czwartek, 24 stycznia 2019

53. Rodziny bywają różne

 Theodor przystanął przy drzwiach dworku, który tak dobrze znał z dzieciństwa. Pośród niezliczonych miejsc na ziemi, tylko tutaj czuł się jak w prawdziwym domu. Zawsze witany w pełen życzliwości sposób, nawet gdy był gościem zupełnie niezapowiedzianym. Pamiętał jak dziś niezręczność, gdy po raz pierwszy się tutaj pojawił, choć teraz nie znał celu, dla którego wtedy tutaj przyszedł. Przypuszczał więc, że chodziło o siostrę. Wszelkie luki w pamięci wypełniał jej osobą, tłumacząc, że to skutek wymazania sobie jej z umysłu. Teraz natomiast bał się zapukać do wrót, z lęku… przed reakcją. Ze strachu przed konfrontacją.

Wyciągnął dłoń i zapukał powoli, czując jak serce zatrzymuje się, kiedy usłyszał huk aportacji skrzata. Który kilka chwil później otworzył mu drzwi, a na jego wielkie oczy rozszerzyły się.
— Czy twój pan jest w domu? — Skrzat skinął głową, uginając się w pół i zaprosił go do środka. Nott wszedł do domu i zaraz poczuł woń alkoholu. Tego się obawiał. Stworzonko przy nim poruszyło się niepewnie i zerknęło w stronę salonu, skąd rozniósł się dźwięk tłuczonego szkła.
— To nie jest dobry moment, sir. — Wybełkotało, ciągnąc się przy tym za uszy.
— Od dawna? — zapytał. Nie odpowiedziało, ale jego spojrzenie mówiło samo za siebie. “Odkąd się dowiedział”, pomyślał, widząc strach i ból w oczach skrzata, który zwykł być radosny i uśmiechnięty, zawsze wyróżniając się tym spośród wszystkich innych, jakie kojarzył. Wrona była naprawdę szczęśliwym skrzatem. — Był ktoś u niego?
— Kilku przyjaciół pana i czarodziej z Ministerstwa… którego Wrona nie zna.
— Rozumiem. Zrób nam herbaty, do jednej dodaj eliksir trzeźwości. Przyda się.
— Wrona nie może… Nie może podawać panu. Pan zabronił Wronie.
— To dla mnie, nie dla twojego pana. Nie musisz się martwić — powiedział, odkładając płaszcz na wieszak i spojrzał na stworzonko, które bujało się na nóżkach do przodu i do tyłu. Pokręcił głową i skierował się do salonu, a gdy tam trafił, pierwsze, co rzuciło mu się w oczy to… meble. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby po całym pomieszczeniu nie leżały porozrzucane kawałki mebli. Nawet kanapa nie zaznała litości, pozbawiona oparcia i jednej z nóg, krzywo stała na trzech nogach, utrzymując na sobie pana domu. Którego Theodor nigdy nie chciał widzieć w takim stanie. Nigdy, nawet w najgorszych wyobrażeniach, nie widziałby go w roli wraka człowieka. Jego ciemne włosy, zawsze ułożone, teraz były potargane i pełne brudu. Zwykle gładką twarz przyozdabiał kilkutygodniowy zarost, skóra poszarzała i stała się zniszczona, a ubrania wyglądały na znoszone, podziurawione w kilku miejscach, jakby przez bardzo długi czas nie zmieniał szat. Przypominał bardziej oprycha z Nokturnu niż wsławionego na całym świecie mistrza i mentora pojedynków.
— Dzień dobry. — Te słowa zdały mu się zupełnie nieodpowiednie na powitanie z magiem. Ten drgnął i spojrzał na niego mętnym spojrzeniem, a jego oczy zabłysły, natomiast usta wykrzywiły się w krzywym, pełnym pogardy uśmiechu.
— Proszę, proszę. Nott we własnej osobie — zaśmiał się. Mimo z całą pewnością wielkiej ilości alkoholu we krwi jego słowa nie były bełkotem, mówił płynnie, nawet się nie zająknął. — Co cię sprowadza, chłopcze? — Zapytał, wyjmując różdżkę i zamachnął się nią na zrujnowany fotel, który złożył się w całość, po czym zaprosił go gestem, by usiadł. — Ostatni raz był chyba… w sierpniu. Tak, w Hogwarcie nie dane było nam się spotkać.
— Bardzo żałuję. — Skinął głową, przysiadając w fotelu i powstrzymał przed skrzywieniem. Dopiero teraz poczuł, że czarodziej obok faktycznie nie zmieniał szat od dłuższego czasu. Mężczyzna wyciągnął dłoń, nachylając się i położył mu ją na kolanie.
— Jak sobie radzisz? — zapytał w pełni poważnym tonem. To uderzyło Theodora od środka. Ten wrak człowieka nie pytał o to, po co przyszedł, nie zapytał również o szkołę czy nie nawiązał do siebie i tragedii, jaka go dotknęła. Zainteresował się nim… I to właśnie w tej chwili dostrzegł, chyba po raz pierwszy, że Touka miała jego oczy. Nagle odebrało mu mowę. Milczeli do czasu pojawienia się skrzatki domowej, która pstryknięciem palców naprawiła stolik i postawiła na nich herbaty trzymane w jednej rączce. Sugestywnie przysuwając mu tą przeznaczoną dla niego. Nott skinął jej głową, po czym odeszła z cichym pyknięciem.
— Pozwoliłem sobie poprosić Wronę o herbatę.
— Nie krępuj się. Jesteś jak rodzina… — Zamilkł i chwycił za napój, który był bliżej Notta biorąc jej łyk i uśmiechnął się krzywo. — Sprytnie.
— Ciężko pana oszukać.
— Tylko jedna osoba to potrafiła… Mała diablica, nigdy nie przestawała mnie zaskakiwać.
— Przepraszam. — Pan Kirishima podniósł do niego wzrok. Nott patrzył na swoje dłonie. Nie mówił o herbacie i obaj o tym wiedzieli. Panowała cisza, Benedict ponownie upił herbaty, a jego mętny wzrok zalśnił pełną świadomością. Odstawił powoli filiżankę i przejechał dłońmi po twarzy.
— Powinienem dostrzec to już na początku, kiedy ty i Draco… — westchnął, dotykając swojego rodowego pierścienia. — Sądziłem, że ta fascynacja i wam, i jej szybko przejdzie… Człowiek nie dostrzega błędu, póki jego skutki nie dotkną jego samego. — Przejechał palcami po obrączkach, które nosił mimo upływu lat od śmierci żony. — Miłość w swej prostej i nieśmiałej formie, powie najwięcej kiedy najmniej powie. — Oświadczył cicho i uniósł do niego wzrok, uśmiechając się przelotnie. — Szekspir.
— Jej ulubiony cytat. — Skinął mu głową. Pan Kirishima lekko się zaśmiał i spojrzał w sufit.
— Tak samo jak jej matki. Podobne do siebie jak dwie krople wody… Kochała cię. — Oświadczył, nawet na niego nie patrząc. — A ty ją. Tylko głupi by tego nie widział. Często… — prychnął. — Często chciałem pójść powiedzieć wam, że nie mogę się doczekać aż zobaczę was na ślubnym kobiercu. Każdy ojciec chce dla swojego dziecka tego, co najlepsze. Ty byłeś tym, czego najbardziej na świecie potrzebowała. Bardziej niż jedzenia, picia, magii... powietrza. Z każdą sekundą… Nawet po waszym rozstaniu… Wiedziałem, że tak właśnie jest, więc nie winię cię, Theodorze. — Spojrzał mu prosto w oczy, a chłopak poczuł, że pieką go jego własne. — Bo jesteś jedynie Hamletem, który utracił Ofelię. — Posłał mu blady uśmiech. — Chcesz odegrać scenę nad jej grobem? — Zagadnął i spojrzał na niego, a jego oczy lśniły bólem. — Chcesz uklęknąć i łkać nad mogiłą ukochanej? Po to przyszedłeś, prawda? By zapytać, gdzie ona jest… Gdzie śpi moja kochana Ofelia. Czy obrosły ją już kwiaty? — Nie był w stanie odpowiedzieć. Ale pan Kirishima wcale nie chciał odpowiedzi, wiedział, że po to przyszedł. Że właśnie to chciał zrobić. Uklęknąć i rozpłakać się, przepraszając za wszystko to, co zrobił. Bo nawet te ostatnie chwile po cofnięciu się w przeszłość nie sprawiły, że ból był mniejszy, nawet maski, którymi przysłaniał samego siebie, nie dały rady osiąść na sercu, które tak bardzo bolało. — To byłoby piękne… Może ból byłby mniejszy, stojąc przy niej, wiedząc, że tam jest i przepraszać, w nieskończoność błagać o wybaczenie błędów.
— O czym pan mówi? — Zapytał, przerażony tymi słowami. Pan Kirishima właśnie sugerował, że...
— Ofelii nie ma — powiedział szeptem, jakby bojąc się, że ktoś ich usłyszy. — Woda ją wciągnęła i nie oddała… Nie mamy niczego, co moglibyśmy opłakiwać. Bo nie pozostało po niej nic. Nie oddali ciała, najpewniej paląc na jakiś stosie innych trupów… Nie pozwalając nam, po raz ostatni, powiedzieć przepraszam… Odbierając jedyną okazję, by to zrobić! — Wrzasnął, wstając na równe nogi, po czym opadł na kolana i zawył. — To tylko dziecko. — Zakrył twarz w dłoniach. — Tylko mała dziewczynka, która bała się mówić głośno o miłości.


*

— Słyszałem, że jesteś sama w domu.
— Tak słyszałeś? — mruknęła, opierając się o framugę drzwi wejściowych. Blaise omiótł Parkinson uważnym spojrzeniem. Pomysł, by podejść do nich na peronie okazał się strzałem w dziesiątkę. Kilka zdań wystarczyło, by wszczepić w umyśle pana Parkinsona myśl, że Zabini i Pansy są parą. Nie wiedział, co go podkusiło, by posunąć się do tak parszywego zagrania. Jednak ważne są efekty. Ma okazję z nią porozmawiać. I przeprosić za tamten wieczór.
— Jesteś zła?
— O psa? Skądże — rzuciła sucho. Nie zgrywała niedostępnej, po prostu nim gardziła. Widział to. — Po co przyszedłeś? Ojca nie ma, więc swoje bajki o mojej jakże czarującej osobowości możesz iść opowiadać gdzieś indziej. Może do Pottera? Nie stęsknił się za zwierzaczkiem?
— Jesteś niemożliwa. — Pokiwał głową i spojrzał w niebo, zaczynało kropić. — Wpuścisz mnie, czy będziemy tak tu stać?
— Wpuścić? — Odpowiedziała pytaniem i parsknęła cicho, prostując się. — W jakim celu? Nie byłeś zaproszonym gościem. Działasz wbrew etykiecie, to niegrzeczne.
— Uważaj, żebym ja nie zaczął ci tłumaczyć co jest grzeczne, a co nie. — Po prostu nie potrafił się powstrzymać, by tego nie powiedzieć. Pansy zmrużyła oczy, brzydko się przy tym krzywiąc.
— Naprawdę twierdzisz, że masz prawo to robić?
— Tak. Dokładnie tak myślę — odparł cicho, robiąc krok w jej stronę. Uśmiechnęła się chłodno, gdy przy niej przystanął. — Więc jak będzie, Pansy?
— Wróć, gdy zrozumiesz, że jednak się mylisz — odparła, a Zabini w sekundę odskoczył, gdy nagle drzwi zatrzasnęły się tuż przed nim. Kilka centymetrów bliżej… i uderzyłyby go w nos. Och, jaka ona potrafiła być irytująca!

*
— Czekasz na coś? — Astoria oderwała wzrok od nieba i odwróciła się do ojca stojącego w wejściu do salonu. Ten uśmiechnął się lekko i podszedł do parapetu, na którym siedziała. Także spojrzał w niebo.
— List od przyjaciółki. To chyba nic złego. — Dodała, kiedy ten nabrał powietrza w płuca.
— Sądziłem, że może... — Pokręciła głową, gdy oczywistym się stało, że nie skończy. Wiadomo było, że chodzi mu o Dafne. Odkąd tylko przeszła próg domu, wyczuła napiętą atmosferę, dostrzegła wycinki z gazet mówiące o napadach śmierciożerców, miejsca ich akcji, podkreśloną liczbę ofiar, listę napastników...
— Piszę listy o czymś zupełnie innym niż… ona — wyszeptała. — Problemy nastolatek. Nie zrozumiesz tego.
— Też kiedyś byłem nastolatkiem — zaśmiał się lekko, a Greengrass przytaknęła. — Wydaje mi się… Że chyba jednak cię rozumiem.
— Tak sądzisz?
— Mhmm — mruknął i na nią spojrzał. — Ciężko pogodzić się ze stratą… tym bardziej boli, jeśli wiesz, że to częściowo twoja wina. A ty nie chcesz dorosnąć i zrozumieć, że to już przeszłość. Ludzie doświadczeni w życiu odpuszczają. Bo już wiedzą, że to niczego nie zmieni. Ty nie chcesz się pogodzić z tym, co stało, podobnie jest ze mną… Choć dopiero od niedawna tak to odbieram… Gdy dowiedziałem się, że twoja siostra zniknęła... Coś się we mnie zapadło. Gdybym w pełni dorósł, nie robiłby na mnie wrażenia smutek twojej matki, ani twój. Pogodziłbym się z tym pół roku temu… Ona do nas nie wróci, kruszynko. Nie chcemy dorosnąć do tej myśli. Nie chcemy widzieć prawdy… Nie chcemy zacząć szukać odpowiedzi, gdzie popełniliśmy błąd. Jak dzieciaki, szukające na szybko usprawiedliwienia po popełnionym czynie.
— To nie była wasza wina.
— Mówisz to tylko dlatego, że również żyjesz w błędzie, As. — Pocałował ją w czoło, a Astoria przymknęła powieki. — Obiecaj, że nigdy nie zrobisz nam czegoś podobnego. — Wyszeptał w jej włosy, tuląc do piersi. Słyszała bicie jego serca, czuła ciepło, jakim ją otaczał.
— To smutne, że dorośli gubią swoją empatię. — Zauważyła zamiast odpowiedzi. Ojciec zamarł. Milczał przez chwilę, a jego serce zabiło szybciej, ale powrócił do gładzenia jej po włosach. Wiedział… Już teraz wiedział, że jego córka popełni podobny błąd co Dafne. Z tą różnicą, że ona myśli o nich, a nie o sobie. Bo chce, by wciąż zaznawali wolności… Póki jeszcze jest czas.
— Jest wojna. Empatia równa się przegranej. — I Astoria również to wiedziała.

*

Naczynie upadło, tłukąc się na ziemi. Esmeralda uniosła wzrok znad talerza, spoglądając w stronę Lucjusza ze zdziwieniem. Draco również na sekundę zerknął na ojca, ale szybko wrócił do pisania listu. Już wcześniej dostał za to pełne dezaprobaty spojrzenie ojca, jednak ani słowa nagany. Był wręcz pewien, że gdyby nie pani Zabini, otrzymałby także krótkie kazanie na temat manier, ale… Nie. Nie dostałby, bo nie byłoby go wtedy w jadalni. Nie przyszedłby na śniadanie. Po prostu siedziałby w swoim pokoju, a później poszedłby na zajęcia do akademii, gdzie może w jakiejś krótkiej przerwie zjadłby lunch. Jednak Esmeralda przyszła do nich rano, tak jak i wczoraj, zachęcając do wspólnego śniadania. Starała się walczyć o sprawę straconą. I on i jego ojciec to wiedzieli, jednak żaden nie odezwał się słowem w tej kwestii. Głównie dlatego, że przecież nie prosiła ich o coś nie do wykonania. Po prostu mieli wspólnie z nią zjeść śniadanie. To wszystko. Nawet nie odzywali się wiele podczas jego spożywania. Każdy robił, co chciał, a potem rozchodzili się w swoich kierunkach. Młody Malfoy nie widział w tym żadnego sensu, jednak nie miał obiekcji. Do niczego go nie zmuszano, więc nie miał powodów, by na śniadaniu się nie pojawiać.
— Lucjuszu? — Zapytała cicho Esmeralda. Chłopak zerknął na jej dłoń, którą wyciągnęła do ojca i uśmiechnął się blado. Matka nigdy by tak nie zareagowała, nawet jeśli szkło po upadku naczynia pokaleczyłoby go w bose stopy. Co najwyżej spojrzała na niego wzrokiem mówiącym “uważaj, co robisz”. Jak zresztą wiele razy patrzyła na niego samego.
— Jaki mamy miesiąc? — Zapytał zamiast odpowiedzi, kobieta zmarszczyła brwi.
— Maj.
— Nie kwiecień? — Pokręciła przecząco głową. Draco zdziwiły słowa ojca. Przecież doskonale wiedział, jaki jest miesiąc, po co zadawał tak głupie pytanie? — Kiedy miałeś zamiar powiedzieć? — Teraz zwrócił się do niego, a Malfoy nie uniósł wzroku, nadal dłubiąc widelcem w sałatce. Wieści roznoszą się szybko, a tak bardzo chciał tego uniknąć… — Draco.
— To nic takiego.
— Nic takiego?! — powtórzył i rzucił gazetą o stół. Nowe eliksiry ojca wcale go nie uspokajały, choć z tego, co twierdzi Esmeralda, oczyszczają mu umysł od zbędnych myśli… Tyle że najwyraźniej jego ojciec wszystkie myśli uważa za istotne, a w szczególności te, których nie powinien. — W pierwszy dzień szkoły podważyłeś równanie teoretyka magii cząsteczkowej sprzed pięciuset lat, do tego wyprowadzając poprawny wzór i mówisz, że o nic takiego? — W głosie ojca brzmiało czyste niedowierzanie. Esmeralda również na niego spojrzała.
— Draco…?
— Tak wyszło — mruknął i podniósł do nich wzrok. Oboje patrzyli na niego z wielkimi oczami. Gdyby był młodszy o kilka lat zapytałby “jesteś dumny?”, a jego marzenie może i by się spełniło. Zawsze chciał, by ojciec czuł dumę z niego, by nie miał syna nieudacznika. Druga sprawa, że w Hogwarcie nie osiągał sukcesów w nauce celowo, jednak jeśli chodzi o quidditcha… To zupełnie inna historia. Teraz natomiast patrzył na nich, na ich szok. Na błąkający się uśmiech dumy w kącikach ust Emeraldy, na Lucjusza, którego oczy lśniły od czegoś, czego Draco nie potrafił określić. Może to właśnie była ta z dawna wyczekiwana duma? A może zirytowanie, że nie powiedział im wcześniej. — Muszę iść — oświadczył, wstając i wychodząc z jadalni, a kiedy tylko przestąpił jej próg, pobiegł na górę, szybko spakował rzeczy potrzebne na zajęcia i deportował się.

*

Harry nie mógł powstrzymać uśmiechu radości, idąc ramię w ramię z Syriuszem. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, że na świecie jednak istnieje jakieś dobro, które postanowiło go odnaleźć po latach cierpień i samotności, po próbie odebrania mu tego, co dopiero odzyskał i oddało mu go. Jedyną osobę, dzięki której pierwszy raz poczuł, że ma rodzinę. Że ktoś o nim myślał przez te wszystkie lata… Że tęsknił i uciekł z Azkabanu… by się nim zająć. Mimo iż wiedział, że z Syriusza byłby raczej marny ojciec, to jednak cieszył się, że jest z nim. Nie musi się nawet tłumaczyć, teraz zrozumiał, że jedyne, czego przez te wszystkie lata potrzebował to po prostu obecność kogoś, komu na Harrym naprawdę zależy, w inny sposób niż Hermionie czy niegdyś Ronowi, w inny niż Ginny czy Astorii… I teraz, przystając przy Grimmauld Place 12 wiedział, że już nigdy, przenigdy nie pozwoli na to, by go stracił. Bez względu na wszystkich i wszystko, nie pozwoli, by mu go odebrano.
— W domu panuje chaos. — Remus ostrzegł Harry’ego, uśmiechając się do niego nieco nieporadnie. — Porządkujemy stare bibeloty, do tego dziś jest zebranie ,więc pewnie większość zaraz zacznie się zjeżdżać.
— Po co mu to mówisz? To go nie dotyczy. — Mruknęła Narcyza, spoglądając na przesuwające się ściany budynków. Harry chciał zapytać dlaczego. Jednak wtedy Syriusz zawiesił mu się na ramieniu, szczerząc do niego i poczochrał po głowie.
— Nie myśl tyle, Harry! Musisz odpocząć. — Oświadczył luźnym tonem, na który Narcyza przewróciła oczami, nawet nie starając się być przy tym dyskretną. Syriusz, rzecz jasna, tego nie dostrzegł patrząc na Pottera, jednak sam Harry cicho parsknął. Pani Malfoy… Black wyglądała przekomicznie, wywracając oczami niczym nastolatka. — Napijemy się! Pogadamy, a później… — Zamilkł gwałtownie, z dłonią na klamce.
— Syriusz? — Zagadnął Lupin, kiedy mężczyzna wyjął różdżkę.— Co jest?
— Nie wchodźcie… Ktoś… przyszedł.
— Pewnie już Zakon.
— To nie to… — Syknął, uciszając ich. Harry również wyjął różdżkę, a Narcyza zerknęła w niebo. Było pochmurne, jednak nigdzie nie widniał Mroczny Znak… jeszcze. — Remus. Sprawdź park obok domu. Wy zostańcie tutaj, jeśli coś… — Zamilkł, wzdrygając się nagle tak mocno, że aż podskoczył. Szarpnął za klamkę i wbiegł do środka, a Harry cofnął się o krok, prawie spadając ze schodków. Gdyby nie Narcyza, która chwyciła go w ostatniej chwili, tak właśnie by się stało. Głośna muzyka, która dobiegła z domu, wywołała u Pottera szok. Spodziewał się wielu rzeczy… Ale nie zdzierającego gardło wokalisty rockowego.
— Niemożliwe. — Harry odwrócił wzrok do Narcyzy, która wciąż trzymała jego ramię. Spojrzał na Lupina, który również stał jak wmurowany, opuszczając różdżkę. Nie ruszali się, nie biegli za Blackiem… Więc dlaczego on rzucił się w stronę domu? Odwrócił wzrok w stronę holu i ze zdziwieniem zaobserwował, że podłoga jest sufitem… Iluzja przestrzenna? Czy sen? Nie… To nie mogło mu się śnić! Nie mogło! Wyrwał ramię i uszczypnął się mocno, zwracając tym na siebie uwagę pozostałych magów. Chciał coś powiedzieć, jednak w tamtej chwili zdał sobie sprawę z tego, że znał głos wokalisty… Spojrzał znów w środek dworu.
— Syriusz.
*
Mężczyzna rozejrzał się, a dwójka drzwi rozdzieliła się na szóstkę. Chwycił się za głowę, nie wiedząc, które wybrać… Znał tą grę. Aż za dobrze.
Spojrzał po drzwiach i zamknął oczy, biegnąc na oślep. Te które wybrał okazały się błędne, co spowodowało utworzenie długich spiralnych schodów, które po staniu na nich przez dłuższy czas niż dwie sekundy zapadały się pod nim i upadały. A jeśliby się zatrzymał, wpadłby na kolejne drzwi, które otworzą się i zamkną go w piwnicy… Dwór ożywał, gdy ktoś mu zagrażał, a aktywować bariery potrafił niegdyś tylko jego dziadek, kilkakrotnie uruchamiając je, gdy był dzieckiem. Dobiegł do szczytu schodów, czując przyspieszone bicie serca, teraz stał przy trójce drzwi. Muzyka była coraz głośniejsza…
— Dlaczego… — wyszeptał, patrząc na mieniące się wrota. — Dlaczego teraz? — Syknął, przymykając oczy i wbiegł w środkowe, lądując w salonie, który w normalnych okolicznościach jest na dole. Drzewo genealogiczne stało się prawdziwym dębem, a wokół niego znajdowało się jeszcze więcej drzwi. Już dawno zapomniał, jakie było rozwiązanie tej łamigłówki. Kiedyś wiedział, do których drzwi wejść, które otworzyć, by labirynt drzwi do wyłączenia barier się zakończył. Tak wiele razy zatrzymywał się w martwym punkcie, że powinien doskonale wiedzieć, gdzie iść, ale… Nie pamiętał. A piosenka miała już druga zwrotkę… Skąd u licha dobiegała ta muzyka? Skąd mieli tę płytę?! Rozejrzał się, pięć… — Kilka wnuków mam ja, stary — powiedział cicho, patrząc na drzwi które zaraz zaczną się mnożyć. — Kilka rodzin mam do miary — spojrzał po barwnych przejściach. — Kilka chłopców, dwie dziewczyny. — Podszedł do tych, których nigdy nie wybierał. — Który z nich jest wart rodziny. — Nacisnął na klamkę z zamkniętymi oczami. A kiedy je otworzył, był w tym samym salonie… który wyglądał całkowicie normalnie, jedynie w gramofonie wciąż brzmiała płyta z jego młodości. Podszedł powoli do niego i wyjął winyl, patrząc na niego z nostalgią… — Skąd się tutaj wziąłeś? — Zapytał cicho, dotykając czarnej płyty opuszkami palców, bojąc się ją uszkodzić. Tylko dwie osoby miały to nagranie. On i James… Z racji, iż on ze swojej kryjówki uciekał przed aurorami, ta należąca do niego z pewnością została zarekwirowana, jak reszta dobytku. Natomiast ta Jamesa… Powinna leżeć wśród gruzów domu Potterów w Dolinie Godryka.
— Syriusz? — Odwrócił wzrok do Narcyzy, która weszła do pomieszczenia, a za nią Harry i Remus. — Kto uruchomił zabezpieczenia? — Wzruszył ramionami, patrząc na płytę. — Nikogo innego tutaj nie ma?
— Nie zauważyłem — przyznał cicho, lekko zachrypniętym głosem. Dostrzegł, że Harry przystaje przy nim i też patrzy na płytę. Szybko otrząsnął się i zaśmiał, podając mu krążek. — Dasz wiarę, że masz za wuja rockmana? — Rzucił szczerząc się, a Potter parsknął cicho, kiedy ten znów klepnął go w plecy. Też się zaśmiał, ignorując spojrzenie Narcyzy i zaniepokojenie na twarzy Remusa. Ignorując fakt, że ktoś się tutaj włamał, udając, że w ogóle nie ciekawi go skąd ta płyta się tutaj wzięła. W końcu teraz to się nie liczyło. Tylko Harry, tylko i wyłącznie on.

*

Oliver Wood zamrugał dwukrotnie, nie wiedząc o co chodzi… A raczej nie zdając sobie sprawy z tego, co się działo. Bo to, co właśnie miało miejsce w jego salonie było nierealne. Właśnie tak. Nierealne… Ponieważ wydawało mu się to niesamowicie groteskowe i tak dziwne, że nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by to opisać. Ich promyk słońca, jak zwykł określać kuzynkę jego ojciec, był pogrążony w smutku. Samo patrzenie sprawiało, że człowiek czuł ucisk w sercu. Jej siostra, która zwykle była właśnie ucieleśnieniem żalu, zdawała się całkowicie spokojna, jakby zrzucono z niej nagle jakiś wielki ciężar i w końcu mogła się rozluźnić. Do tego pomiędzy nimi stał chłopak… Były chłopak Flory, który teraz zwracał swoją uwagę tylko na Hestię. Co więcej, właśnie mówił coś do niego… I tych słów właśnie Oliver, jak i jego ojciec zdawali się nie rozumieć. Bo przecież było to niedorzeczne, aby ta dwójka była razem. Nawet nie bacząc na relacje Ivana z Florą, a raczej na Hestię, która od dobrych kilku lat była z Malfoyem. Ich relacja była naprawdę piękna, sam Oliver zazdrościł im tego i często dziwił się, że Malfoy jest zdolny do utrzymywania z kimkolwiek tak dobrych stosunków… że potrafi czuć. Jednak teraz wszystko się pomieszało, kiedy chwilę po ich powrocie z peronu pojawił się Ivan Bathory po rzeczy Hestii, która oznajmiła, że zamieszka z zupełnie obcym sobie chłopakiem. A Flora nie skomentowała tego w żaden sposób.
— Czy mógłby pan powtórzyć? — wychrypiał ojciec Olivera, Donatan Wood. Tak jak syn dopiero co otrząsnął się z szoku. — Jak to, zabiera ją pan do siebie? Z jakiej racji? Hestia, co się dzieje?
— Nie chcę już wam sprawiać problemów, wuju. — Powiedziała dziewczyna, uśmiechając się, ale ten uśmiech był inny niż Oliver zapamiętał. Nawet nie starała się już być w tym wiarygodna. — Jestem już pełnoletnia… Ivan obiecał mi pomóc. I tak już wystarczająco dużo czasu i energii z was wyciągnęłam, nie chciałabym nadużywać waszego zdrowia jeszcze bardziej.
— Hestia, skarbie, przecież jesteś dla nas jak córka. To że skończyłaś siedemnaście lat nic nie znaczy. Przecież to nie oznacza, że was przestajemy kochać… To niczego nie zmienia! — Oznajmił Donatan, miękkim i pełnym miłości głosem. Oliver zawsze cieszył się, widząc, jak tata zwraca się do jego kuzynek tak, jak do niego samego. Chciałby w przyszłości być tak dobrym człowiekiem jak on. — Naprawdę nie musisz się martwić. Nie jesteś dla nas żadnym ciężarem.
— Ale będę — powiedziała cicho i pobladła. Flora odwróciła spojrzenie na ścianę. Oliver nie rozumiał ani słów Hestii, ani reakcji Flory, ale coś kazało mu sądzić, że nie przypadkiem ta druga milczy. Że… Zgadza się z odejściem siostry. Wood spojrzał na jej prawe ramię, które kurczowo trzymała palcami, a później na Ivana, który dotknął właśnie prawą ręką ramienia Hestii. A jej blada skóra stała się zdrowsza a jej odcień minimalnie nabrał barwy na brzoskwiniową. Nieuważny obserwator z całą pewnością by tego nie dostrzegł, jednak lata bycia kapitanem drużyny i obserwacja ruchów szybujących w powietrzu zawodników, by poznać ich ruchy i maniery podczas gry, opłaciły się i widział… Bathory utrzymywał Hestię przy zdrowiu. Wiedział, że przeszczep przebiegł poprawnie, jednak coś ze stanem Hestii było niestabilne. I zdawał sobie również sprawę z tego, że Bathory posiada zdolności większe niż normalni magowie. To on pomagał, kiedy Flora miała te dziwne ataki mocy… Gdy ustały, ulotnił się, a teraz znów pojawił.
— Hestia, skarbie, przemyśl to.
— Przepraszam, wujku, ale… tak będzie lepiej. — Zawahała się. Oliver chciał podejść i ją uścisnąć, jednak w tej chwili jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Bathory’ego, a po jego ciele przebiegł dreszcz. Nie był w stanie się poruszyć… Odezwać się. Nagle poczuł, że nie powinien się wtrącać. Ale wiedział też, że jeśli niczego nie zrobi, stracą ją. Naprawdę był pewien, choć to irracjonalne, że tak się właśnie stanie.

*

Tony przeszedł przez korytarz Ministerstwa, kierując się w stronę Biura Aurorów. Była godzina dwunasta, kiedy postanowił raz na zawsze zakończyć to, co od lat tak bardzo ciążyło mu na sercu. Nikt i tak by mu nie uwierzył, gdyby chciał się o to sądzić. Nikt nie posłuchał. Był tylko słabym dzieciakiem ze złą krwią… Jak mówił jego ojciec. Gdzieś obok niego mignęły różowe włosy, obejrzał się za aurorką, którą kojarzył z ekspresu Hogwart. Tonks… Chyba tak się nazywała. “Ciekawe czy ona też jest taka jak reszta bohaterów”, pomyślał z ironią i przystanął przy drzwiach biura. Spojrzał na swój rodowy sygnet i przymknął oczy, wypuszczając ze świstem powietrze. Nacisnął na klamkę, wchodząc do pomieszczenia, w którym aż huczało od podniesionych rozmów. Zresztą jak zwykle.
— Młody Urquhart! — klepnął go ktoś w ramię, a kiedy spojrzał na osobę, która to zrobiła, skinął głową na powitanie. Proudfoot wyszczerzył do niego zęby. — Dawno cię tu nie było! Jak owutemy?
— Zdane, sir. — Powiedział, a ten pokiwał głową z uznaniem.
— W tym roku ekspresowo je wam zrobili, co? — zagadnął, idąc za nim w stronę najbardziej oddalonego biurka. Siedziała tam czarownica odpowiedzialna za wizyty u szefa Biura. — Pewnie same powyżej oczekiwań.
— Mniej więcej — odparł.
— To jak? — Tony spojrzał na mężczyznę, ten wskazał biuro. — Idziesz w ślady ojca i powalczysz ze złem? — Urquhart poczuł ciepło w sercu, słysząc drugą część zdania. Posłał mu serdeczny uśmiech, na co ten również się rozpogodził.
— Dokładnie to zamierzam zrobić.
— Zuch chłopak! — Znów klepnął go w plecy, po czym machnął na niego ręką i odszedł, pozostawiając przy wiedźmie, która uniosła lekko brew, patrząc na niego z oczekiwaniem.
— Tony Urquhart, syn szefa aurorów. — Skinęła mu głową, wskazując gabinet. — Dziękuję bardzo.
— Proszę, słodziutki — odparła i gdyby nie fakt, iż możliwe, że była w wieku McGonagall, uznałby to za prawdziwy komplement. Zapukał dwukrotnie w drzwi i wszedł do gabinetu ojca. W końcu chce walczyć ze złem. Dla życia… i wolności.


W tym samym budynku Minister Magii spojrzał na niespodziewanego gościa ze zdziwieniem, ale i obawą, gdy tamten uśmiechnął się chłodno i wszedł do pomieszczenia, zamykając drzwi.
— Tak? W czym mogę panu pomóc? — Zapytał, obserwując czarodzieja. Był to wysoki mężczyzna z krótko ściętymi, ciemnymi włosami i bladej cerze. Miał ciemnobrązowe oczy, nie wyrażające żadnych uczuć. Ubrany w prosty, czarny garnitur z czarną koszulą i srebrnym zegarkiem na lewym nadgarstku, a pod szyją, co dziwne, miał czerwoną wstążkę przewiązaną na kokardę tuż przy kołnierzu. Rufus ścisnął mocniej różdżkę w kieszeni swojej szaty, wciąż wpatrując się w przybysza. — Był pan umówiony? — zapytał, a on jedynie pokręcił głową, uśmiechając się szerzej. — Więc w jakiej pan przyszedł sprawie?
— Mój pan kazał przekazać wiadomość — oznajmił, wyjął z wewnętrznej części marynarki list w czarnej kopercie i położył go na biurko. Scrimgeour mógł go teraz obezwładnić. Mógł wezwać aurorów stojących w pokoju obok, mógł zrobić wiele różnych rzeczy, jednak nie ruszył się, patrząc na kopertę. Przez chwilę mierzył ją wzrokiem, po czym uniósł wyżej różdżkę i machnął nią kilka zaklęć, jednak kiedy żadne z zaklęć nie wykryło czarnej magii, chwycił kopertę, wciąż nie spuszczając z oczu mężczyzny "na posyłki". — Poczekam na odpowiedź, jeśli minister pozwoli — oznajmił, lekko się kłaniając, a następnie usiadł w fotelu, w którym zwykli siadać urzędnicy przychodzący z jakąś sprawą do ministra. Scrimgeour otworzył kopertę, wyciągając z niej biały papier i powoli rozłożył na pół złożony papier oraz zaczął czytać. Z każdą przeczytaną linijką denerwował się coraz bardziej, a czerwona żyłka zaczęła pulsować na jego skroni. Brunet patrzył na Ministra Magii ze znudzeniem, uśmiechając się ponownie, kiedy minister chwycił za kopertę i przechylił ją, a z jej wnętrza wypadł złocisty pierścionek z rubinami. Minister zdruzgotany opadł na fotel, nie wiedząc najwyraźniej, co ma zrobić. Warunki, które musiał spełnić, by odzyskać żonę były absurdalne i wywołujące wstręt na twarzy Scrimgeoura po samym pomyśleniu o tym, by rządził państwem tak, jak mu zaśpiewa Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Dodatkowo bez zapewnienia, że odzyska żonę żywą. Napisano: "W jednym kawałku", a nie całą i zdrową. Minister, jako były auror, dobrze znał tego typu listy i zdążył już nieraz doświadczyć niedomówień ze strony przestępców w umowach zawieranych z Biurem Aurorów.
— Na pana miejscu, ministrze, zaakceptowałbym warunki w jak najszybszym czasie. Mój pan nie należy do zbyt cierpliwych ludzi — oznajmił brunet, a Scrimgeour spojrzał na niego załamany. — Pana żona z pewnością teraz cierpi. Samotna. — Wstał i podszedł do ściany, na której wisiał portret samego ministra. — Bezbronna. — Wysunął spod rękawa krótki sztylet, którego mężczyzna nie zauważył, ponownie czytając list. — Zdana na łaskę śmierciożerców. — Z rękawa lewej wysunął srebrzysto-białą różdżkę. Jego oczy błysnęły szaleństwem, a zimny uśmiech wypłynął na jego usta. — Którzy wcale nie będą łaskawi. — Spojrzał w lustro, skąd mimo iż był odwrócony do Scrimgeoura plecami, widział go doskonale. Minister pochylał się, wpatrując w list ze strachem. — Nigdy nie są. — Po tym zdaniu z jego różdżki zaczęła wyciekać ledwo widoczna i niewyczuwalna mgła, która sprawiła, że minister zaczął się dusić, jak gdyby coś pozbawiło go powietrza. Brunet w tym czasie stał w tym samym miejscu, spokojnie obserwując, jak minister niezdarnie próbuje wypowiedzieć jakieś zaklęcie, jednak nic z tego nie wyszło. Kilkanaście sekund później opadł bezwładnie na swój skórzany fotel. — Wszyscy tak samo głupi. — Pokiwał głową z uśmiechem i zdjął zaklęcie z całego pomieszczenia, podchodząc następnie do biurka. — Powiem ci moją tajemnicę, Scrimgeour — odwrócił jego fotel naprzeciwko siebie. — Twoja żona siedzi bezpieczna w domu — parsknął, a następnie poderżnął mu gardło. Krew spłynęła na białą koszulę. — Będzie bardzo zawiedziona, widząc cię w takim stanie. — Zaśmiał się i zniknął. Bez dźwięku, bez mgły… Po prostu rozpływając się w powietrzu, a jedynym dowodem na czyjąś obecność tutaj był sam sztylet, który jednak również po chwili sam zniknął, jakby nigdy go tam nie było.
*
Mężczyzna przystanął przy drzwiach i wziął głęboki wdech. Dłonie mu drżały, a nogi uginały się pod nim. Szczerze mówiąc, bał się tego spotkania. A może nawet bardziej niż spotkania obawiał się wspomnień… Kiedy ostatnim razem był w prosektorium, powiedział jej, że zobaczą się jutro w Paryżu. Nie zobaczyli. A teraz Czarny Pan zlecił mu przypilnować ją przy pracy. Jakby jej tytuły zupełnie nie robiły na nim wrażenia. Jakby sądził, że jest jakąś amatorką… Kazał mu pilnować mistrzyni przy pracy, żeby niczego nie zepsuła. Mistrzyni! Ten tytuł nie bierze się znikąd.
Nacisnął na klamkę, po czym wszedł do środka, a zapach wywaru z kądzistorca uderzył w jego nozdrza. Uśmiechnął się lekko, przypominając sobie, jak kiedyś on sam wlewał go do ust trupów w celu określenia zawartości trucizn w ich organizmach.
— Nie można tu wchodzić bez uprawnień. — Usłyszał gdzieś po swojej prawej, a kiedy się odwrócił, jego oczom ukazała się Krwawa Dama we własnej osobie. Kobieta nie spoglądała na niego, pochylając się nad nieboszczykiem i właśnie w bardzo precyzyjny sposób rozcinała jego klatkę piersiową. — Proszę wyjść.
— Czarny Pan kazał mi cię przypilnować. — Powiedział ciszej niż zamierzał, a kobieta zacisnęła mocniej palce na skalpelu i jednym szybkim cięciem rozcięła nie do połowy, a całą klatkę piersiową.
— Czyżby Czarny Pan już rządził Anglią? — warknęła, wciąż na niego nie patrząc, czarodziej wypuścił spokojnie powietrze z ust. — Minister żyje. Dumbledore też. Wy i wasze rozkazy zupełnie mnie nie interesują. Pomagam tylko ze względu na Malfoya.
— Choć raz mógłby sam odpowiedzieć za swoje czyny — mruknął, opierając się o ścianę. — Ratujesz mu skórę w imię przyjaźni. Wiesz. Też się z nim przyjaźniłem. Nie skończyło się to dobrze, ani dla mnie, ani dla reszty. — Kobieta odłożyła powoli nóż na bok stołu, przyglądając się rozciętej piersi, na którą spoglądał również Lestrange. Rabastan nie dostrzegł na jej dłoniach obrączki. A przecież podobno była zamężna.
— Wracaj do swojego pana i powiedz mu, że potrzeba mi czasu. Te wasze inferiusy zaczną mieć jakąś siłę, ale potrzeba mi ciał. Dużej ilości, by w ogóle wydobyć czystą esencję inferiusa, dopiero wtedy można zacząć mutować te wasze trupy.
— Nie mogę. Dostałem inne rozkazy.
— Macie mnie za jakiegoś nowicjusza? — prychnęła, nagle zirytowana, a nóż opadł na ziemię z brzdękiem. — Ucznia? — Warknęła. — Pracuję w zawodzie blisko dwadzieścia lat. — Włożyła dłoń do rozciętej klatki piersiowej mężczyzny leżącego na stole, a dużo krwi wylało się z niego pod wpływem nacisku. — Mam cztery tytuły magomedyczne. — Coś bardzo mocno chrupnęło i Rabastan wiedział, że ten dźwięk to łamania kości żebrowej. Poznał ten charakterystyczny chrupot. Kości miały różny wydźwięk. — Ukończyłam Akademię na poziomie, o którym reszta szaraków może jedynie marzyć. Napisałam osiem książek, z których korzystają wszyscy magomedycy na świecie, a ty śmiesz mi mówić… — zaczęła wyjmować dłoń z ciała, zrywając wszelkie żyły łączące część ciała, którą chwyciła, a krew prysnęła na wszystkie strony, opryskując przy tym ich oboje. — Że masz mnie pilnować przy pracy!? — Syknęła wściekła, zaciskając dłoń na sercu. Sercu, które najzwyczajniej w świecie wyrwała z piersi trupa. — Ty?!
— Takie dostałem rozkazy — powtórzył. Od początku wiedział, że ktoś inny powinien tu przyjść zamiast niego. — Esmeraldo, uspokój się. Nie będę ci przeszkadzał, tylko tu stał, a kiedy skończysz to sobie pójdę. To wszystko. — Zacisnęła palce mocniej na sercu. Jeśli tylko zaciśnie je jeszcze mocniej, to ono… Pękło, opryskując go całego krwią.
Wziął odetchnął głęboko, po czym przetarł dłonią twarz, ściągając z niej nadmiar krwi. Wiedział, że będzie zła… Jednak nigdy nie przypuszczał, że pokaże mu co najchętniej chciałaby zrobić z jego sercem.
— To nie ja kwestionuję twoje umiejętności. Nigdy bym…
— Nie chcę tego słuchać. — Przerwała mu odchodząc od nieboszczyka i podeszła do misy z wodą, w której umyła dłonie. — Stój z boku i mi nie przeszkadzaj. A jutro pójdziesz do swojego pana i powiesz mu, że nie możesz mnie pilnować. To że zgodziłam się wam pomóc przy wydobyciu czystej esencji inferiusa nie oznacza, że pracuję na waszych warunkach.
— Nie mogę kwestionować jego wyboru. Musisz mieć nadzór...
— Nie zrozumiałeś. — Przerwała mu jeszcze zimniej. — Może tu być ktokolwiek inny, ale nie ty. — Rabastan nie odpowiedział, wiedział doskonale, że nie jest tu mile widziany. Odsunął się więc pod ścianę i usiadł na pustej półce tuż obok miski z wodą. Esmeralda również już się nie odezwała, podchodząc do innego truposza i tym razem rozkładała go na części pierwsze tak jak należy. Za pomocą noża i różdżki. Lestrange patrzył na nią, w sercu czując ucisk. Gdyby wtedy wyjechał z nią do Paryża… Wszystko wyglądałoby inaczej.

*

— Jesteś wreszcie, zaczynałem się niepokoić — oświadczył Yaxley, unosząc swój wzrok znad gazety. Jego słowa przeczyły postawie, siedział wygodnie, luźno rozłożony na wielki fotelu, popijając whisky i czytając najnowsze wydarzenia zamieszczone w Proroku Codziennym. Był to jego codzienny rytuał. Podczas kilku dni spędzanych u wuja w wakacje, Theodor zdążył zaobserwować, że właśnie tak spędza wolne popołudnia, delektując się whisky i dając odpocząć umysłowi od knucia i podjudzania, poprzez lekturę tego badziewia. — Hannah wróciła jakieś trzy godziny temu, a ty przepadłeś jak kamień w wodę.
— Byłem u pana Kirishimy. — Siwowłosy przekrzywił głowę z zaciekawieniem. Theodor przeszedł przez pomieszczenie i usiadł w fotelu naprzeciwko mężczyzny. Sekundę później pojawił się przed nim skrzat, podając i jemu szklankę whisky do ręki, po czym aportował się z powrotem.
— Nie wyglądał najlepiej, gdy u niego byłem kilka dni temu. Zakładam, że niewiele się zmieniło. — Skinął mu głową, starszy mag spojrzał w ogień palący się w kominku. — Szkoda Benedicta, za pierwszym razem miał jeszcze dla kogo istnieć, teraz został sam.
— Za pierwszym razem? — powtórzył Nott. Corban przytaknął. Theodor domyślił się, że chodzi o matkę Touki, jednak nigdy nie dowiedział się, co się z nią stało, tak jak zresztą i jej córka. — Co się stało z matką Touki? — zapytał. Yaxley napił się.
— Była niewygodna dla niektórych osób. — Powiedział smętnie. — Głosiła idee sprzeczne ze światem, w którym żyliśmy. Aurorzy jej nienawidzili z uwagi na wyznawanie i mówienie głośno o Zlikwidowaniu Dekretu o Tajności. Mówienie tego nawet po trzydziestu pięciu latach po upadku Grindelwalda, który zapoczątkował tą modę było… i jest zbyt kontrowersyjne. Po jej spektakularnym wystąpieniu w radzie Wizengamotu, gdzie jawnie powiedziała, że “dla większego dobra”, powinniśmy wybrać tę silniejszą stronę, to znaczy stronę Czarnego Pana, została odwołana z urzędu młodszego podsekretarza. A jeszcze tego samego dnia… Zabita. Dziecko, z którym była na spacerze, cudem przeżyło, jednak… zamilkło. — Znów się napił. — Nikt nie wie dlaczego, ani kto się tego uczynku dopuścił. Benedict natomiast do dziś nie może pogodzić się z jej stratą. — Westchnął ciężko. — Wiesz. Zawsze bawiło mnie jego uczucie. — Jego oczy zabłysły, a Theodor spojrzał na jego dłonie. Pamiętał jak zmarła mu żona, następnego dnia już nie miał obrączki na palcu. — Byli niczym ogień i woda. On uczył białej magii i sposobów walczenia ze złem, ona pochłonięta była ideami czarnoksiężników i praktykowaniem tej czarnej. Niesamowity był fakt, że tak wielkie przeciwieństwa żywią do siebie tak silne uczucie. Mimo wyznawanych idei nie starali się siebie zmienić, akceptując takimi, jakimi byli… Pierwszy raz spotkałem się z takim przypadkiem. Zwykle jest tak, że jedna z osób rezygnuje z czegoś dla tej drugiej, oni żyli w idealnej równowadze… Drugim takim przypadkiem zdawałeś się być ty i ich córka. — Theodor odwrócił spojrzenie, kiedy błękitne oczy Corbana zatrzymały się na nim. — Nie pogrążaj się jak Benedict. Musisz iść do przodu.
— Taki mam zamiar.
— Świetnie. — Zaśmiał się sucho wuj, rozkładając na nowo gazetę. — Za tydzień zdajesz owutemy.

*

Harry ziewnął, wchodząc po schodach na górę, to był wyjątkowo długi dzień. Jedyne, czego pragnął to położyć się w łóżku i zasnąć. Ostatnie tygodnie były dla niego pełne stresu i napięcia, a problemy zdawały nachodzić na siebie coraz gęściej. Nie zdążył rozwiązać pierwszego, a pięć kolejnych już wchodziło mu na głowę. Egzaminy były dla niego najmniejszym problemem i sam nie wiedział jakim cudem, ale w ostatnim dniu szkoły dowiedział się, że je zdał. Co dziwne, bo w tym roku prawie w ogóle nie przejmował się nauką, nie pamiętał nawet czy skończył którykolwiek esej na tyle ile chciał. Tak… To był szalony rok.
Zatrzymał się, widząc czarnego psa śpiącego na łóżku Syriusza i uśmiechnął się lekko. Często zastanawiał się, czy Syriusz podczas snu jest świadom zmiany w zwierzę lub w człowieka. Myślał o przemianach i o tym w co sam by się zmienił, gdyby potrafił. Przemiana była całkowicie przypadkowa, zwierzę, w które zmieniałeś się nie było uwarunkowane twoimi upodobaniami, tak jak i patronusy… Które jednak można odziedziczyć po rodzicach, tak jak właśnie otrzymał go Harry. “Ciekawe, czy tata też zmieniał się w jelenia”, przeszło mu przez myśl, jednak dłuższe przemyślenia przerwał mu głos Blacka, dobiegający nie z pokoju obok… a z góry. Uniósł spojrzenie na szczyt schodów gdzie właśnie pojawił się Syriusz w towarzystwie Remusa. I wyszczerzył do niego zęby, jednak chwilę później uśmiech ten zniknął, ustępując miejsca zmartwieniu.
— Co jest, Harry? — zagadnął schodząc po schodach.
— Skoro ty jesteś tutaj… To co… — Zmarszczył brwi, pies zniknął.
— Tak? — Spytał Black, patrząc również w tamtym kierunku. Potter potrząsnął głową, może nieco zbyt energicznie, przez co nie był aż tak wiarygodny, jak zamierzał.
— Musiało mi się wydawać. — Rzucił i uśmiechnął się przepraszająco. — Jestem zmęczony, pójdę się położyć. — Syriusz wciąż nie wyglądał na przekonanego i gdyby nie szybka interwencja Remusa, z całą pewnością nie ominęłyby go pytania na temat jego zdrowia i samopoczucia, których dziś wysłuchał się aż nadto.
— To był długi dzień. Idź się przespać, Harry, równie dobrze jutro możesz nam o tym opowiedzieć.
— Pewnie! To… Dobranoc — rzucił szybko i ulotnił się, pozostawiając Huncwotów samych na schodach.
— Daj mu trochę wytchnienia.
— Tylko się martwię — Lupin parsknął cicho i poklepał go po ramieniu.
— To zwykle ja z naszej paczki się przejmowałem, a wy z Jamesem robiliście, co wam się żywnie podobało. — Black uśmiechnął się półgłębkiem i skinął głową. — Będzie dobrze. Jesteś tutaj, z nim. Narcyza też… choć wiem, że nie jest to nic miłego, ale… to twoja rodzina.
— Ty jesteś nią bardziej niż ktokolwiek inny — rzucił, wodząc wzrokiem po portretach przodków. Lupin uśmiechnął się przelotnie i skinął głową, w niemej oznace podziękowania.
— Ty moją również — odparł cicho, po czym obaj spojrzeli w dół, skąd wołała go Tonks. — Czas na mnie.
— Że też wpakowałeś się w to bagno. — Parsknął śmiechem Black, na co Remus jedynie wzruszył ramionami. Syriusz westchnął i wskazał głową kierunek wyjścia. — Idź, idź. Przecież rozumiem. Kobiety.
— Nie cierpi się ich, a jednocześnie nie można bez nich żyć.
— Otóż to! — parsknął, wymienili uśmiechy, po czym Syriusz odprowadził go wzrokiem na parter, gdzie czekała na niego Nimfadora, której brzuch był już wyraźnie zarysowany. Uśmiechnął się, dumny z tej dwójki, zasługiwali na szczęście. Bardziej niż ktokolwiek inny. Kiedy wyszli, dziwne zimno chwyciło go za serce. On stracił swoją szansę. Tak jak jego kuzynka… najwyraźniej nie było im dane żyć długo i szczęśliwie. Zerknął na swój pokój, w który wcześniej spoglądał Harry i zmarszczył brwi. Już wcześniej, wchodząc do domu, czuł dziwny niepokój. Ktoś uruchomił zabezpieczenia domu, nie każdy potrafi to zrobić, co więcej, niewiele osób o nich w ogóle wie. Do tego teraz podejrzane zachowanie Harry’ego. To dało mu do myślenia, że coś rzeczywiście jest nie tak.
— Stworek — warknął, a stworzonko natychmiast deportowało się przy nim, lekko kłaniając. — Ktoś był w domu podczas naszej nieobecności? — Stworzonko skrzywiło się mocno i skierowało do schodów, gdzie zaczęło uderzać się o filar poręczy. — Niemądry — syknął, chwytając go za szmatę i wrzucił do swojej sypialni, zamykając drzwi. — Gadaj kto był w domu!
— Stworek nie powie — stęknęło stworzenie, chwytając za leżącą na ziemi rurkę i zaczęło się nią okładać. — Nie może powiedzieć, obiecał pani, że nie powie.
— Komu obiecałeś? — warknął, chwytając tym razem za rurkę i odrzucił ją. — To ja jestem twoim panem. Rozumiesz?! Masz się słuchać mnie i tylko mnie. A teraz powiedz. Kto. Był. W domu.
— Pani będzie zła.
— Nie bardziej niż ja, kiedy ci oderwę ręce — Stworek drgnął i spojrzał na swoje pokaleczone dłonie. Syriusz chwycił za różdżkę, a stworzenie cofnęło się o krok, wystraszone, za co chwilę później uderzyło się w głowę. Skrzatom nie można było cofać się przed karą od ich panów. Za to karały się same. Syriusz pamiętał, że Stworek nigdy nie cofał się przed karami wymierzonymi w niego przez jego matkę. Nigdy nawet nie drgnął i Blacka zawsze dziwiło, że nie boi się tej okropnej kobiety. Sam Syriusz, nawet będąc już dorosłym, często miał koszmary z kar, jakie dawała jemu. Podobnymi raczyła skrzata. Black prychnął cicho zauważając, że u Walburgi był na równi ze skrzatem domowym. — Gadaj.
— Stworek przeprasza. — Uderzył głową w podłogę. — Przeprasza panienkę. — Znów uderzył. — Stworek jest niedobrym skrzatem.
— O kim ty bredzisz? — szepnął, patrząc z przerażeniem na to, co wyczyniało stworzenie, już prawie roztrzaskał sobie czaszkę, a mimo to milczał. Łkał, przepraszał, przeciągał. Czyżby chciał się tu zabić, żeby nie powiedzieć mu prawdy? Nie mógł nie wyjawić, był mu podległy, nie mógł… Zamarł w bezruchu czując, że ktoś dotyka jego dłoni i opuszcza dłoń na dół. Wstrzymał oddech i odwrócił się, jednak błysk jego oczu zgasł, kiedy zobaczył Narcyzę. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że… Będzie to ktoś inny. Sam nie wiedział dlaczego naszła go ta irracjonalna myśl.
— Chcesz stracić sługę? — Mruknęła. — Każ mu przestać.
— Nie mogę. Ktoś tutaj był i on wie kto.
— Wy mężczyźni naprawdę nie wiecie, kiedy odpuścić. — Pokręciła głową z irytacją. — Zabije się tutaj, jeśli nie przestaniesz. — Syriusz spojrzał na stworzenie, miało już z pewnością złamany nos, ponieważ niemiłosiernie krwawił. — Zapytasz jak nieco się zregeneruje. Nie mam zamiaru brudzić sobie rąk porządkowaniem domu, bo nagle sobie wymyśliłeś, że chcesz wysłać skrzata na drugi świat.
— A już sądziłem, że obudziła się w tobie troska — prychnął i machnął ręką na istotę. — Zmiataj stąd. Później o tym porozmawiamy — Stworek natychmiast się deportował. — Po co przyszłaś?
— Co się dzieje?
— Nic — Black wyrwał ramię, przechodząc przez pokój. — Jeśli to wszystko, to idź już. — Narcyza nie ruszyła się z miejsca. — Głucha jesteś? — Warknął i odwrócił się do niej. Była pani Malfoy spojrzała po pokoju, zatrzymując wzrok na ścianie, gdzie wciąż wisiały fotografie z przeszłości Huncwotów. Nie zdjął ich. Nawet tych z Peterem. Na jednym zdjęciu gdzieś z tyłu przechodziła siostra Lucjusza wraz z Malfoyem. Zupełnie nieświadomi bycia uwiecznionymi na fotografii.
— Rozmawialiśmy wczoraj… o szansie. — Oznajmiła cicho, nadal patrząc na zdjęcie, chciałaby wiedzieć jak to się stało, że ich losy obróciły się w taki, a nie inny sposób. — Mojej, twojej.
— Do czego dążysz?
— Ktoś był w dworze. — Syriusz zastygł. Narcyza na niego spojrzała. — To oczywiste. Najpierw bariery, potem ta piosenka, a teraz nagle zjawia się pies.
— Widziałaś… psa?
— Tak jak Harry. Postanowiłam to zignorować, czekając na rozwój wypadków. W końcu pies do złudzenia przypominał ciebie, a jeśli mnie pamięć nie myli, Roxanne potrafiła się zmieniać dokładnie w to samo zwierzę i gatunek, co ty… A Stworek zawsze ją bardzo lubił, chyba że było inaczej? — Syriusz odwrócił wzrok na ziemię, nagle zawstydzony.
— Dlaczego miałaby się tu pojawić? — Mruknął, kopiąc butem w podłogę jak mały chłopiec, który coś spsocił. — Po tym, co się stało… — zamilkł, zaciskając dłonie w pięści. — To przeszłość. Bolesna. Dla niej, dla mnie. Nie byłbym w stanie spojrzeć jej w twarz.
— A co takiego się stało? — Pobladł i przeszedł przez pokój, nadal na nią nie patrząc. Narcyza śledziła jego ruchy, chyba po raz pierwszy od dzieciństwa widziała go naprawdę spiętego. Zwykle każde zdenerwowanie zakrywał maską bezczelnego dzieciaka, któremu wszystko można, teraz był wyraźnie wystraszony.
— Nie chcę o tym mówić. — Oświadczył cicho.
— Będziesz musiał. Ona wchodzi do Kwatery Głównej bez żadnego problemu. Jak?
— Nie wiem.
— Kłamstwo. — Strzelił na palcach. Black się jednak nie cofnęła, też potrafiła być bezczelna. Nawet widząc wyraźne sygnały, aby zaprzestała brnięcia w dany temat. — Syriuszu, Zakon powinien wiedzieć… A jeśli nie oni, to ja. Trzeba szczelniej zamknąć bariery. Znaleźć zaklęcia, jakie zostały na niego rzucone. I tak już okazało się, że jest w nich luka, skoro każdy, kto jest z nami powiązany może tu wejść ot tak i… — Zamilkła, zastygając w bezruchu. Syriusz wciąż milczał. A cisza z każdą sekundą dawała odpowiedzi, nie tylko na to, ale i wiele innych pytań, których nigdy nie zadano. Bo w końcu Syriusz wyparł się rodziny. Nie istniał… więc wszyscy z nim powiązani również nie istnieli.
*
Severus wypuścił ze świstem powietrze, spoglądając na osobę stojącą teraz tuż przy progu jego salonu. Czuł, że coś podobnego może się stać, a odgłos padania ciała na ziemię, obezwładnionego Glizdogona zaraz po tym, jak poszedł otworzyć drzwi temu dowodził.
— Bellatriks… — Tyle zdążył wypowiedzieć zanim rzucił zaklęcie tarczy przed lecącym w jego stronę Cruciatusem. Zerwał się z fotela i przetoczył, unikając kolejnej klątwy. Powód jej wizyty był mu aż zbyt dobrze znany. Nie można tak po prostu zlekceważyć Wieczystej Przysięgi. To ona miała być gwarantem sukcesu Czarnego Pana. Klątwa Belli odbiła się od kolejnej tarczy i przeleciała tuż nad jej głową. Kobieta krzyczała, z każdą sekundą głośniej, a jej ruchy stawały się szybsze, nie miała sobie równych. Złość ją napędzała. Kiedy wpadała w furię, nie było ważne kto przed nią stoi. Dopóki stoi, jest dla niej celem. Zaklął, kiedy biblioteczka zwaliła mu się na głowę. W ciągu tego ułamka sekundy kobieta zdążyła wspiąć się na zwycięską pozycję, bo kiedy tylko odsunął biblioteczkę, kobieta wbiła mu obcas w dłoń tak boleśnie, że przez chwilę miał wrażenie, iż przebije mu ją na wylot, a różdżkę przyzwała zaklęciem. Przegrał…
— Mówiłam jej, że nie warto zadawać się z takimi tchórzami jak ty, Snape — warknęła, patrząc na niego spode łba. A Snape zastanawiał się nad dziwnością jej zachowania. Bella bez wahania by go zabiła, bez pytań uniosłaby różdżkę i zabiła. Teraz zaczynała przemowę, z manierą, jakiej niegdyś używał Lucjusz. To było do niej niepodobne. W końcu kiedyś sama powtarzała im, że nie powinno się dawać ofierze czasu. Mówić zwięźle i kwieciście o tym, jak się je zabije, męczyć werbalnie przed śmiercią, bo najczęściej bywa tak, że to jest ich największy błąd i to oni sami stają się ofiarą. Ludzie w przypływie strachu są zdolni do wszystkiego. — I co? — Wbiła mu obcas mocniej w dłoń. — Dumbledore żyje, a ona przepadła! — Nagle zamachnęła się, kopiąc go w twarz, tą samą nogę której but wcześniej wbijał się w jego dłoń, odwrócił głowę, zamykając oczy. — Gdzie ona jest!? — Lestrange chwyciła go za szatę i podniosła do pozycji klęczącej, pochylając się, a jej oczy zalśniły szaleństwem. Sekundę później odskoczyła od niego do tyłu, mierząc obiema różdżkami. Wyglądała jakby… się bała. — Gadaj! — wrzasnęłam a Severus przemyślał wszystkie opcje. Nie po to się przeklął tamtą pieprzoną klątwą, by umrzeć teraz z różdżki Belli. Musiał coś powiedzieć. Ale co? Nie uwierzy w nic, co powie, nawet jeśli wyzna jej prawdę, nie ma gwarancji na to, że wyjdzie z tego żywy. Zerknął na rzeczy wokół, nie miał się czym bronić, a Bella udowodniła, że ze zwykłą siłą fizyczną też potrafi sobie poradzić.
— Nie możesz mnie zabić. — Powiedział powoli, obserwując jej reakcje, roześmiała się głośno i posłała mu rozbawiony uśmiech.
— Chcesz się przekonać? — Spojrzał na górę, gdzie na półce leżało pudełko ze starą różdżką jego matki. Nie pochowali jej wraz z nią, ze względu na mugolski pogrzeb i chyba pierwszy raz w życiu nie żałował, że tak się stało.
— Co ci to da, Bella? — odparł, robiąc krok, Brunetka zaśmiała się zimno i uśmiechnęła.
— O wiele więcej niż byś się spodziewał.
— Czyżby? — przymrużyła niebezpiecznie oczy. Był blisko różdżki, a jednocześnie niesamowicie daleko. Cierpliwość Belli się kończyła, nie miała czasu na gierki. Nigdy zresztą ich nie lubiła.
— Gdzie Narcyza?
— Nagle ci zależy na siostrze? — prychnął i skrzywił się w duchu, widząc, że jeszcze bardziej się wściekła. — Nie wiem. Może być gdziekolwiek.
— Łżesz. — Zagrodziła mu drogę do celu i przystawiła obie różdżki do jego szyi. — Ale nie szkodzi. Wspomnienia powiedzą mi wszystko. Czarny Pan z pewnością będzie wniebowzięty, gdy dowie się, że zdemaskowałam szpiega.
— Szpiega? — Prychnął, patrząc na nią z rozbawieniem. — Doprawdy Bella, nadal twierdzisz, że pracuję dla Dumbledore’a? Przecież to niedorzeczne. — Spojrzał na półkę, bardzo mało mu brakowało, ale wiedział również, że pętla się zaciska, kiedy kobieta uśmiechnęła się triumfalnie. Był przygotowany na obronę umysłu, nie mogła mu tego zrobić. Jednak jej uśmiech…
— Pamiętam. — Zmarszczył brwi, nie wiedząc o co chodzi. — Tą szlamę, Snape. Rudą dziwkę Pottera.
— Była jedynie znajomą ze szkoły.
— Tak sądzisz?
— Tak było.
— Więc dzieciak nic cię nie obchodzi?
— Dzieciak należy do Czarnego Pana. I to jemu go oddamy przy pierwszej lepszej sposobności.
— Jaka szkoda, że nie zobaczysz już tego momentu — posmutniała i posłała mu pełne współczucia spojrzenie. — Nawet mi cię żal — prychnęła, krążąc wokół niego z ręką zaciśniętą na jego karku, w drugiej trzymając różdżki. Nie był głupi, wyrywanie się lub jakikolwiek nieostrożny ruch i padnie martwy. Zbyt wiele razy widział tego rodzaju sceny, by uczynić coś równie głupiego. — Nikt cię nigdy nie kochał. Nawet głupia szlama wolała chłopaczka bez rozumu, zamiast ciebie. Jakie to uczucie patrzeć, jak ktoś, kogo kochasz, wychodzi za mąż za tego, którego nienawidzisz? Co czuje się… do dzieciaka tych dwóch przeciwieństw?
— Zbyt wiele — przyznał, ku swojemu zdziwieniu jego szczerość coś poruszyła. Bo Bellatriks opuściła różdżki i puściła go. Spojrzał na nią, pokręciła głową, oddając mu jego własność i skierowała do kominka. — To wszystko?
— Przyprowadzisz do mnie Narcyzę. Ma wrócić do domu.
— Nie jest już dzieckiem. — Bellatriks zatrzymała się, a Snape uświadomił sobie pewną rzecz… To nie on był tutaj na przegranej pozycji, tylko ona. On mógł to dziecko nienawidzić lub kochać, miał wybór. Bella nie miała dzieci. Mimo tej zwariowanej miłości, nie mieli nikogo… poza Narcyzą. Małą słodką Cissy, na którą Bella przelewała wszystkie pozytywne emocje, jakie w niej pozostały. Bez Narcyzy była zagubiona. Jak matka, która utraci swoje dziecko. — Co zrobisz, kiedy wróci?
— Naprawię.
— A jeśli nie? — Wrzuciła proszek Fiuu do kominka i spojrzała na niego, a jej oczy zalśniły.
— Pożegnam — odparła po prostu, po czym zniknęła w zielonych płomieniach, które odbijały się w jego oczach przez następne kilka chwil. Kiedy nareszcie zgasły, Severus zdał sobie sprawę, że Belli nie zniszczył Azkaban… Tylko ona sama. Przez szukanie czegoś, co wypełni pustkę.

*

— Był maj, kiedy zaczęliśmy się spotykać… — Oświadczył, siedząc na łóżku. W końcu przerwał ciszę, która trwała między nimi przez kilka lub kilkanaście minut. Oboje starali się coś powiedzieć, ale słowa nie potrafiły uwolnić się z ust. Szczerość była zbyt bolesna. — Jakiś czas wcześniej urodziłaś syna. — Wypuścił ze świstem powietrze. — Wszystko wydawało się bajką. Życie nagle stało się dla mnie łaskawe. Mimo panoszenia się Czarnego Pana, byłem szczęśliwym czarodziejem. Po akcjach z Dorcas było mi ciężko się odnaleźć, a kiedy dowiedziałem się, że i ona jest w Zakonie, myślałem, że już nic dobrego mi się w życiu nie przydarzy… Oglądanie jej brzemiennej z dzieckiem Rosiera sprawiało mi… ból. — Wykrztusił z trudem i strzelił na palcach. — I wtedy wróciła Roxanne.


Syriusz ziewnął, rozkładając się na krześle wygodniej, po czym uśmiechnął do kelnerki, która przyniosła mu kawę. Sam fakt, iż pofatygowała się do jego stolika, a nie użyła czarów, o czymś świadczył. Zerkała na niego zza lady odkąd pojawił się w środku, a jeśli go słuch nie mylił, a miał całkiem niezły, sama zadeklarowała innej kelnerce, że zaniesie mu kawę. Cóż… pochlebiało mu to, bo komu nie byłoby miło? Nie często zdarza się otrzymywać “specjalne traktowanie” od kelnerów czy kelnerek, a do tego tak uroczych jak owa dziewczyna.
— Dziękuję — powiedział, a brunetka zapłonęła szkarłatem. Miała w sobie coś niewinnego, co dodawało jej kilka punktów do urody, nie żeby była brzydka, wręcz przeciwnie. Owy rumieniec jeszcze bardziej podkreślił jej piękno. — Skąd ten miły gest? — Zagadnął, opierając się wygodniej i zerknął na nieco zbyt rozpiętą koszulę, tak o trzy guziki za bardzo. A wiedział, że ta była zapięta pod samą szyję i przewiązana wstążką w kokardkę. Jak zresztą wszystkich pracownic tej kawiarni, w której tak często spotyka się z Lily, kiedy James jest w pracy.
— Chyba nie rozumiem — oświadczyła uprzejmie, nieco zawstydzona, bawiąc się tacką, na której przyniosła wcześniej jego kawę.
— Dwa zgięcia nadgarstka i zamówienie samo by do mnie przyszło. — Rzucił oczywistym tonem i wrócił do jej twarzy. Miała kilka piegów na nosie, a pod okiem niewielki pieprzyk. Była pomalowana, jednak nie ostro, rysy jej buzi były jeszcze bardzo niewinne, co mogło świadczyć o tym, że dopiero co skończyła szkołę. A oczy miała brązowe, jak mleczna czekolada. — Więc sama rozumiesz, że moje zdziwienie jest uzasadnione…
— Klara — powiedziała, kiedy sugestywnie zawiesił głos. Posłał jej kolejny ze swoich firmowych uśmiechów i zerknął w stronę lady, gdzie obserwował ich szef.
— Było mi bardzo miło, ale chyba musisz wracać do pracy. — Dziewczyna uniosła wzrok na szefa i nieco znieruchomiała, później szybko przytaknęła i skierowała się w stronę lady. — O której kończysz? — Zagadnął, biorąc do ręki filiżankę i nawet na nią nie spojrzał, ale usłyszał, że przystanęła.
— Za godzinę.
— Co powiesz na spacer? Jeśli, rzecz jasna, chcesz.
— Ja… Byłoby mi bardzo miło. — Usłyszał jak jej głos lekko drży, przed oczami zwizualizował sobie jej uśmiech, jednak nadal na nią nie spoglądał.
— Świetnie. Będę czekał na ciebie przy fontannie Ministerstwa o piętnastej. — Leniwie odwrócił na nią spojrzenie, starała się nie uśmiechać, zgrywać niedostępną, nie wychodziło jej to w żadnym stopniu. Ale było urocze i niewinne, inne niż przywykł. — Pasuje?
— Tak… Znaczy… W porządku. Będę — powiedziała wolniej, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że pierwsze słowo wypaliła w połowie jego wypowiedzi. Zapłonęła rumieńcem, odwróciła się na pięcie i odeszła, a kiedy tylko podeszła do lady dostała reprymendę od szefa. Black zaśmiał się w duchu z jej zachowania, po czym napił kawy i wrócił spojrzeniem do gazety, którą czytał przed pojawieniem się dziewczyny z zamówieniem. Ta randka niewiele go obchodziła, szansa na to, że po tym wieczorze już więcej nie wyjdą na żaden spacer była wysoka, nawet bardzo. Szczerze mówiąc, zupełnie mu to nie przeszkadzało. W międzyczasie usłyszał dźwięk dzwonka, ktoś wszedł do kawiarni. Syriusz nie bardzo zwrócił na nich uwagę, zaczytany właśnie w osiągnięcia Tragicznych* Jędz i mimowolnie skrzywił się. Nigdy nie przepadał za ich wokalistą, Wagtailem, ani za jego rodziną, a z tego, co piszą, jego syn Myron pragnie kontynuować tradycję i w przyszłości zająć miejsce ojca jako wokalisty w tym zespole. I to wcale nie dlatego, że coś do niego miał, Wagtail był całkiem sympatyczny. Czego nie można było powiedzieć o jego głosie, nie miał za grosz talentu wokalnego. I wrażliwe uszy animaga bardzo cierpiały, słysząc choćby jeden głośniej zaśpiewany przez niego dźwięk. Jednak w pewnym momencie do jego uszu dotarł skrawek rozmowy mężczyzn, a artykuł nagle wydawał mu się mało interesujący,
— ...ciła propozycję zaręczyn z Rockwood. Rozumiesz? Przecież to szaleństwo! Mogli ubić na tym tak dobry interes, jak Black wychodząc za Lucjusza!
— I co na to jej ojciec?
— Niewiele. Zdaje się, że Malfoyowie widzą w tym nawet dobry interes. Wiesz, Rocky ostatnio coraz niżej spada w Ministerstwie. Jeśli go zdegradują z sekretarza na podsekretarza można nieźle się ustawić, a kto jak kto, ale Abraxas zawsze wiedział, jak to zrobić. — Zaśmiał się Yaxley, a Nott prychnął cicho.
— Racja. Chyba wszyscy coś po nim dostali. Lucjusz nie przepada za mówieniem o ojcu, jednak go szanuje za jego stałość i stateczność, i to, że zawsze wychodzi na wszystkim korzystnie.
— Czego nie można powiedzieć o nim samym. — Dodał zgryźliwie Corban. Theodor tego nie skomentował. I Syriusz wiedział dlaczego. Dobrze dogadywał się z Malfoyem, ponoć od połowy siódmego roku obaj znaleźli wspólny język a w pracy zajmują bliźniacze stanowiska. Więc nic dziwnego, że mogło zdarzyć się tak, że ci dwaj się zaprzyjaźnili. — Jednak wracając do słodkiej Roxanne... To nie jedyna nowość.
— W jakim sensie?
— Szuka pracy. — Prychnął, odsuwając krzesło i opadł na nie. Byli dosyć blisko Blacka, przez co słyszał ich tak dobrze. Dla niepoznaki odwrócił gazetę na kolejną stronę, żeby nie wyglądało to zbyt podejrzanie, że od pięciu minut spogląda w jeden krótki artykuł na temat Tragicznych Jędz.
— Co w tym dziwnego? Większość kobiet jej teraz szuka. Niezależnie od statusu społecznego. Roxanne jako pani domu? Trudno mi sobie to wyobrazić. — Black uśmiechnął się półgębkiem, jemu również było ciężko.
— Nie chodzi o samą pracę, a raczej profesję… Składała papiery do Wydziału Aurorów! — parsknął śmiechem i uderzył ręką o stół dosyć energicznie. — Rozumiesz? Malfoy jako auror! Przecież to komiczne!
— Skoro ma takie aspiracje…
— Nie udawaj już takiego inteligenta. Znasz Lucjusza, jego rodzinę, jak zresztą każdy. — Ściszył nieco głos, jednak nie sprawiało to Blackowi żadnej trudności. Jako animag miał słuch doskonały. Takie ograniczenie nie było dla niego przeszkodą. — I doskonale wiesz, że aurorzy nigdy nie wpuszczą kogoś o tym nazwisku do serca biura, które odpowiedzialne jest za bezpieczeństwo w tym kraju. Niezależnie od jej kwalifikacji.
— Odrzucili jej podanie?
— Trzykrotnie. A ma wyróżnienie z dwóch Akademii. Po Hogwarcie wyjechała, jak pewnie wiesz. Z tego, co się orientuję, najpierw do Rosji, później Niemiec. Na szkolenia aurorskie, każde po dwa lata. Ponoć dostała nawet ofertę pracy w Stanach. Z jej kwalifikacjami to nie dziwne, ale uparła się na nasz wydział. — Krzesło zaskrzypiało. — Widziałem, jak przed chwilą szła tam znowu. Biedaczka, mimo iż wszyscy wiedzą, że akurat ona do czarnej magii nie jest zdolna, to nikt jej nie wierzy. — Nagle Corban zrobił się jakiś nostalgiczny, jakby coś sobie przypominając. Odchrząknął, najwyraźniej samem zdając sobie z tego sprawę. — Tak czy inaczej, powinna odpuścić.
— To nie leży w słowniku tej rodziny.
— I tu się zgodzę. Sam Lucjusz ze swoją uroczą małżonką jest tego najlepszym przykładem.
— Zaczęli się dogadywać.
— To świetnie! A co u Rosiera? — Syriusz złożył gazetę i spojrzał na zegarek. Dalsze słuchanie tej rozmowy nie miało większego sensu. Z tego, co się orientował, godziny przyjmowania u szefa wydziału trwały do czternastej. Miał dobre dziesięć minut. Za jednym chlustem wypił kawę, która zdążyła wystygnąć. Po czym wstał i wyszedł. Roxanne wróciła do kraju, to będzie ciekawe spotkanie.
Jednak jego plany nie powiodły się. Kiedy pojawił się w Biurze Aurorów, siostry Lucjusza już tam nie było. A Urquhart powiedział mu, że szef kazał się jej tu już więcej nie pokazywać. Sam nie był specjalnie zadowolony mówiąc mu nawet to, najwyraźniej sam twierdził dokładnie to samo co ich szef. Black wyszedł więc z niczym. Spojrzał tylko na zegarek, za niecałą godzinę ma spotkać się z dziewczyną z kawiarni.
— Dlaczego nie chcesz, żebym to załatwił?
— Muszę choć raz osiągnąć coś sama. Nie zrozumiesz tego, tobie wszystko przychodzi łatwo. — Malfoy roześmiał się, przechodząc wraz z siostrą korytarzem obok. Nie zauważyli go. Co Blacka nie zdziwiło, rzadko kiedy patrzyli na kogoś innego niż na siebie. Zupełnie jak Narcyza. Więc ruszył za nimi, w bezpiecznej odległości rzecz jasna. Nie chciał być zdemaskowany. Spotkanie z samą Roxanne byłoby już dla niego wystarczająco dziwne i upokarzające, a dodatkowo z jej bratem… byłoby to istne szaleństwo.
— Nie wszystko i doskonale o tym wiesz.
— Mówię o karierze — mruknęła, zaciskając dokumenty w dłoniach. — Nie rozumiem. Zdałam obie akademie na Wybitny, na szkoleniach byłam najlepsza na roku. Muszą mnie przyjąć.
— Problemem nie jesteś ty i doskonale o tym wiesz.
— Tylko moje nazwisko.
— Przeszkadza ci ono? — Blondynka nie odpowiedziała. Lucjusz westchnął i wyciągnął dłoń, klepiąc ją dwukrotnie po głowie, niczym małą dziewczynkę. A Syriusz przez chwilę zapomniał, że ma przed sobą Malfoyów. Raczej zobaczył dwójkę wspierającego się rodzeństwa, jakie kiedyś chciał mieć, a nie zimnych jak lód Malfoyów, których zawsze było wszędzie więcej niż powinno. — Naprawdę nie chcesz, żebym ci pomógł?
— Dam sobie radę.
— I tak jestem z ciebie dumny, wiesz? — Skinęła głową. A Syriusz mógł przysiąc, że usłyszał ciche “kocham cię, braciszku” kiedy się żegnali. Jednak nie mógł się nad tym nawet zastanowić, bo w chwili, kiedy Roxane skręciła w inny korytarz, Lucjusz odwrócił się do niego. A Black poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający przez jego ciało. — Black.
— Malfoy.
— Niech zgadnę. Całkiem przypadkiem tu jesteś? — Zironizował, mierząc go wzrokiem. Syriusz włożył dłonie do kieszeni spodni i zuchwale zadarł głowę do góry.
— Niespecjalnie — rzucił. — Obiło mi się o uszy, że Roxanne wróciła do kraju. Chciałem się przywitać. — Dostrzegł błysk w oczach Lucjusza, kiedy to powiedział. Jednak tylko po tym można było dostrzec, że na niego zadziałał w jakikolwiek sposób. Malfoy jak zwykle zachowywał się jak profesjonalista, a jego głos nawet nie drgnął.
— Jaka szkoda, że się minęliście.
— Niepotrzebnie, z pewnością ją dogonię — uśmiechnął się i przeszedł obok, czując sekundę później uderzenie w żołądek. Zatrzymał się gwałtownie, przez moment tracąc oddech i spojrzał w dół, laska Lucjusza zagrodziła mu drogę.
— Nie sądzę. — Przeciągnął, odsuwając swoją własność. Obaj stali teraz blisko siebie mierząc się spojrzeniami. Choć raczej tylko Syriusz to robił, Malfoy jak zwykle udawał kukłę, będąc spokojnym i dystyngowanym a jego twarz nie wyrażała prawie żadnych emocji. Choć często Syriusz wątpił w to, że ten udaje. Po prostu nią był. — Nie wspomina cię zbyt dobrze. I nie chcę, żeby znów musiała przez to przechodzić. Nie zrozum mnie źle. — Laska cicho stuknęła o podłogę, a ten stukot powtórzył się kilkakrotnie, zanim ucichł. — Ale nie jesteś mile widziany w jej życiu.
— Czyli coś nas łączy — uśmiechnął się bezczelnie. Jednak były Ślizgon nie dał się sprowokować. Nie on. I Syriusz wiedział, że obrał złą taktykę, i teraz to Lucjusz rozdaje karty.
— Ale jesteś. Więc może się do czegoś przydasz — dodał, spoglądając za siebie, korytarz był pusty. — Skoro, jak mniemam, całkowicie przypadkiem obiło ci się o uszy, gdzie szukać Roxanne… — mruknął, zataczając laską mały okrąg, a Syriusz wyczuł dziwnego rodzaju barierę wokół nich… Byli wcześniej na podsłuchu. — Jak i moją rozmowę z nią — ciągnął, jakby nigdy nic. Syriusz zauważył, jak oczy węża z jego laski bledną, a wcześniej wydawało mu się, że lekko rozjarzyły się zielonym światłem. Uderzenie musiało sprawdzać czy ktoś się zbliża, szybciej niż Black zdążył usłyszeć czy tak faktycznie jest… Pewnie stąd Malfoy również wiedział, że Syriusz pojawił się za nimi. Wiedział wcześniej niż ten podszedł. — Znasz powody jej powrotu do Anglii. — Spojrzał na niego i uśmiechnął się przelotnie w ten charakterystyczny dla niego sposób. — Odegnasz go. — Syriusz miał wrażenie, że Lucjusz sobie z niego kpi. Ten jednak był jak zwykle poważny, a jego głos cichy, niczym syk węża, lekko przepełniony ironią. — Nikt o zdrowych zmysłach w tym kraju nie da jej stanowiska w takim wydziale. Może mieć nawet osiem tytułów i setkę ukończonych akademii, może być mistrzynią swojego fachu. Tutaj, kiedy masz złe nazwisko, jesteś skończony.
— Sądziłem, że bycie Malfoyem to chluba — powiedział szybciej niż zdążył ugryźć się w język. Lucjusz jednak parsknął cicho i przytaknął mu.
— Tak jest. Ale również zła sława. Są plotki, których nie da się uciszyć.
— Bo są prawdziwe?
— Wątpliwe — przeciągnął, krzywiąc się. — Mimo wszelkich zalet oraz osiągnięć mojego rodu, to jedno się nie zmieni. W tym kraju zła sława będzie się ciągnęła za nami zawsze. Ten cholerny stołek należy się Roxanne. Ale tu go nie dostanie, obaj doskonale o tym wiemy. Więc, skoro tak ci zależy — spojrzał na niego, a Syriusz poczuł, że właśnie wpadł w sieci Lucjusza. Zaplątał się. I nie zdoła wydostać. — Przekonasz ją, żeby wyjechała.
— Wywnioskowałem, że nie chcesz, by w ogóle była aurorem.
— Twoja dedukcja była błędna. — Mruknął. — Musi opuścić kraj, a im szybciej to zrobi, tym będzie bezpieczniej. Przyszły bardzo niespokojne czasy. Czyż nie? — Zagadnął, a Syriusz uchwycił jego spojrzenie. Ktoś nadchodził. Skinął głową.
— Istotnie, mroczne. Lepiej uważać na to z kim się ma do czynienia. — Jakiś czarodziej wyszedł zza rogu. — Bo nie wiadomo, co może knuć i dla kogo pracować.
— Cieszy mnie, że się rozumiemy, panie Black. — Czarodziej zniknął. — Więc przekonasz ją, że ma wyjechać i to jak najszybciej. Z tobą czy bez, to nieważne i bez znaczenia. Ma zniknąć.
— Nie chodzi ci teraz o karierę Roxanne. — Lucjusz mu nie odpowiedział, bez słowa kierując się przed siebie. — Gdzie jej szukać?
— Przy Baker Street 221b.
— To żart? — Zapytał, Lucjusz jednak nie wyglądał się rozumieć jego zdziwienia. Zmarszczył brwi i odparł:
— Nie sądzę. — Po czym zniknął. A Syriusz wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślał, że Lucjusz mimo swoich setek tysięcy wad ma jedną zaletę, zrobi wszystko, by chronić swoją rodzinę.

Kiedy przystanął przy zatłoczonej mugolskiej ulicy, czuł się jak skończony kretyn. Lily setki razy opowiadała mu o Sherlocku Holmesie i nazwa tego miejsca padała tak często, że byłby głupcem, gdyby jej nie zapamiętał. Wokół chodzili ludzie, robiąc sobie zdjęcia przy drzwiach, aparatami, które wywoływały martwe zdjęcia. Syriusz nigdy nie lubił nie przetworzonych zdjęć, w których ludzie zamierali w bezruchu na zawsze. A on stał i gapił się w tabliczkę. Ubrał się po mugolsku, więc nikt nie zwracał na niego większej uwagi, jednak nie wiedział, co powinien dalej robić. “I po co dałem się w to wciągnąć, przecież da mi w pysk, jak tylko mnie zobaczy”, przeszło mu przez myśl. Rozejrzał się. Nic nadzwyczajnego się nie działo. Ludzie przychodzili i odchodzili, gawędzili i cytowali słowa Holmesa lub Watsona, i wtedy Blacka olśniło… Auror. To wydział detektywistyczny i policja mugolska w jednym… A Baker Street 221b to symbol detektywa wszechczasów. “Cholerny Malfoy”. To była zagadka. Typowa dla kogoś, kto chce się ukryć. Łamigłówka w najbanalniejszym z możliwych miejsc, gdzie przecież każda zagadka otrzymuje rozwiązanie. Wystarczy pomyśleć. Spojrzał w górę, na gzyms. Jednak nie dostrzegł szczeliny tak charakterystycznej do ukrytych domów, tak jak w jego rodzinnym. Więc przeniósł wzrok na ludzi dotykających drzwi. A dokładniej na same drzwi, czarne ze złotym okuciem. Typowo mugolskie. Ktoś go popchnął, spojrzał na tą osobę i otrzepał się, kiedy coś na nim pozostało. Zwrócił uwagę na dłoń… proszek Fiuu. Odwrócił się, chcąc dostrzec maga, jednak ten przepadł w tłumie. Znów spojrzał na swoją dłoń… Jest tutaj aktywny kominek. Albo gdzieś blisko. Rozejrzał się i dostrzegł coś, co nie wydawałoby mu się dziwne, ot elegancki młody chłopak wracający z psem ze spaceru do domu. Nie wydawałoby, gdyby nie znał tego chłopaka… Jak i psa. Ktoś znów się o niego obił, ale nie zwrócił na to większej uwagi, patrząc na nich, byleby nie zgubić. Weszli w przeciwległą uliczkę, a później najzwyczajniej w świecie w ścianę. Syriusz prawie uderzył się w czoło, przecież to było tak oczywiste! Ulica w ulicy. Prawie sam parsknął ze swojej głupoty. Odczekał kilka chwil, po czym sam wszedł w ścianę lądując na identycznej, z tą różnicą, że całkowicie pustej, ulicy. Rozejrzał się i uśmiechnął widząc tablicę Baker Street. Rozejrzał wokół. Nic dziwnego, że było tutaj tak pusto. Większość domów była wystawiona na sprzedaż, a tylko w kilku paliło się światło… Nazwa tej ulicy kojarzyła się magom z czymś mugolskim, przez co mimo świetnej lokalizacji i warunków, nie należała do najpopularniejszych na rynku domów. A ceny owych nieruchomości również nie zachęcały magów do zakupu. Były niesamowicie wysokie, co nie stanowiło problemu dla magnaterii czarodziejskiej, do której Malfoyowie, niestety, zawsze należeli.
Przeszedł przez uśpione domostwa, patrząc na kamienice, tak bardzo zbliżone do tych po stronie mugolskiej. Brakowało im tylko tutaj wszelkiego mugolskiego badziewia, które było prawie przy każdej kamienicy. Dziwnych ekranów migoczących barwami, ludzi, którzy poruszają się samochodami, sklepów głoszących, że już wkrótce premiera pierwszego Odyssey Magnavox, który ma, z tego co wie Syriusz, pokazywać narysowane obrazki, którymi można się bić na kolorowym ekranie, coś jak szachy czarodziejów... tylko na ekranie… i nie są to szachy.
Zatrzymał się przy Baker Street 221b, gdzie drzwi były identyczne do tych po stronie mugolskiej. Serce mu zabiło szybciej, po czym zapukał kołatką. Po chwili gdzieś nastąpił dźwięk otwieranych drzwi, później schodzenie po schodach, a im był bliższy konfrontacji, tym jego serce biło szybciej. Obawiał się kilku rzeczy. Ale najbardziej tego, że nie będzie mógł się odezwać. Wyjaśnić… wiedział, że da mu w twarz. Po tym, jak się wobec niej zachował nie dziwiło go to, też by sam sobie przywalił, gdyby tylko mógł. Dźwięk naciskania klamki. Trzy. Dwa. Jeden…
— Barty, mówiłam, że masz się nie krępować, kiedy ktoś puk… — Zamarła. Zresztą nie tylko ona. Oboje. Black poczuł, że ciepło rozlewa mu się w okolicach brzucha, a oddech przyspiesza. Widzieli się kilka lat temu, a ona była jeszcze piękniejsza niż zapamiętał. Rozkwitała niczym kwiat na wiosnę, z każdą następną piękniejszy.
— Coś mówiłaś? — Dobiegł ich głos z domu, a z łazienki wyszedł chłopak w samych bokserkach, wycierający sobie głowę ręcznikiem i zastygł na chwilę. A później uśmiechnął się zgrywusko. — Black! Miło cię widzieć!
— Nie powiem, że mi ciebie też — odparł. Ten jedynie wzruszył ramionami i znów wszedł do łazienki. Szczerze mówiąc, Syriusz w pewien sposób był mu za to wdzięczny, z racji iż przerwał ciszę rozładowując napięcie, jednak z drugiej… Widząc tego dzieciaka tutaj, prawie nagiego, coś w środku niego zawrzało. Odkąd byli w Hogwarcie, wydawał mu się bezczelny, jednak teraz przebił samego siebie. Drgnął, przypominając sobie, że wciąż stoi w progu, a przed nim jest ona. Nagle znów zgubił język w ustach.
— Powiedział ci, prawda? — Zapytała, zadzierając głowę wyżej w tak podobny do niego sposób. Black przez chwilę zastanawiał się o czym mówi, jednak zanim zdążył chociażby zapytać, dokończyła. — Potter — mruknęła, odwracając wzrok, a jej dłoń zacisnęła się na klamce, którą wciąż trzymała. A Syriusz nagle skojarzył fakty i przejechał dłonią po włosach.
— Mówimy sobie o wszystkim. — Oświadczył pewnie i była to prawda. Zwykli mówić sobie o wszystkim. Jednak znając podejście Jamesa do Roxanne za czasów Hogwartu wiedział, że Potter chce go ustrzec przed ponownym pakowaniem się w to… coś. Tak jak Lucjusz chciał ochronić siostrę. Pod tym względem byli do siebie podobni.
— Pewne rzeczy się nie zmieniają — oznajmiła zimno, zakładając dłonie pod biustem. — Skoro to już wyjaśnione. Po co przyszedłeś?
— To nie oczywiste? — Jej lewa brew pojechała do góry, a usta wygięły się w grymasie. Nie wybaczyła mu. I szczerze mówiąc, on sobie też nie. Dlatego jej następne słowa nie bolały go aż tak bardzo, jak z pewnością powinny.
— Szukasz sobie pocieszenia, bo twoja kochana Dorcas wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. — Jej oczy pociemniały. — Natomiast ja jestem pod ręką, tak? — Zacytowała to…
— Roxanne. Daj mi wyjaśnić.
— Wyjaśniłeś — przerwała mu chłodno. — Trzy lata temu. — Wytrzymał jej spojrzenie… Nie wiedział jakim cudem, ale to zrobił. A nieprzyjemne wspomnienie powróciło ze zdwojoną siłą. — Nie mamy sobie czego wyjaśniać. — Zamknęła drzwi tuż przed jego twarzą. A raczej zrobiłaby to, gdyby nie był szybszy, wkładając nogę między drzwi i wszedł z impetem do środka. To był jego błąd, bo w dwóch ruchach przygwoździła go do ziemi. Zawsze dobrze walczyła, a akademie… Tylko te umiejętności dopracowała. Syknął, czując jak wbija mu łokieć między łopatki. — Co w tym tak trudno zrozumieć? Co chcesz mi wyjaśnić? — Jej oddech owiewał jego uszy. Znów poczuł się jak szczeniak, co wprawiło go w jawne zażenowanie. — Co?! — Podniosła głos. Teraz nic nie miało znaczenia. Wyprowadził ją z równowagi i nawet obecność Croucha nic nie zmieniała, który… Znów stał przy drzwiach łazienki, tym razem z suchymi włosami, choć ubrań nie raczył założyć, opierając się o framugę i wyglądało na to, że świetnie się bawi. — Oczywiście milczysz. Tak jak twoja kuzynka. — Jego serce zatrzymało się na kilka sekund. — Macie to w tej cholernej czarnej krwi. — Puściła go, wstając i wyminęła. — Masz zniknąć. — Warknęła i weszła po schodach a później drzwi trzasnęły. Syriusz przełknął ślinę, wstając z trudem, wciąż obserwowany przez Juniora. Otrzepał ubrania i skierował się do wyjścia, już dziś wystarczająco dużo się upokarzał. Spojrzał na zegarek, był spóźniony dziesięć minut, może tamta kelnerka jeszcze nie poszła, będzie miał przynajmniej na kim pozbyć się frustracji.
— To tyle? — Usłyszał i zamarł. Odwrócił się do dzieciaka, który nadal stał w ten sam bezczelny sposób, co wcześniej. — Gdzie ten słynny gryfoński honor, Black? Gdzie bieganie i błaganie o wybaczenie, jak to robił twój czterooki koleżka? To jest wszystko, na co cię stać?
— O czym ty mówisz?
— O kim — naprostował chłopak, posyłając mu zwariowany uśmiech, a Black pierwszy raz dostrzegł u niego coś na podobieństwo Bellatriks, oboje wyglądali na szaleńców. Choć jego stadium było delikatne. Jedynie ujawniające się przez uśmiech, wiedział że nie ma do czynienia z osobą o zdrowych zmysłach. — Pofatygowałeś się aż tutaj, żeby ją znaleźć i wychodzisz? Tak po prostu? Bo ci skopała tyłek? — Zaśmiał się. — Faktycznie jesteś żałosny.
— Do czego dążysz, Crouch?
— Nie słucha mnie. — Mruknął poważnie, a Black zamarł… Nie był pierwszym, kogo Lucjusz poprosił o pomoc. — Bo nie Potter cię przysłał, prawda? — Dodał, patrząc na niego, ale Black nie potrafił niczego wyczytać z jego spojrzenia.
— Nie. — Uciął na chwilę. Crouch machnął na niego ręką, zapraszając tym do środka. Zamknął drzwi i poszedł za nim do salonu, gdzie stały walizki. — Dopiero się wprowadzamy — wyjaśnił sucho, siadając w fotelu. — Znając życie, chwilę się pozłości na górze i zdemoluje pokój. Nie patrz tak, temperament to ona miała zawsze. — “Co racja, to racja”, przeszło mu przez myśl. — Zależy mu na szybkiej robótce.
— Dlaczego?
— Zależy — powtórzył z naciskiem. Black zamilkł i skinął mu głową. — W Hogwarcie miała ciebie, swojego brata i mnie. Tylko nas… Porzuciła naszą dwójkę dla ciebie, żebyś… złamał jej małe serduszko. Jeśli dobrze zrozumiałem. — Syriusz strzelił na palcach. — Regowi to na dobre wyszło. — Coś w środku Syriusza chciało zapytać: “co masz na myśli?” lub “ma kogoś? jak sobie radzi?”, ale był to tylko ułamek sekundy, który szybko minął, a on prychnął cicho, rozbawiony tym stwierdzeniem. Te słowa przecież jasno mówiły, jaką drogę obrał jego brat. — Ja zostałem. Zresztą… trochę lat nas różni. Choć nadal twierdzę, że sześć to nie aż tak spora liczba.
— Właśnie to udowadniasz. — Crouch uśmiechnął się triumfalnie.
— Zazdrosny? — zagadnął, Black spiorunował go wzrokiem. — Baaardzo — przeciągnął i zaśmiał się, rozkładając wygodniej na kanapie. — Sama przyszła. Wystarczyło to dobrze rozegrać.
— Nie wierzę, że sama to zrobiła.
— A jednak — odparł spokojnie. Ale później spoważniał i spojrzał w sufit. — Wiesz, Black... Zrobię wszystko, by ją chronić. Nie pytaj dlaczego, bo odpowiem banałem, który nie chce mi przejść przez gardło. Po prostu musi wyjechać. — “Jednak ją kochałeś”, pomyślał, przypominając sobie tego natrętnego dzieciaka, który jak na swój wiek zwykł odznaczać się bezczelnością i w wieku jedenastu lat uwieść Roxanne. Robił to subtelnie, niezauważalnie. Roxanne pewnie nie zwracała na to nawet uwagi, będąc dumną szóstoroczną Ślizgonką, jednak teraz… Crouch się zmienił. Dojrzał i choć charakter wciąż wydawał się być podobny, to jego postawa już nie. Nie był już pewnym siebie chłopakiem, a dumnym młodym mężczyzną. Dojrzałym, jak na swój wiek. — Pozwolę ci na wszystko. — Syriusz ocknął się i na niego spojrzał, dzieciak wciąż patrzył w sufit. — Nie będę ścigać. Nic z tych rzeczy. Po prostu ją do siebie przekonaj, powtórz to, co zrobiłeś i daj powód, by już nie wróciła do tego kraju.
— Nie mam zamiaru tego powtarzać.
— Tym lepiej. — Nie wyglądał, ale Syriusz czuł, że ten cierpi. Zamilkł na chwilę, patrząc na niego, po czym się odezwał cicho. Zupełnie jakby… to było dla niego trudne. I faktycznie. Było. — Powiem to tylko raz, więc się skup. — Wziął wdech. — Wszyscy wylecicie w powietrze. Aurorzy, jeden po drugim. Wystrzelają was jak kaczki, a ja nie mam zamiaru znaleźć wśród nich Roxanne. I on też nie. Więc z łaski swojej, zrób wszystko, żebym nie musiał. — Zapadła między nimi chwilowa cisza. Czy Syriusza to dotknęło, oczywiście, jednak nie tak bardzo, jak z pewnością powinno. Chłopak właśnie mu przyznał, że ciemna strona chce zacząć od aurorów. Wybić wszystkich tych, którzy ich bronią, żeby społeczeństwo pozostało bezbronne. Ale nie to go uderzyło. Nie… ostatnie słowa nim wstrząsnęły. Bo jeśli jego przypuszczenia były słuszne, to dlaczego to robił?
— Oddajesz mi ją... Dlaczego? — zapytał nie wiedząc kiedy, dzieciak uśmiechnął się przelotnie, jednak był to smutny uśmiech. Pełen goryczy i ironii.
— Bo skończyłbym jak Lucjusz. — Odparł sucho. Nie musiał mówić dalej, Black od razu pojął, o co chodzi. — Ona mnie nie kocha. Stara się. Bardzo. Ale to nie taka miłość. — Zamilkł i przewrócił oczami. — A miało być bez banałów. — Pokręcił głową. — Trudno. Czasami trzeba i tak. Więc jeśli ci zależy, a tak jest, bo przyszedłeś. — Dodał szybciej niż ten zdołał mu przerwać. — To spróbuj jeszcze raz. Przecież to tylko odrobina poświęcenia. Chyba na tyle cię jeszcze stać?

— Pani Black. Snape chce z panią mówić. — Syriusz wraz z kuzynką unieśli wzrok do Freda Weasleya, który bez pukania wszedł do pokoju, po czym wyszedł zaraz po przekazaniu informacji. Kobieta zmarszczyła brwi i podniosła się z łóżka.
— Dokończysz później, w porządku?
— Zostawiasz mnie dla Smarkerusa. Nie wiem jak to przeżyję — prychnął. Narcyza pokręciła głową, a w kąciku jej ust pojawił się lekki uśmiech. — Czego może chcieć?
— Pewnie chodzi o przysięgę.
— Przysięgę?
— Gwarancję dyskrecji, jeśli chodzi o Harry’ego. — Oświadczyła, podchodząc do drzwi. — Bo dzięki Severusowi, Harry po twoim zniknięciu i śmierci wujostwa trafił do mnie. — Powiedziała smętnie, a mężczyzna zamarł. — Więc, mimo wszystko, winny jesteś mu podziękowania.
— Prędzej świat upadnie, niż to się stanie.
— Oby było to jak najpóźniej — parsknęli oboje, po czym kobieta wyszła. Syriusz poczuł dreszcz przebiegający po jego plecach, kiedy uświadomił sobie… że nie nienawidzi Narcyzy.


*Tragiczne Jędze przeistoczyły się w Fatalne Jędze po zmianach, które nastąpiły po wejściu “nowego pokolenia” czyli Myrona Wagtaila i jego kolegów… Przynajmniej w moim opowiadaniu xd



Witam was bardzo serdecznie w tym ostatnim tygodniu przed sesją! <3 Zdążyłyśmy z kochaną Jasmine przygotować ten rozdział przed moim spektakularnym upadkiem xdd Kolejny pojawi się dopiero w lutym ze względu na czekające mnie egzaminy ;_; Ale nie ma tego złego. W międzyczasie postaram się naskrobać rozdział objaśniający. Nie wiem jeszcze o kim, ale postaram się zrobić wam niespodziankę :)) Pozdrawiam i dziękuję wam za komentarze ! <3 Cissy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz