sobota, 28 września 2019

60. Plany na przyszłość





— Muszę przyznać, że masz zaskakujące wyniki z OWUTEM’ów, chłopcze.

Theodor skinął lekko głową w odpowiedzi na słowa Gawriłova.
Andrei Gawriłov został dyrektorem Durmstrangu po tragicznej śmierci Karkarowa. Miał brzydki nos w kształcie bulwy i małe oczka chowające się za okrągłymi okularami, przypominającymi nieco te, które niegdyś nosił Potter. Jego głowa pozbawiona była włosów, natomiast szaty, jakie nosił, przywodziły Nottowi na myśl szaty czarodziejów z osiemnastego wieku. Pełne bogactwa i szyku, z wyszywanymi mankietami i fikuśną stójką przy szyi. Prezentowałaby się z pewnością godnie i wytwornie na dyrektorze, jednak o innej posturze. Gawriłov był niski i gruby, a szata aż krzyczała, by założył ją ktoś wysoki i szczupły. Niechętnie musiał przyznać, że oczami wyobraźni widział w niej Dumbledore’a.
— Powiedziano mi również, że masz niebywałe zdolności magiczne w każdej z obranych przez siebie dziedzin. Zwłaszcza z magii nielegalnej w twoim kraju. — Odłożył dokumenty na bok, splatając palce w koszyczek i nachylił się lekko, by się mu przyjrzeć. — Nie lepiej zainteresować się czymś bardziej ambitnym niż uczenie dzieciaków? — Ten człowiek zupełnie nie nadawał się na dyrektora. Był tutaj, bo Czarny Pan tak chciał. To było jasne. Nie wyglądał, a tym bardziej nie zachowywał się jak ktoś, kto powinien zasiadać na tym stanowisku. — Jesteś młody, masz przed sobą świetlaną przyszłość, chłopcze. — Oparł się wygodniej, obserwując go. Nott znał się na takich ludziach, sprawdzających czujność, szukających haczyków w wypowiedzi. Wuj uprzedzał go, że Andrei będzie chciał popisać się swoją władzą i przewagą nad nim. W końcu był dyrektorem, a Nott jedynie kimś, kto starał się o pracę.
— Jak słusznie pan zauważył, w moim kraju dzieci nie mają dostępu do klątw czarnomagicznych. Praktyki te są zakazane oraz wyjęte spod prawa. To temat tabu. Osoby używające tej magii są nazywane przestępcami, których za ich praktykowanie należy karać. Nikt nie dostrzega piękna oraz gamy możliwości, jaką daje. Nie widzi tego, że czarna magia otwiera horyzonty, rozwija. Daje możliwość deliberacji nad nią. Mieszania jej z innymi zaklęciami, potęgując każde na swój własny sposób. Pomaga się bronić, jak i atakować tych, którzy pierwsi wyciągają różdżkę w naszą stronę. — Oświadczył, nie spuszczając wzroku z brzydkiej twarzy Gawriłova, który także patrzył na niego uważnie. A w jego małych oczkach widział błysk, na co prawie się uśmiechnął. Touka powiedziała mu kiedyś, że tym kwiecistym językiem mógłby porywać tłumy, a sposobem wypowiedzi przekonać każdego do swoich racji. Właśnie teraz następowało jedno z tych przemówień. — Przez to, iż wiem, jak ciężkim wysiłkiem jest nauka czarnej magii na własną ręką, wydaje mi się, dyrektorze, że pomaganie w jej okiełznaniu jest czymś nader ambitnym dla osoby, jaką jestem. Mam siłę i wiedzę, która jest niezbędna do pracy z tymi, którzy będą kształtować naszą przyszłość.
— Jesteś bardzo młody. Nie wiem, czy te dzieciaki będą słuchać swojego równolatka. — Mruknął mężczyzna, znów spoglądając na jego dokumenty. — Ale bije od ciebie ambicją, chłopcze… Do tego wyśmienicie mówisz po bułgarsku. Rosyjski również jest ci znany?
— Naturalnie — przyznał, a ten podrapał się po nagiej czaszce i wykrzywił usta w grymasie, który najpewniej miał przypominać uśmiech.
— Niech będzie. Każę sporządzić umowę na rok. Jeśli przetrwasz, przyjmę cię na stałe. — Powiedział, zatrzaskując teczkę i wręczył mu ją, wstając. Nott zrobił to samo i skinąwszy głową na pożegnanie, deportował się.

*

— Coś nie tak? Jesteś strasznie cicha — Dafne oderwała się od papierów, które sortowała i podniosła wzrok do Tony’ego, po czym nieco pobladła. Wstała, pozbierała wszystko jak najszybciej mogła i odeszła. Urquhart zamrugał, zdezorientowany tym osobliwym zachowaniem. Spojrzał na resztę zebranych. Nikt się tym nie przejął. — Strasznie płochliwa.
— Też byś tak uciekał, mając za dowódcę Avery’ego — rzucił ze znudzeniem Smith, nie odrywając wzroku od książki, którą czytał. Tony wzruszył ramionami. Avery miał wiele wad, fakt. Jednak Tony czuł, że jeśli chodzi o podwładnych, to jest nader wyrozumiały. W końcu wyciągnął go z więzienia. — Dzięki niemu Dafne chodzi jak w zegarku.
— To chyba dobrze.
— Skoro tak uważasz. — Mruknął i już nie ciągnął tematu. Reszta również nie była chętna kontynuować, a Tony nigdy nie należał do specjalnie ciekawskich ludzi. Spojrzał w stronę schodów, gdzie zniknęła i zastanowił się dokąd mogła pójść. Było mnóstwo możliwości. 
Dwór, w którym byli, miał trzy kondygnacje i łatwo było się pogubić w labiryntach korytarzy i pokoi urządzonych w podobny sposób. Należał do pana Avery’ego. Tony znał go z przeszłości, kiedy to Rabastan Lestrange przyprowadził go tu w zeszłe wakacje, by poznał osobę, którą Czarny Pan przypisał mu na mentora. 
Neil Avery należał do bardzo specyficznych magów. Miał tendencje destrukcyjne i szybko wpadał w gniew. Nienawidził ludzi popełniających błędy, ale szanował tych, którzy idą zgodnie z jego wskazówkami. Za jego namową Tony odważył się pójść tamtego dnia do Biura Aurorów i zrobić to, co słuszne, aby wyswobodzić się z lęku. Za co zresztą został nagrodzony i przez niego, i przez samego Czarnego Pana. Był powyżej grupy. Można by rzec, że stał się adiutantem samego Avery’ego, z czego był zresztą bardzo dumny. To wszystko działo się tak szybko, że szczerze mówiąc, ciężko mu było w to uwierzyć. Jeszcze kilka godzin temu był więźniem wyjętym spod prawa, a teraz wolnym człowiekiem, walczącym o lepsze życie dla siebie i innych, których zniewoliła brudna krew.
— Urquhart.
Drgnął na dźwięk swojego nazwiska i spojrzał na Zachariasza. Szczerze mówiąc, Ślizgon z początku zdziwił się, widząc go w ich gronie. Smith niegdyś walczył wraz z Potterem przeciwko nim. Jednak po wyjaśnieniach kilku innych chłopaków dowiedział się, że aurorzy podczas jednej z akcji zabili mu matkę… twierdząc, że to wypadek.
Teraz w salonie był tylko on i Zachariasz. Reszta gdzieś zniknęła.
— Nie zbliżaj się do Dafne. — Oznajmił, nadal nie podnosząc wzroku znad książki. Tony zamrugał zdezorientowany. Rozumiał, że Puchon unika jego wzroku z racji tego, iż ktoś go obserwuje. Nikt nie chce wpaść na spiskach czy intrygach, tym bardziej będąc ledwo kadetem na śmierciożercę. Były Ślizgon również spojrzał gdzieś indziej.
— Dlaczego?
— Pan Avery nie jest dla niej zbyt wyrozumiały. Każdy błąd słono ją kosztuje. Nie prowokuj.
— Dlaczego miałbym? — powtórzył, podwijając rękawy koszuli, którą miał na sobie.
— Bo z pewnością zrobisz to nieświadomie. Jak każdy tutaj. — Machnął ręką w pustą przestrzeń. — Uprzedzam, żeby oszczędzić ci tego widoku. Naprawdę nie chcesz widzieć takiego traktowania kobiety czystej kr… kobiety — poprawił się i zamknął książkę, wstając. — Najlepiej będzie, jeśli po prostu będziesz unikał rozmowy z nią, nieważne o czym, jeśli nie zleci ci tego sam Avery.
— Co złego zrobiła Dafne?
— W tym rzecz — powiedział i na niego spojrzał. — Nie potrafi robić nic złego. — Odszedł, pozostawiając Tony’ego samego, z setką pytań bez odpowiedzi.

*

Artur wypuścił ze świstem powietrze, opadając na krzesło w kuchni. Spodziewał się, że sprawy kiedyś skierują się na ten tor i będzie musiał wyznać przed Zakonem swoje grzechy. Sądził jednak, że ma jeszcze czas, by to przemyśleć, zamknąć raz na zawsze wszystkie ciemne układy i na spokojnie to wyjaśnić… Nie był gotów spojrzeć im jeszcze w oczy.
— Zakładam, że chodzi o Lucjusza? — zapytał, patrząc na Remusa, Syriusza i Narcyzę. Grindelwald był tu tylko przez chwilę, wyszedł krótko po tym, jak Weasley się pojawił.
— Między innymi — mruknął Syriusz, a Artur westchnął ciężko. — Jak wiele informacji mu przekazałeś?
— Pojęcia nie mam. — Podrapał się po głowie i powoli na nich popatrzył. W oczach obu Gryfonów jarzył się ogień. — Przysięgam. To nie tyczyło się Zakonu… Chciał czegoś, co posiada Zakon, ale nie dotyczy bezpośrednio jego samego.
— Mówisz o dokumentach, które prosiłeś, bym mu przekazała w dniu rozprawy — powiedziała Black, opierając się o blat kuchenny, a Weasley skinął głową.
— Co w nich było? — Zapytał Remus, ten wzruszył ramionami. — Nie wiesz, co miałeś mu przynieść?
— Wiem. Oczywiście, że tak, ale…
— Ale? — zapytał Black, na co Weasley lekko się wzdrygnął. Syriusz wydobył z siebie coś, co zabrzmiało jak warknięcie psa.
— Pojęcia nie mam, po co mu coś takiego… To tylko zbiór legend i przepowiedni o Dzieciach Końca pokroju bredni Beedle'a. To bajki dla dzieci… Sam dziwię się, że Zakon zbierał na ten temat informacje. — Syriusz zmarszczył brwi.
— Co powiedziałeś? — Zapytał, a ten na niego spojrzał, zresztą Remus i Narcyza również. — To ma związek z baśniami Beedle’a?
— To tylko przenośnia.
— Czy ktoś wie, o czym opowiada ta cała opowieść? — Zwrócił się ku reszcie, nagle zaniepokojony, czym ich zdziwił. Mówili o bajce dla dzieci. Dlaczego Syriusz zareagował tak ostro przy porównaniu do tych od Beedle’a?
— Syriusz, to tylko baśń. — Powiedział miękko Remus.
— Lucjusz zbierał tego typu rzeczy, miał masę przedmiotów uznawanych za legendarne lub istniejące jedynie w starych podaniach, o których wszyscy już zapomnieli. To z pewnością kolejna do kolekcji. — Dodała jego kuzynka, jednak Syriusz wcale nie wydawał się spokojniejszy. — Dlaczego się denerwujesz?
— Co w niej było? — powtórzył.
— Wiązała się z historią elfów i ludów zapomnianych. — Oznajmiła, patrząc na unoszące się przy lampie tuż pod sufitem zaklęcie Lumos. — Niespodziewany kataklizm nawiedzał rasy raz po raz, pochłaniając je w zielonych płomieniach i sprowadzając do piekieł, czy czegoś podobnego. — Światło zaklęcia pulsowało rytmicznie, stając się to jaśniejsze, to nieco bledsze, raz po raz drgając lekko tuż obok, synchronizując się z tym drugim. — Światy te miały ocalić tak zwane Dzieci Końca, które najpewniej były tamtejszymi symbolami równowagi dobra ze złem. Według nich, Dzieci Końca były jednocześnie najczystszymi i najbardziej zbrukanymi ze wszelkich żyjących stworzeń. Czymś, co nie ma prawa bytu, skoro sami bogowie pozbawili ich duszy. A także czymś, co pochłania ciemność, by zachować świat przy życiu. — Spojrzała na nich. — Jednak nigdzie nie było napisane, co konkretnie stanie się z nimi, kiedy pochłoną ciemność, ani o tym czy faktycznie tego dokonały choć raz. Tamte ludy wymarły w dziwny sposób, pozostawiając po sobie wszystko poza życiem, a to…
— Sugerowałoby, że tych Dzieci nigdy nie było lub były zbyt słabe, by ich ocalić. — Dokończył za nią Remus, na co skinęła głową. — To bajki, Syriuszu, pełne metafor i symboli, przestróg dla ludzi, by nie popełniali złych czynów, bo pochłonie ich Hades. Polemika z symbolem Bohatera, który ocala świat. W każdej z tych bajek ludzie będą modlili się właśnie o Zbawicieli Świata, którzy jednak im nie pomogą. Ma to nam pomóc zrozumieć to, że każdy z nas musi żyć w zgodzie ze światem, aby owy kataklizm nigdy nie nadszedł, bo wtedy już nikt ani nic nam nie pomoże.
— Baśnie Barda Beedle’a też są pełne metafor, ale są prawdziwe.
— Niby która? — Zapytał Artur, a Black spojrzał na niego poważnym wzrokiem.
— Opowieść o trzech braciach. — Powiedział jednocześnie z kimś innym. Zamrugał i odwrócił wzrok na kuzynkę, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, poczuł ciepło… — Dlatego uważam, że nie powinniśmy tego lekceważyć.
— Syriuszu, właśnie wmawiasz nam, że przedmioty, o których mówią bajki, istnieją. Trochę powagi — Artur prychnął, a Black spojrzał na Remusa, który nie był przekonany.
— Mieliśmy jeden w zasięgu ręki… pamiętasz?
— Nigdy nie potwierdzono, że to akurat ta peleryna — powiedział cicho, patrząc na niego ze zmartwieniem. — Na świecie jest mnóstwo dziwnych przedmiotów, które...
— Grindelwald miał Czarną Różdżkę. — Black klasnął w dłonie, prawie krzycząc “Dziękuję!”, bo w tej sekundzie miał wrażenie, że tylko jedna osoba w tym domu nie miała go za wariata. — Teraz ma ją Dumbledore. — Ciągnęła Narcyza. — Wykonana została z czarnego bzu. Jest bardzo długa i opatrzona zdobieniami na całej linii, u trzonku ma znak Insygniów Śmierci…
— Aż taką uwagę skupiałaś na różdżce? — Zapytał Artur. Narcyza wyprostowała się, patrząc na niego z pogardą.
— Przyglądam się możliwościom przeciwnika, a różdżka to coś, czemu każdy z nas powienien poświęcać sporą część uwagi. W końcu nią się walczy.
— Opis z Baśni się zgadza… To oznaczałoby…
— Że mamy dwa z trzech Insygniów po naszej stronie — dokończył za Remusa Syriusz.
— To może zmienić oblicze wojny.
— Wątpię. — Obaj popatrzyli na Narcyzę. — Insygnia sprowadziły na braci śmierć. Jeden po drugim umierał. Każdy, kto jest właścicielem tej przeklętej różdżki musi się z tym liczyć. Grindelwald miał szczęście, że trafił na Dumbledore’a. Jednak jeśli Czarny Pan dowie się o Insygniach... Zgadnijcie kogo będzie szukał w pierwszej kolejności.
— On się go boi. Nie odważy się zaatakować. — Oznajmił racjonalnie Remus, a Artur przytaknął. Narcyza jednak nie wyglądała na przekonaną.
Syriusz przygryzł lekko dolną wargę. Od Cassandry dostał książki… Sześć książek. W ostatniej Dumbledore umiera. Miał zabić go syn Narcyzy, ale ktoś go wyręczył. Nie wierzył w każde słowo napisane w tych pismach. Tym bardziej, że koniec roku nastał, a Albus żył. Ale...
— Każdego poprzednika Grindelwalda czekała śmierć — Narcyza ciągnęła swój wywód. — Jeśli ktoś szuka Insygniów, sprowadza na siebie śmierć. To potwierdza historia. Każdy potencjalny właściciel chociażby jednego z owych przedmiotów zginął.
— Peleryny nie…
— Poza ostatnim właścicielem. — Obaj Huncwoci zamilkli. — Chodzi o dwa inne. Te ważniejsze. Które dają ci moc wskrzeszania swoich ukochanych, jak i potęgę, by władać wszystkimi… Bo jakbyście nie zauważyli, od lat Dumbledore rozdaje karty. — Oświadczyła chłodno. — Jest uważany za najpotężniejszego maga naszej ery. Jakoś ciężko uwierzyć w to wiedząc, że ten sam człowiek kiedyś pragnął jedynie podróżować. Siedzi bezpiecznie w Hogwarcie… Gdzie te podróże? Co z Elfiasem?
— Kim?
— Historia Magii się kłania, Weasley — mruknęła jedynie, nie racząc go wyjaśnieniami. — Nie widzicie tego? Ten, kto ma Czarną Różdżkę ma władzę i potęgę, dzięki której może wszystko.
— Nie zapominaj, że stanęłaś po jego stronie. — Upomniał ją Remus, widząc iskry nienawiści w jej oczach. Black prychnęła głośno.
— Nie po jego — oznajmiła, patrząc mu prosto w oczy. Remus po raz pierwszy w życiu widział w Narcyzie taką gamę emocji. — A tego dziecka, które ślepo idzie za jego wolą. — Powiedziała tak cicho, że gdyby nie to, iż on i Syriusz stali wystarczająco blisko niej, zupełnie by jej nie usłyszeli. Zapadła cisza. Cisza, w której Syriusz zdał sobie sprawę z tego, że się z nią zgadza, jak i z tym… że on również jest tutaj tylko i wyłącznie dla Harry’ego. Są po tej samej stronie. Nie Zakonu. Nie śmierciożerców. Nie Voldemorta czy Dumbledore’a… a Harry’ego. I tylko jego… Nie może pozwolić, by ktoś nim manipulował. Nie wiedząc czemu przypomniał sobie, że przecież Cassandra dała mu siedem książek. O tej ostatniej zapomniał w chwili, kiedy w szóstej ujrzał zdjęcie z fragmentem kartki i rozpoznał pismo. W chwili przeczytania fragmentu o swoim bracie. Jednak teraz nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie zapodziała się ta ostatnia.
— Czego poza tym dotyczyły wasze układy? — Przerwał ciszę Remus. — Bo jak się dowiedzieliśmy, było ich więcej niż jeden. — Weasley wypuścił powietrze ze świstem i skinął niechętnie głową. Przeniósł spojrzenie na Narcyzę, która na niego nie patrzyła.
— Jak wiadomo wszystkim, mieliśmy spięcia z Lucjuszem… Całkiem spore, trwające lata. Czy to z zemsty czy zwykłej złośliwości… jednak kiedy czas stał się dla mnie o wiele mniej łaskawy… musiałem coś zrobić. — Oznajmił ciszej i zgarbił się, zaciskając palce na blacie stołu. — W końcu dla rodziny poświęcę wszystko. Nawet dumę i resztki godności… Jeden z moich synów poszedł inną ścieżką… Jak sądzi, bardziej korzystną… Tak, Syriuszu, pracuje dla Nich. — Oświadczył, zanim Black zdążył mu przerwać. Lupin pobladł i nagle lekko zatoczył, jakby zrobiło mu się słabo. W ostatniej chwili chwycił się oparcia krzesła i podparł na nim. Narcyza wciąż milczała, teraz patrząc na niego uważnie. Wiedziała o tym, Artur widział to w jej opanowaniu. Powinna prychnąć, mówiąc coś w stylu “A mówią, że Weasleyowie to symbol wszelakich cnót!” lub rzucić w jego stronę inną kąśliwą uwagę jak miała w zwyczaju, jednak milczała. — Później wyszła sprawa z Ronem… Lucjusz z zemsty zrobi wiele… Rosier w końcu przypłacił to życiem. — Machnął ręką nieokreślony znak i pokręcił głową. — Więc do niego poszedłem… Chciałem załagodzić sytuację, przeprosiłem! — Głos Weasleya stał się zmęczony i pełen bólu. — Ale on nie chciał przeprosin… w końcu to była również moja wina. Zmarnowałem mu życie… jemu, tobie. — Uniósł wzrok na Narcyzę, która drgnęła. — Waszej rodzinie. Wina nie leżała tylko po mojej stronie, Evan miał w niej wielką rolę, jednak czuję się za to odpowiedzialny… Chciał odkupienia win. Te książki były jednym z warunków. Było ich więcej. W końcu tylko dzięki tym książkom nie wdeptał mnie w ziemię po tamtej rozprawie. A miał ku temu sposobność i możliwości… Jednak to nie był koniec. W sumie zdziwiłby mnie, gdyby chciał jedynie czegoś tak błahego w zamian.
— Spełniłeś resztę?
— Jeszcze nie… — Jego oczy zalśniły. — Ale zrobię to, Remusie. Dla bezpieczeństwa mojej rodziny zrobię wszystko, bez względu na cenę, jaką przyjdzie mi za to płacić.
— Czy to zagrozi Zakonowi? — Pokręcił przecząco głową, na co Remus z Blackiem zamrugali zdezorientowani.
— Jedyne, co może na tym ucierpieć, to ja sam.
— Można wiedzieć, czego konkretnie od ciebie oczekuje? — Mruknął Syriusz, na co rudowłosy uśmiechnął się gorzko zwracając się tym razem w stronę Narcyzy.
— Jeśli coś… cokolwiek będzie ci zagrażać… mam się postawić na linię ognia. — W kuchni zapadła długa, wymowna cisza.

*

Byli w pokoju zajmowanym przez Pottera. Po rozmowie i wygłupach z Hermioną stwierdzili, że pora na wejście czegoś mocniejszego dla polepszenia zabawy. Granger lekko ich spławiła, wykręcając się zmęczeniem i chęcią przeczytania jeszcze jakiejś książki. Nie wykłócali się. 
Problem pojawił się, kiedy po wypiciu po butelce na głowę, zamiast dobrego humoru udzielił im się nostalgiczny stan. Zamiast wyśmiewać się ze swojego beznadziejnego gustu do kobiet… Zaczęli nad nimi rozprawiać. Harry powiedział mu o swoich nieudanych próbach podrywania Cho, jak i o tym, że kiedy w końcu byli razem, okazało się to tragedią. W zamian za to Zabini napomniał o krótkim romansie z Patil, który skończył się pomyleniem jej pewnego wieczora z jej bliźniaczką. Powinni się na to zaśmiać, ale tak się nie stało. Stuknęli się jedynie, kiwając jednocześnie głowami w zamyśleniu. Następnie przyszła pora na zwierzenia ze strony Pottera, więc opowiedział o Ginny i tym, jak nieudolnie starał się ją poderwać, mając z tyłu głowy wizję Rona, który obdziera go ze skóry gołymi rękoma. A także o kilku dziwnych sytuacjach, w których i ona robiła z siebie kretynkę, twierdząc, że go dobrze zna, a przecież mało ze sobą rozmawiali. Nie pominął też walentynki z drugiego roku, którą wygłoszono uroczyście przy wszystkich znajdujących się wtedy w korytarzu. Na to wspomnienie Zabini nieco się rozpogodził. Objawiało się to jedynie cichym chichotem, który jednak chwilę później zamilkł. Zabini wziął się w garść i powiedział mu coś równie dziwacznego, czego Harry nigdy by się po nim nie spodziewał...
— Nie masz się z czego śmiać. Można kogoś pokochać z samej obserwacji… a po latach znać tą osobę lepiej niż by ci się wydawało… Kochałem w ten sposób, Potter. — Oznajmił, patrząc na swoje dłonie. — Miłością tak dziwaczną i pokręconą, że jestem w stanie uwierzyć w tak głupie sposoby na podryw, jakie stosowała Weasley… I zazdroszczę jej odwagi — dodał, krzywiąc się przy tym lekko. — Ja jej nie miałem. Nie na tyle, by dać chociażby jakiś sygnał wystarczająco wcześnie, bo kiedy się w końcu odważyłem... To była nasza ostatnia rozmowa. — Westchnął, a jego wzrok stał się mętny. — Kochałem siostrę Draco, Potter… Ale nigdy nie odważyłem się jej tego powiedzieć, bo wiedziałem, że ona nigdy nie będzie mnie kochała. Nie była to miłość fizyczna… Była zbyt krucha, by ją dotykać. Jedynie na nią patrzyłem. To wystarczało. Nie musiałem rozmawiać, wystarczyła obserwacja. Tak jak u tej twojej Weasley. — Harry lekko się uśmiechnął. — I widziałem w niej tak wiele… a jednocześnie tak mało. Bałem się jej, a jednak chciałem ją chronić przed całym złem tego świata. Była masą sprzeczności, które nie znajdowały ujścia, a ja nie miałem pojęcia, co zrobić, by dać tym uczuciom upust… I się stało. — Westchnął ciężko, opierając się o bok fotela.
— Co takiego?
— Znalazłem kogoś, kto był w stanie w pewien sposób dać mi to, czego pragnąłem, jednocześnie tego nie robiąc. Osobę z podobnym problemem…
— Pansy.
— Taaak, Pansy — przeciągnął. Jego oczy zabłysły, a głos stał się lekko rozmarzony, choć może tak mu się tylko wydawało. Zabini raczej nigdy nie mówił w sposób, jakby ujrzał Nargle lub inne nieistniejące stworzonka. — Malfoy zostawił małą zołzę na Balu Bożonarodzeniowym samą w sali, idąc powiedzieć Carrow, że chciałby być z nią w związku… Muszę przyznać, potraktował ją wstrętnie. Ale w tamtej chwili w pewien sposób wyświadczył mi przysługę. Ona nie mogła mieć Malfoya, a ja jego siostry… Dogadaliśmy się i zawarliśmy między sobą umowę… Która trwała do tego roku.
— W tym czasie twoje uczucia się nie zmieniły?
— Zrobiły to, wbrew mojej wiedzy. — Oświadczył, krzywiąc się przy tym. — Dawały mi poczucie, że wciąż kocham Cassy, jednocześnie zmieniając tor na Pansy, z którą spędzałem bardzo dużo czasu… Nie za dobrze się to skończyło. — Przejechał dłonią po swoich włosach, a Harry przypomniał sobie dziwne zachowania między Blaisem a Parkinson w ostatnie tygodnie szkoły. Po tych “spotkaniach” często przypadkowych, Zabini chodził zły na cały świat, a Pansy stawała się jeszcze bardziej niemiła niż zwykle, czepiając się każdego, kto stanął jej na drodze. — Byłem u niej wczoraj… — Potter poderwał głowę do góry, mrugając zdezorientowany. Zabini podkulił nogi pod brodę i oparł na nich głowę. — Tydzień temu na konferencji w Berlinie zabito jej ojca. — Harry zastygł. — Dowiedziałem się wczoraj… I po prostu musiałem się z nią spotkać.
— Przykro mi. — Powiedział cicho, a Zabini zacisnął dłonie w pięści, opuszczając wzrok. — Jak to zniosła?
— Tak jak każdy, kto traci najbliższą sercu osobę — powiedział cicho. — Do tego ścięła włosy. To jedna z bardziej widocznych zmian i wygląda w nich paskudnie. — Dodał, brzmiąc jak stara zrzęda. Harry lekko się uśmiechnął. Mimo powagi sytuacji, Zabini starał się, aby atmosfera nie zagęściła się do tego stopnia, aby obaj zaczęli się czuć tutaj jak na pogrzebie. — Złożyłem jej kondolencje, potem porozmawialiśmy i… Wróciłem tutaj.
— Mogłeś zostać. Wyjaśniłbym cię przed Zakonem. — Zabini wyraźnie drgnął. — Mimo iż jej nie lubię, nie życzę jej źle… Do tego wiem w dużej mierze, jak może się teraz czuć. Przechodziłem to stosunkowo niedawno. — Zamilkł na chwilę i przygryzł lekko dolną wargę widząc, że Zabini znów zacisnął dłonie w pięści. — Jest sama?
— Nie. Ma ciotkę. Wstrętna kobieta, ale się nią zajmie.
— Chociaż tyle. — Skinął mu głową. Przez myśl przebiegła mu już irracjonalna myśl, by zaproponować Zabiniemu namówienie Pansy na wstąpienie do Zakonu, aby otrzymała wsparcie i ochronę, jednak sam nie wiedział, czy tego chce… ale skoro Parkinson ma się kto zająć, to lepiej będzie o tym nie wspominać… ani myśleć. Pansy jako członkini Zakonu Feniksa?! “To byłaby katastrofa”, przeszło mu przez myśl, jednak widok kumpla w tym stanie sprawił, że i on spoważniał. — Blaise… Jeśli chcesz, możesz w każdej chwili iść ją odwie…
— Problem tkwi w tym, że nie — przerwał mu. Harry zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. — Nawaliłem, Potter.
— Z pewnością nie jest aż tak źle. — Zabini poderwał do niego wzrok, a Harry zamarł w bezruchu, widząc to spojrzenie. Musiało być o wiele gorzej.
*

— Nie wygląda to dobrze — Iris skrzywiła się, słysząc te słowa z ust Severusa, który spojrzał na nią uważnie. — Kto ci to zrobił?
— Stary Rocky — mruknęła, patrząc jak jej rękę powoli pochłania czarna plama. Gdy był tu Syriusz, była zaledwie linią, teraz rozprzestrzeniła się już na grubość dwóch centymetrów po całej powierzchni nadgarstka. — Ile mi dajesz?
— To klątwa przestrogi, może cię zaatakować w każdej chwili, według kaprysu tego, który ją na ciebie rzucił. — Mruknął, obserwując jej nadgarstek. — Naraziłaś mu się w jakiś szczególny sposób?
— Nie przypominam sobie… Przyszedł, nazywając mnie zdrajcą, rzucił klątwę i zniknął. Pojęcia nie mam o co mogło chodzić — oznajmiła spokojnie, obserwując swoją rękę. — Skoro to przestroga, dlaczego się rozrasta?
— Rockwood musiał ją połączyć z czymś jeszcze. Łącznie klątw w skomplikowane kombinacje to jego specjalność. — Położył kilka eliksirów na blacie stolika i wstał. — Spróbuję określić co to konkretnie jest, do tego czasu zażywaj to kilka razy dziennie. — Skinęła głową, obserwując, jak wchodzi do kominka. — Nie igraj z silniejszymi, Iris.
— Przecież wiesz, że stronię od przemocy.
— Mimo wszystko, powinnaś odpocząć na chwilę od obowiązków. To nie czas na sprawiedliwe osądy i ty to wiesz.
— Nie skończę z przeznaczeniem. — Powiedziała, zanim zniknął w zielonych płomieniach, a jej wzrok powędrował do fiolek i posmutniała. — Specjalista od klątw… — westchnęła cierpko i przeniosła uwagę na okno. W domu naprzeciwko paliło się blade światło. — Dobrze, że Czarny Pan ma ich kilku. — Wstała i poszła się przebrać. Czasami trzeba przełknąć dumę, aby móc iść dalej… Tylko w tym przypadku nie wiedziała, czy pomoc, do której się zgłosi, pozwoli jej iść dalej. W końcu sama wsadziła ją do więzienia szesnaście lat temu… Bo tak było sprawiedliwie. Różnica jest taka, że osoba, której owy mag nienawidzi bardziej niż kogokolwiek innego, to właśnie stary Rockwood.


*

— Nie masz wrażenia, że Esmeralda chce się tylko z tobą zabawić? Przecież znasz ją nie od dziś, wiesz, że najchętniej to by wybiła całą męską populację.
— Niespecjalnie — mruknął Rabastan, patrząc na Yaxleya. Theodor milczał, popijając wino. Naprawdę lubił pana Lestrange’a, szkoda by było, gdyby zmarł przedwcześnie przez głupotę, jaką jest miłość do tej wiedźmy. — Oboje na tym korzystamy.
— Seks, mój drogi, to nie wszystko. Choć z całą pewnością jest bajeczny.
— Zgodzę się. — Przyznał, przewracając nóżkę kieliszka w smukłych palcach. — Nie jest to byle jakie zaspokojenie. Esmeralda jest jedną z tych kobiet, które są gotowe naprawdę na wiele, ale też wiele oczekują. Nie żebym był ograniczony, jeśli chodzi o wyobraźnię, jednak przyznaję, że takich przygód erotycznych, jak z nią w ciągu tych kilku ostatnich dni, nie miałem jeszcze w żadnym z moich… romansów — rzucił. Yaxley uśmiechnął się paskudnie i napił się szkockiej. Za to pan Malfoy przewrócił oczami i wrócił do spoglądania na swoje karty, wyrzucając dwie i wymieniając na jedną, jak wnioskował Theodor, widząc jego przelotny uśmiech, korzystną dla niego.
— Lucjuszu, coś ty taki niepocieszony? Przecież twoja przyjaciółka jest w końcu w dobrych rękach, powinieneś się cieszyć — oświadczyła chłodno Alecto Carrow, jedna z nielicznych kobiet należących do śmietanki towarzyskiej Czarnego Pana. Niespecjalnie atrakcyjna, ale w cholerę cwana. Alecto, kiedy chciała, potrafiła być naprawdę przekonująca, tym bardziej mając zwykle w dłoni różdżkę, która nie tyle w sposób magiczny, co prymitywnie mugolski, wydłubała oczy niejednemu czarodziejowi.
— Niepocieszony? Ja? Alecto, moja droga, nie ma osoby bardziej cieszącej się jej szczęściem niż ja. Sądzę nawet, że w tej chwili nawet jej syn nie jest tak zachwycony tym, że Esmeralda upodobała sobie za nowy obiekt uczuć Rabastana, jak ja.
— Twój głos ocieka ironią — mruknęła, również wymieniając karty. — Gdybyś się przyłożył, byłaby twoja, Malfoy, wszyscy tutaj to wiedzą. Ale ty musisz być pieprzonym romantykiem, który widzi ideał jedynie w swojej Narcyzce. — Kilka osób prychnęło rozbawionych, Malfoy to zignorował.
— Nie wiem, o czym mówisz. Naprawdę cieszę się, że to Lestrange, a nie jakiś wyprany z jakiejkolwiek kultury buc, który poleciał tylko na tych kilka prostych trików. Przynajmniej się nie nudzi. — Rzucił i spojrzał na młodszego czarodzieja. — Jeszcze nie jesteście małżeństwem, a oboje już próbowaliście się podtruć. Z tego, co mi wiadomo.
— Dobrze ci wiadomo — odparł z jeszcze większym uśmiechem Lestrange. Nott spojrzał na niego ze zdumieniem, bo to było zadziwiające. Rabastan Lestrange wyglądał na zadowolonego z tego, że Malfoy przy wszystkich przyznał, iż z obu stron były już ataki na życie. — Co was tak dziwi? — prychnął. — Z żadną nie wytrzymywałem dłużej niż dwa tygodnie. Kiedy na początku mnie ignorowała, postanowiłem to skończyć. Była na szczęście lub nieszczęście zbyt sprytna… Potem ja się jej nudziłem, więc była jej kolej na pozbycie się niedoszłego męża. To bardzo ciekawe, jak pobudza mnie ta kobieta w chwili, gdy chce mnie zabić.
— Tak samo jak twój braciszek masz masochizm we krwi. — Skomentowała Alecto, a Rabastan wzruszył ramionami. — No, pochwal się. Co tak cię w niej zachwyciło najbardziej, hm? Lucjusz pewnie jest ciekaw, co stracił.
— Daruj sobie, Carrow — rzucił Yaxley, a kobieta się naburmuszyła. Theodor popatrzył na wuja, zwykle również docinał Malfoyowi, dlatego też ta postawa była zadziwiająca. Lestrange milczał przez chwilę, po czym odezwał się cicho, choć z zadowoleniem i… nostalgią w głosie.
— Prosektorium — westchnął i napił się wina. Alecto udała odruch wymiotny, jednak na większości nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nott już wiedział, jakim typem mężczyzny jest pan Lestrange i dlaczego tak dobrze dogaduje się z matką Blaise’a. — Nawet nie macie pojęcia, jak tęskniłem za wyciąganiem z ludzkich ciał jeszcze ciepłych narządów. Żałuję, że Czarny Pan nie pozwala mi kroić ludzi.
— Nie wystarcza ci, że patrzysz jak pod wpływem Imperio zatruwają się twoimi miksturami?
— Jest różnica pomiędzy patrzeniem, jak w agonii gryzą sobie ręce i zjadają skórę, by tylko eliksir przestał działać, a tym, jak sam ją z ofiar ścinasz. Nie zrozumiesz tego, Yaxley.
— Nawet nie chcę tego rozumieć. Jesteś szalony.
— Też coś — prychnął, wykładając karty na stół, nie miał nawet jednej figury. — Szalona jest Bella, jak wpada w swój maniakalny rytm uśmiercania, ja tylko truję ludzi. To przecież nic złego.
— Byłeś z Esmeraldą na tych samych praktykach magomedycznych, zgadza się? —odezwał się Malfoy, a Lestrange uśmiechnął się przelotnie. Theodor jednak nie widział w tym radości, był to smutny uśmiech. Pełen żalu i żałości. Nott nie rozumiał tego. Dlaczego nagle Lestrange się zasmucił?
— Tak. Uczyliśmy się razem. Nie było wielu chętnych do bycia magomedykami… Chodziliśmy niegdyś sami do prosektorium, w ramach zajęć przygotowawczych… Gdybym wtedy razem z nią wyjechał do Paryża, pewnie też teraz miałbym bezpośredni wstęp do prosektorium, mogąc przebierać w trupach, ile dusza zapragnie — powiedział, wypijając wino ze swojego kieliszka i odłożył go na stolik. — Tyle że zabrakło kilku dni… Gdyby tylko ten dzieciak tam zdechł… Wszystko byłoby jak należy.
— Nie zachowuj się jak dziecko, Lestrange — warknęła Carrow. — Nie ty jeden trafiłeś do więzienia z winy tego parszywego bachora. — Theodor dostrzegł, jak Rabastan patrzy na Malfoya. — Każdy z nas ma powód, by go nienawidzić całym sobą. Nawet ten dzieciak — wskazała dłonią Notta, a ten zwrócił na nią uwagę, teraz wszyscy poza panem Malfoyem na niego patrzyli. — Jakie to uczucie ocalić chłopaka, z którego winy później zabito ci ojca?
— Nieprzyjemne, madame — odparł po prostu, a ta parsknęła rozbawiona. Alecto miała bardzo osobliwe poczucie humoru. Nott popatrzył na Rabastana, który wstał, po czym skierował się do kominka, wrzucając do niego proszek Fiuu. Zanim Carrow zdążyła rzucić w niego kolejną kąśliwą uwagą, zniknął w zielonych płomieniach. Coś kazało Nottowi sądzić, że Rabastan Lestrange wcale nie chciał szukać swojego Pana po jego zniknięciu. Nie mylił się. Kiedy Alecto opuściła dom Yaxleya, dopiero wtedy temat został kontynuowany. Wuj najwyraźniej również dostrzegł dziwne zachowanie ze strony młodszego śmierciożercy.
— Lucjuszu, jak to właściwie było? Wtedy, gdy Czarny Pan zniknął? — zapytał, a Malfoy przestał tępo wpatrywać się w pulę, którą wygrał. Okazało się, że miał same figury. — Byłeś blisko z Lestrange’ami. Z całą pewnością wiesz, co się stało, kiedy zniknął, jak i dlaczego Rabastan tak bardzo czuje do ciebie odrazę.
— Czyli zauważyłeś.
— Ciężko tego nie dostrzec — mruknął. Theodor spojrzał na pana Malfoya, ten zwrócił uwagę ku ogniu. — Więc?
— Jakiś miesiąc przed tymi wydarzeniami Esmeralda wraz z Rabastanem otrzymali świetną ofertę kontynuowania edukacji magomedycznej w Paryżu. — Powiedział sucho. — Dla niej była to jedyna okazja, by stąd uciec. Była bardzo młodą, brzemienną wdową. Tutaj nie miała szans… Po śmierci Zabiniego czas spędzała głównie w prosektorium, tnąc ludzi. Krwawa Dama. Zawsze z czyjąś krwią na rękach, później faktycznie się nią stała… Gdyby Rabastan wtedy z nią pojechał… może to wszystko wyglądałoby inaczej. Przyjaźnili się wcześniej z Esmeraldą, planowali wspólnie wyjechać. Z tego, co mi wiadomo, powiedział, że się nią zaopiekuje i jej pomoże… — Uniósł kieliszek trzymany w dłoni, biorąc łyk wina. Zrobił tym samym krótką pauzę, po której powiedział coś, czego Nott się nie spodziewał. — Jednak wtedy o tym nie wiedziałem. — Yaxley odwrócił wzrok do ognia palącego się w kominku, a Theodor spojrzał na swoje dłonie. Pan Malfoy nie musiał mówić dalej. Ale to zrobił. — Kiedy Czarny Pan zniknął, musieliśmy szybko pozbyć się więźniów przetrzymywanych w różnych miejscach. Cała nasza czwórka deportowała się do domu Croucha Juniora, gdzie trzymaliśmy Blacka… Opowiadałem ci o tym, jak tam trafił. — Yaxley przytaknął. — Wyznaczyliśmy sobie za cel odnalezienie naszego Pana. Bella nie zdawała sobie sprawy z tego, co spowoduje jego zniknięcie. Chciała go odnaleźć z wierności… Ja i Rabastan bardziej ze strachu. Zresztą uzasadnionym. Wiedzieliśmy, co z nami zrobią, jak tylko aurorzy nas dopadną… Crouch z Rudolphusem również to wiedzieli, jednak oni to inna bajka. Kiedy trafiliśmy do domu Croucha, zdarzyło się wiele rzeczy. Blacka już tam nie było, Bella wpadała w coraz większą furię, a Crouch kazał mi wracać… — zamilkł, po czym prychnął. — Kazał mi wracać do domu i udawać, że to wszystko był Imperius. — Pokręcił głową. — Zrobił to tylko dlatego, że miałem dziecko, oni byli za to całkowicie niezależni. Nie mieli nikogo, kto mógłby ich potrzebować… Kiedy widziałem się ostatni raz z Rudolphusem przed swoim przesłuchaniem, kazał podać ich nazwiska… Całej czwórki. By być wiarygodnym.
— Powiedziałeś — stwierdził pewnie Yaxley, ten przytaknął, a w pokoju znów zapadła cisza.
— Rabastan nikomu nie mówił, że jest z Zabini blisko. Nikt tego nie wiedział. Widywali się w końcu tylko w prosektorium, siedzieli tam całymi dniami… Esmeralda wyjechała dwa dni przed zniknięciem Czarnego Pana. Rabastan miał do niej dołączyć tydzień później, bo miał jeszcze kilka spraw do załatwienia w Anglii… Nie zdążył.
— A ona poczuła się zdradzona.
— Tak… Chyba tak — przyznał powoli. — Nie wspominała o nim, wolała unikać tematu, mówiła kiedyś, że namawiała go, aby od razu z nią pojechał. On upierał się, że chce coś jeszcze załatwić i do niej wróci. Nie wrócił, a ona przez bardzo długi czas czuła się oszukana. Nie wiedziała, że go zamknęli, sądziła, że uciekł.
— Nie widzieli się wcześniej po jego ucieczce?
— Tego nie wiem — wzruszył ramionami. — Ale gdyby tak było, byłby pewnie już martwym mężem numer sześć, więc chyba nie.
— Niebanalna opowieść o miłości — podsumował Yaxley, patrząc na zegar, po czym powoli wstał i opuścił salon, znikając za drzwiami. Theodor przeczuwał, że idzie sprawdzić, czy Hana już wróciła, by przekazać jej “nowiny” o odpowiedzi jednego z kandydatów na jej męża...
— Żałuje pan. — To nie było nawet pytanie, tylko stwierdzenie. — Że podał ich nazwiska, prawda? — Blondyn uniósł do Notta swój wzrok, po czym uśmiechnął się gorzko i przytaknął.
— Też byś żałował. Rodziny się nie sprzedaje, nigdy. Niezależnie od tego, jaka by ona nie była… Mówiąc to, co nakazał mi Rudolphus, zdradziłem ich, Narcyzę i siebie samego, chłopcze. Odrazy, jaką odczuwam do siebie, patrząc w lustro, nie życzę nawet samemu Dumbledore'owi… To coś nie pozwala normalnie funkcjonować. Bądźcie z Draco mądrzejsi i nigdy nie zdradzajcie tych, na których wam zależy. Nawet jeśli wbije ci nóż w plecy… Ale to nie czas na takie rozmowy. — Oświadczył, prostując się i uśmiechnął do niego z zadowoleniem. — Yaxley wspomniał, że Durmstrang zdobył dziś najmłodszego w historii nauczyciela Czarnej Magii. Jak się z tym czujesz, chłopcze? — Chłopak cudem nie parsknął w odpowiedzi. Pan Malfoy był mistrzem zmiany tematu.

*

— Można? — Greengrass skinęła powoli głową i poprawiła ułożenie pościeli na łóżku, kiedy ujrzała zagięcie na niej. Siedziała w pokoju, starając się robić wszystko, by tylko nie patrzeć na komodę, w której schowała kopertę od Draco. Roxanne weszła do pokoju, machając różdżką, a za nią wleciały dwa kubki z jakimś ciepłym napojem i przysiadła przy Astorii. Kiedy jeden z nich podleciał do dziewczyny, zauważyła, że jest to kakao.
— Dziękuję — powiedziała cicho. Siostra Lucjusza uśmiechnęła się życzliwie, siadając naprzeciwko niej w siadzie skrzyżnym, opierając się luźno o kolumnę łóżka niczym nastolatka. Story to zdziwiło. Roxanne była zupełnie inna niż mogłaby się po niej spodziewać, nie tylko z wyglądu, ale i zachowania… Jakby ominęły ją lata zdobywania doświadczenia życiowego i zatrzymała się w czasie, na jaki wskazywał jej wygląd, czyli dwudziestu… może dwudziestu dwóch lat.
— Barty mówił, co się stało. Stwierdziłam, że to cię pocieszy.
— Jest w porządku. Wkrótce spotkam się z przyjaciółmi i jakoś poukładam ten bałagan, który stworzyłam odejściem… z domu. — Oznajmiła, a blondynka chwyciła jej rękę i lekko ścisnęła, po czym ją puściła i napiła się. Astoria poszła w jej ślady, nie odpowiadając na ten miły gest w żaden sposób. Nie wiedziała, co jak powinna na to zareagować.
— Chodziło o te listy. Byliśmy przekonani, że wiesz to wszystko od Draco.
— Owszem, Draco do mnie pisał, jednak… nie byłam tego świadoma. — Oznajmiła z zażenowaniem. — Kontynuował moją korespondencję z Cassy po jej śmierci. Powinnam od razu domyślić się, że to on, ale…
— Nie chciałaś. — Uzupełniła za nią. — Poczułaś się oszukana?
— Tak — przyznała i spojrzała na kakao. — Pisaliśmy prywatnie… Draco nie powinien tego czytać. To brak szacunku do mnie i… do Cassy.
— Może miał powód, by zareagować? — Zapytała, a Astoria uniosła do niej wzrok. Oczy Roxanne były błękitne, jednak nie skute lodem. Był to przyjemny błękit nieba, które sprawiało, że człowiek czuł w żołądku ucisk podobny do tego, gdy spotyka się wilę… Pani Malfoy była do nich bardzo podobna, biła od nich bardzo podobna energia. — Z pewnością nie chciał cię skrzywdzić. — Astoria poczuła wstyd, przypominając sobie, że wcześniej Cassy nie odpisywała na listy… Dopiero kiedy dała sygnał, że coś jest nie tak, odpisała i… ocaliła ją przed popełnieniem największego błędu w życiu. Draco ją ocalił przed idiotyczną śmiercią.
— Nie… Nie chciał — wyszeptała, czując ciężkość przy wypowiadaniu tych słów.
— Może i on tego potrzebował? — Uśmiechnęła się do Astorii ciepło — Mimo tego, jak bardzo przypomina mi mojego brata, kiedy był w tym wieku, jest między nimi przepaść. — Dodała, obserwując przelewające się w kubku kakao, odbijające się o okrągłą ściankę, falując lekko w poszukiwaniu wyjścia. — Mimo swojej oszczędnej w emocje natury, Lucjusz nie krył tego w sobie tak głęboko, jak zdaje robić się to Draco. Mówił o nich nawet jeśli były one wstydliwe. Nie dusił, a dzielił z innymi… a szczególnie z tymi, którzy sami nie potrafili tego robić. Jakby chcąc im to jakoś zadośćuczynić. — Uśmiechnęła się z nostalgią. — Mam wrażenie, że Draco zamknął się aż zbyt bardzo w tym teatrze arystokratów i fałszu. Świecie masek, które nie wie kiedy może zdjąć. Wydaje mi się… Choć sama nie wiem dlaczego, że listy mogły być dla niego ratunkiem. Ucieczką od świata, gdzie nie mówi się o uczuciach. Podając się za Cassandrę, która nigdy od nich nie stroniła, mógł przelewać na papier swoje obawy i uczucia w pełen poetyckiej wrażliwości sposób. — Coś chwyciło Astorię za serce. — Przemawiać w sposób, jaki zawsze pragnął… Bez obaw, że ktoś zwróci mu uwagę, czy uzna za nieodpowiednie dla jego wieku i statusu krwi pisanie o uczuciach. W pewnym momencie chłopcom każą spoważnieć, a dziewczynkom zgorzknieć, Astorio. — Ich spojrzenia znów się skrzyżowały, a Greengrass nie mogła oderwać oczu od tych blado-niebieskich tęczówek, które spowił smutek. — Każą wyzbyć się tego, co nas definiuje jako osobę, by stać się kolejnym nudnym obywatelem, nie wychodzącym poza szablon normalności. Bo gdy to się nie stanie… Ludzie będą się patrzeć i pytać, później plotkować, aż w końcu cię wykluczą. Wiesz dlaczego? — Pokręciła głową. — Bo stajesz się zagrożeniem. — Wyciągnęła do niej dłoń i pogładziła delikatnym ruchem jej głowę. Ten gest wydał się Story zbliżony do tego, jaki wobec niej stosowali rodzice… jednak ten dotyk był inny. Nie sprawiał jej takiej przyjemności, jak kiedy robili to oni. — Myśląc, role zaczynają się odwracać. Dostrzegasz błędy społeczne, jak i niedorzeczności, jakie funkcjonują w społeczeństwie, klasyfikacje i bezpodstawne osądy o innych. Myśląc, ty pytasz ich. Żądasz odpowiedzi i zmian, a nikt ich nie lubi. Szczególnie w Anglii.
— Czy panią wykluczyli jako osobę?
— Nie raz i nie dwa — odsunęła dłoń i podniosła się, patrząc na zegar. — Draco natomiast ma szansę jeszcze zmienić swój tok myślenia. Ty zresztą również. Uwierz, nic ci nie przyjdzie z bycia zgorzkniałą wiedźmą, która kiedyś urodzi następcę jakiemuś arystokracie i przejdzie po powierzchni niezauważona. — Astorii przypomniały się książki Cassy. — A jemu nic nie da bycie bogatym młodzieńcem, którego sądzić będą tylko po tym, z jakiej krwi się wywodzi. Macie świat u swoich stóp, Astorio… i wydaje mi się, że Draco właśnie to chciał ci przekazać w listach. — Oznajmiła, będąc już przy drzwiach. — W końcu z jakiego innego powodu byś tu dziś była? — Posłała jej uśmiech. — Śpij dobrze.
— Ty też, Roxanne. — Kobieta skinęła głową, po czym zamknęła drzwi. Greengrass odłożyła powoli kubek z kakaem na szafkę nocną, a następnie pędem rzuciła się w stronę komody, robiąc przy tym sporo hałasu. Wysunęła zamaszystym ruchem szafkę i wyjęła z niej kopertę, zamierając w bezruchu nagle uświadamiając sobie, że boi się ją otworzyć.

*

Cormack ziewnął, przeciągając się jak kot i strzelił na palcach. To nie był dla niego najlepszy dzień. Zresztą, żaden z nich do takich nie należał, jednak dziś przeszedł samego siebie. W sprawozdaniu pomylił dziesiętne i wpisał przecinek w złym miejscu, przez co na jakiejś biednej Nadzwyczajnej zamiast lekkiej dawki klątwy użyli pełnej mocy… Zmarła na miejscu. To nie spodobało się zarządowi i szybko znaleźli winnego. Za co dostał dodatkowe trzynaście uderzeń pejczem, stworzonym z przetworzonej smoczej skóry, jak i dwa zaklęcia Cruciatus w sam środek czaszki. Tam bolało porównywalnie mocno, co przy celowaniu w serce. Okazało się, że ich trop do nowych Nadzwyczajnych był błędny, albo ktoś go dobrze zamaskował, więc nie mieli przy kim interweniować, a na treningu dostał wycisk od jakiegoś Rosjanina. Miał dosyć tego dnia, a wiedział, że jutrzejszy będzie jeszcze gorszy.
— Jest po drugiej. — Drgnął i spojrzał w stronę kominka. No tak… Zapomniał o jeszcze jednej pomyłce, jaką popełnił tego dnia. Za którą kara czeka go w przyszłym tygodniu. — Mówiłeś, że będziesz lekko po północy.
— I jestem — oświadczył, ziewając i przeszedł przez salon, przysiadając na podłokietniku fotela, w którym siedziała dziewczyna. Flora skupiała swój wzrok na czytaniu jakiegoś grubego tomiska o klątwach tnących. Rozpoznał to tylko dzięki temu, że była ona pełna zagięć na rogach, a robił je tylko w tych dotyczących owych klątw. Były według niego najskuteczniejsze. — Zwykle schodzi mi do piątej, ale miałem dziś mniej zajęć niż zwykle.
— Chyba tylko w trakcie szkoły możesz się wyspać.
— Tak, tylko wtedy. Choć przywykłem do krótkiego snu. Tracę mniej dnia. — Spojrzała na niego, na co zamrugał. — Coś nie tak?
— Właśnie nie — odparła, zamykając książkę. — Nic. Nic. Cały czas to samo… nawet nie czuję irytacji. To…
— Irytujące? — zagadnął z uśmiechem, ale szybko przestał, gdy na niego spojrzała tym pustym wzrokiem. Westchnął, podnosząc się również i skierował do kuchni. — Jadłaś coś?
— Nie mogłam.
— To że nie czujesz, nie oznacza, że masz zapominać o jedzeniu. Nie rób tego błędu.
— Nie poczuję nawet smaku?
— Wątpię, ale przynajmniej dostarczysz sobie potrzebnych składników odżywczych. — Powiedział, machając dłonią na skrzata, który zaczął przygotowywać im posiłek. McLaggen znów popatrzył na Florę, której twarz przypominała zastygłą marmurową postać. Normalna osoba by się wzdrygnęła pod wpływem tego spojrzenia, on przywykł. Ponad połowa C.O.D.E. poddała się temu zabiegowi, więc nie robiła na nim żadnego wrażenia. Praca z kukłami to nic przyjemnego, jednak są wydajne. To się liczy.
— Dlaczego ludzie sobie to robią?
— A dlaczego ty to zrobiłaś? — odparł, nie przerywając kontaktu wzrokowego. — Tak wiele razy powtarzałaś, że jesteś nieczułą kukłą, nie wiedząc, co właściwie mówisz, a teraz? Teraz nią jesteś i widzisz, że wolałaś żyć. Ale już nie możesz nic zrobić.
— Uprzedzałeś mnie.
— Nie raz i nie dwa.
— Dlaczego nie słuchamy się mądrzejszych? — zapytała, pierwsza odrywając wzrok i popatrzyła na skrzata. On wiedział, co ma robić. Odkąd się narodził, wiedział, że jego życie polega na pracy, czarodziejowi. Kiedy ktoś mu coś kazał, robił to. Kiedy zakazał, nie robił. Prosta logika stworzeń. Natomiast oni... Oni się wykłócają. Zawsze, o wszystko, byleby postawić na swoim. Nie słuchając tych, którzy wiedzą lepiej.
— Bo nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że faktycznie są — odparł spokojnie i usiadł na krześle przy stole, opierając głowę o dłonie i patrzył za krzątajacym się skrzatem. — Najczęściej zdajemy sobie z tego sprawę dopiero po ich śmierci lub kiedy już ten błąd popełnimy. — Wyjaśnił ciszej, zwracając uwagę na zdjęcie, znajdujące się na kredensie, gdzie stały trzy roześmiane osoby. No… może dwie stały, ojciec trzymał go na rękach, a mama poprawiała mu właśnie małą muszkę, której najwyraźniej nie lubił, machając maleńkimi dłońmi. Było to ulubione zdjęcie skrzata, więc się go nie pozbył. Jedyne wspólne, jakie znajdowało się w domu. — Moja matka nie mogła znieść tego, że ojciec poddał się temu zabiegowi dla pracy. Nie chciała go stracić, jednak on zdawał się jej nienawidzić, za to że ona czuje, jednocześnie nie mogąc czuć nienawiści, więc stała się taka sama. — Wrócił spojrzeniem do skrzata. — Nie przyjdą, by nas odwiedzić. Zginęli w ten sam dzień, co ojciec Pansy. Ta sama konferencja.
— Przykro mi.
— Nie czujesz smutku.
— Ale wiem, że gdybym czuła, tak właśnie by było. — Spojrzał na nią i westchnął lekko, machając dłonią pół obrotu, a skrzat przerwał gotowanie i aportował się.
— Zaraz wróci — oznajmił, zanim zdążyła zapytać. Skrzat faktycznie wrócił, z zeszytem w dłoni, kładąc go na stole i wrócił do gotowania. Flora zauważyła, że Cormack z nim nie rozmawia, nie wydaje werbalnie poleceń, jedynie machając dłonią, a stworzenie wszystko rozumiało. Od razu. — Pytałaś skąd wiem, gdzie szukać bodźców. — Podał jej dziennik. Kiedy go otworzyła, zobaczyła kobiece pismo. — Gdy matka potrafiła jeszcze czuć, szukała odpowiedzi. — Wrócił spojrzeniem do oglądania stworzenia przy pracy, które właśnie zabrało się za sałatkę. — Wolałem nie wiedzieć nic o życiu erotycznym moich rodziców, jednak chcąc znaleźć odpowiedź na to, jak wyciągnąć z nich choćby odrobinę życia szukałem informacji wszędzie, nawet w starych dziennikach rodziców. Inna sprawa, że kilka chwil po tym bez mrugnięcia powieką rzucali we mnie klątwami niewybaczalnymi, za tupet i nieposłuszeństwo. — Carrow kątem oka zauważyła, jak McLaggen przejeżdża dłonią po prawym ramieniu, jakby go coś bolało. — Mężczyzna a kobieta to nie to samo. Ale reakcje na bodźce mamy podobne. Gdzieś wśród tej plątaniny kobiecego rozprawiania o tragedii, jaka na nią spadła, doczytałem, że reagował. Słabo, jednak coś dawało mu szansę na ucieczkę z tego stanu… Chociaż na chwilę. Był jednak zbyt słaby, by próbować to uczucie poszerzyć, a ona zbyt zmęczona, by raz po raz szukać… Później zaprzestała prób i postanowiła dołączyć do niego w świecie kukieł.
— Straciłeś rodziców wcześniej niż umarli — oznajmiła, a on lekko wykrzywił usta w przelotnym uśmiechu.
— Masz rację… Jak widać, ciebie też tak straciłem. — Dodał patrząc w jej oczy. — Szkoda, byłaś naprawdę świetną partią, Carrow. Gdyby Nott cię tak przy sobie nie trzymał, może i byśmy się zakolegowali mocniej. A ty nie wpadłabyś dla niego w to bagno. — Wyciągnął do niej dłoń, czochrając po włosach niczym młodszą siostrę i posłał uśmiech. Zastanawiała się, czy ona też się tak uśmiechała, gdy czuła. Nie potrafiła sobie tego w tej chwili wyobrazić.
— Chcę z tym walczyć.
— Choć nie wiesz dlaczego — odpowiedział, kręcąc głową po bokach. — Pomogę. Nie ze względu na dobre serce, a na wiarę w to, że jako jedyna masz przewagę nad tymi wszystkimi kukłami. Jesteś Nadzwyczajną.
— I będę silniejsza.
— Więc może wystarczy ci tej magii, by przełamać kilka klątw i otworzyć szczelinę szerzej, by wyjść.
— A jeśli nie wyjdę?
— Pochowam cię żywcem. — Wiedziała, że powinna się zaśmiać, ale nie wiedziała jak… więc spróbowała się uśmiechnąć, na co parsknął. — Dobrze, że chociaż udajesz uczucia. — Oświadczył i nagle klasnął w dłonie, podnosząc się. — To co tam dla nas dziś masz, Karotko?
*

Iris powoli wyciągnęła dłoń w kierunku dębowych drzwi. Przyjście tutaj miało więcej niż jedno zakończenie, ponieważ nie miała zielonego pojęcia, jak zareaguje na jej widok po tylu latach. Jednak z jakiegoś powodu najgorsze odkładała na bok. Minął przeszło rok od jego ucieczki z Azkabanu. Od tamtej pory wrócił do domu i ani razu z niego nie wyszedł na zewnątrz. Choć może i wyszedł, jednak tego nigdy nie zaobserwowała. Natomiast codziennie po północy zapalało się bladoniebieskie światło w pokoju u góry. Często zastanawiało ją, co się tam wtedy dzieje, światło nie przypominało tego po rzuceniu zaklęcia Lumos, jak i żadnej innej klątwy nadającej blask. Było podobne do ognia… jednak przybierającego barwę różnego rodzaju błękitów. Kiedy czasami w nocy nie potrafiła spać, dręczona koszmarami często podchodziła do okna, by na nie spojrzeć… lśniło zwykle całą noc, przy wschodzie słońca znikając…
Zanim jeszcze zapukała, poprawiła starannym ruchem wyjściową pelerynę, którą założyła i lekko zastukała kołatką w drzwi. Z początku nie wydobył się żaden dźwięk, jakby w domu nikogo nie było, jednak po kilku dłuższych chwilach usłyszała dźwięk kroków. Później cichy wydech, a drzwi przed nią otworzyły się, lekko skrzypiąc, oświetlając jej postać światłem, które wydobywało się z holu. To jednak było jasne i ciepłe, inne od tamtego.
— Iris van Alder — wąskie usta mężczyzny wygięły się w uśmiechu pełnym szyderczej radości, kobieta kątem oka dostrzegła różdżkę i nóż w jego prawej dłoni, którą trzymał luźno opuszczoną w dół, jednak w każdej chwili mogła podnieść się w górę. — Niedostępna wyspa dla arystokratów. Wierna dama martwego mężczyzny. Piękna i sprawiedliwa pani sędzia, która wsadziła mnie za kratki.
— Gdyby nie niektóre części twoich wypowiedzi, przyjęłabym je jako komplementy.
— Możesz być pewna, że nimi są — oznajmił grzecznie. Iris skinęła mu głową, pozwalając sobie na lekki uśmiech w jego stronę. — Masz jakiś akt moich przewinień, który uroczyście wygłosisz, zanim aurorzy wyskoczą z krzaków?
— Póki oni cię nie złapią i nie postawią przed sądem, nie mam żadnych — oznajmiła, na co śmierciożerca zmarszczył brwi. — Jestem po godzinach pracy. To, kim jesteś, zupełnie nie ma dla mnie w tej chwili znaczenia.
— Jednak kiedy stanę przed sądem, wrzucisz mnie do Azkabanu?
— Twoje ostatnie przewinienia na to by wskazywały — parsknął głośniej i usunął się nieco w bok, wskazując hol dłonią, w której trzymał broń.
— W takim razie zapraszam. Bo naprawdę ciekawi mnie, jaki diabeł pchnął cię do zawitania w te strony o tak późnej porze.
— Twój drogi przyjaciel, Augustus Rockwood. — Kiedy drzwi się zamknęły, Iris wiedziała, że mimo różnic jakie ich dzielą, Antonin jej pomoże.





Witam was bardzo serdecznie i przepraszam, że musieliście tyle czekać! I tak... wiem. Namieszałam! Jednak obiecuję, że wszystko się wyjaśni, mam to przygotowane (mam nadzieje ze jakiejs z moich intryg nie pomine). Dziękuję Jasmine za poprawienie tekstu, jesteś świetna!
Napiszcie proszę, co sądzicie o rozdziale Pozdrawiam! CISSY

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz