ta kobieta bez problemu może wejść i poderżnąć im wszystkim gardła. — Jak i jej mąż oraz Draco.
— Nie można się tego pozbyć?
— Z pewnością głowa rodziny może… Tylko jest jeden problem. Syriusz został wyklęty, a nie mamy później żadnego męskiego potomka, więc… całość przechodzi na najstarszą z rodu.
— Lestrange...
— Otóż to.
— Czy Zakon o tym wie?
— Nie, a ci, co wiedzą, nie są świadomi tego, co przed momentem powiedziałam. Sam Syriusz nie jest tego świadomy. — Harry poderwał do niej zszokowany wzrok. — Bella jest przekonana, że ten dom jest pusty. Jednak to może się wkrótce zmienić.
— Nie jest tu bezpiecznie.
— Nie jest — przyznała i podniosła pierścień. — Chodzi o rodzinę, Harry. Każdy, kto ma pierścień, może tu wejść bez problemu. Chyba że głowa rodu to zatrzyma. Bellatriks nawet pod Imperiusem tego nie zrobi… Ale od czegoś są kruczki w umowach, prawda? — Potter zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. — Rodzina może wybrać następcę. Wystarczy jej większość… a wyklęcie nie ma tutaj akurat nic do rzeczy. Tyczy się jedynie jego samego, co do wyboru innej osoby nic nie wspomniano. — Podała mu pierścień. — Blacków nie jest dużo, co działa na twoją korzyść. Z pierwszej linii żyje nas... czworo. — Powiedziała, z trudem to przyznając. — Musisz otrzymać błogosławieństwo od trzech.
— Chce pani powiedzieć, że mam zostać... głową pani rodu?
— Miał nią zostać Draco, ale okoliczności się zmieniły. — Spojrzała na niego ze spokojem w oczach, a Potter poczuł ucisk w sercu. — Więc tak. Chcę, żebyś został głową rodu Blacków. — W jej ustach brzmiało to tak, jakby właśnie powiedziała mu, że został Ministrem Magii. — Jest to sprawa czysto formalna… magia wie, co robić — spojrzała po pokoju, jakby czegoś szukając. — Zresztą Syriusz dał ci ten dom. Należy do ciebie prawnie, magicznie jeszcze nie… powinieneś chcieć to zmienić.
— Nie oddałem go Zakonowi bez powodu — Narcyza parsknęła cicho i na niego spojrzała. Harry wpatrywał się w pierścień i przygryzł lekko dolną wargę. Mógł być… Blackiem… Głową rodu… Rodziny… To słowo odbijało się w jego głowie i za każdym razem, gdy je oddalał powracało z większą mocą. Miałby… rodzinę?
— Zastanów się nad tym, Potter. — Zauważył, jak Narcyza się podnosi, lekko krzywiąc się, kiedy coś strzeliło jej w plecach. Najwyraźniej nie była to pozycja, w jakiej siadała często… Zresztą nie miała już szesnastu lat, a podłoga była zimna i twarda. — Jeśli się nie zgodzisz, będziemy szukać innego rozwiązania.
— Zgodzę się. — Również się podniósł, patrząc na pierścień i na nią. — Tylko niech powie mi pani, co mam robić. — Narcyza uśmiechnęła się do niego blado i powoli wygładziła swoją suknię, podchodząc do niego i starannym ruchem poprawiła mu koszulę, która lekko się przekrzywiła, jak matka dziecku, które nie wygląda wystarczająco wytwornie na przyjęciu.
— Musisz pójść do każdego z Blacków i poprosić o błogosławieństwo. Formułkę pamięta z pewnością nawet Syriusz, więc nie powinno być z tym problemu. Jednak musisz zrobić to chronologicznie, od najstarszego do najmłodszego. Więc… Porozmawiaj z Tonks… Jeśli powiesz, o co chodzi, powinna cię odesłać do niej... — Odsunęła się i zacisnęła dłoń w pięść. — Na końcu przyjdziesz do mnie. Syriusz jest starszy o całe dwa miesiące. — Skrzywiła się w swój normalny sposób, a Harry parsknął cicho. Było mu jej żal z powodu tego, co mu powiedziała, jednak gdyby nie to… Sam nie wiedział, gdzie by teraz był. W końcu to ona przygarnęła go w zeszłe wakacje po śmierci Dursleyów, to ona nauczyła oklumencji i pokazała świat z innej strony i udowodniła, że nie każdy, kto ma czystą krew, jest tym złym.
— Dziękuję, pani Malfoy.
— Nie masz za co, Potter. — Oznajmiła, będąc już przy drzwiach, zupełnie nie zwracając uwagi na jego pomyłkę, na której Potter przyłapał się dopiero po wypowiedzeniu tych słów. — Jeśli to zadziała, ochronisz całą Kwaterę Główną, w tym mnie, więc… To ja dziękuję.





Halo, Halo!
Witam was w ten piekny piatkowy poranek!
Co sądzicie o 61? Przesadziłam czy jest "tak akurat".
Piszcie w komentarzach i dziękuję, że jesteście ze mną!
Tekst poprawiła Jasmine!
Pozdrawiam



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz