poniedziałek, 11 marca 2019

54. Podziały


"Wszystko trzeba odkryć samemu. I również przejść przez to zupełnie samemu."~ T. Jansson


Kiedy tylko Narcyza przeszła przez próg kuchni, poczuła coś osobliwego. Coś, z czym miała do czynienia tylko raz i nie należało to do jej ulubionych wspomnień z dzieciństwa.
— Próbuj dalej — powiedziała chłodno, zamykając drzwi. Snape jej nie odpowiedział. Odkąd weszła, a ich spojrzenia natknęły się na siebie, a kobieta skrzywiła się, czując ukłucie w mózgu. Zbyt dobrze znała oklumencję, by dać się zaskoczyć. Jednak pytanie brzmiało: po co? Rozejrzała się po kuchni. Chwilowo byli sami. — Postanowiłeś upodobnić się do nieśmiertelnych, Severusie? — Zapytała znudzona, nie podejmując się tematu, którego był pewny. Spojrzała na niego, nie dał po sobie tego poznać, ale zbiła go z tropu. I Black doskonale o tym wiedziała. — Modły Diabła. — Wyjaśniła, przewracając oczami.
— Skąd o nich wiesz?
— Proszę cię! — Prychnęła. — Pytasz o to czarownicę wychowywaną wśród czarnej magii, eks żonę kolekcjonera czarnomagicznych artefaktów i fanatyczkę historii magii. To podstawy — mruknęła, machając różdżką w stronę czajnika, który napełnił się wodą i zawisł na haku w kominku.
— Humor dopisuje, jak widzę. — Zauważył. — Jesteś wyjątkowo rozmowna.
— Zabawne, prawda? — Uśmiechnęła się gorzko. Jednak w dwie sekundy z powrotem nabrała rezonu. — Co to za sprawa?
— Przysięga Wieczysta. — Narcyza wykrzywiła usta. Przecież to było takie oczywiste.
— Poradziłeś sobie z nią… Marny z ciebie kłamca, Snape. — Odwzajemnił uśmiech, przysiadając się. Gdyby tylko wiedziała. — To nie moja sprawa. Draco jest bezpieczny, ja tutaj na jakiś czas również, a przysięga cię już nie dotyczy. W czym więc problem?
— W twojej siostrze. — Narcyza uniosła do góry lewą brew. — Złożyła mi wizytę przed kilkoma minutami. Żąda, byś wróciła.
— Skąd wie gdzie jestem?
— Nie ma pojęcia. Za to zdaje sobie sprawę z tego, że ja wiem… Bardzo uprzejmie dając mi do zrozumienia, że powinnaś wrócić tam, gdzie twoje miejsce. — Blondynka odwróciła wzrok do kominka, nad którym gotowała się woda na herbatę.
— I co? — warknęła. — Powinnam według ciebie wrócić? Być śmierciożercą? Czy może ich zabawką? Po co mi to mówisz? Sam chcesz, żebym wróciła? Dokąd? Skoro Lucjusza nie ma. Dom spłonął. — Wskazała gestem dłoni gazetę leżącą na blacie stołu, gdzie na fotografii palił się dwór Malfoya. — Nie mam do czego wracać.
— Nie powiedziałem, że masz wracać. — Oznajmił cichym i spokojnym głosem. Narcyza skrzywiła się ponownie. — Tylko przekazałem to, co chciała Bella. Nie po to wprowadziłem cię do Zakonu, żeby teraz cię stąd wyrzucać. Nie taka jest twoja rola.
— Ooo, czyli teraz jeszcze rozdajecie role? — Prychnęła z udawanym przejęciem. — Cudownie! A jak ją wykonam to co? Sprzątniecie ze sceny, hm?
— To nie system, do którego przywykłaś. — Upomniał ją, jak profesor przemądrzałego ucznia. — Tu się nie usuwa ludzi po wykonaniu pracy, a daje nowe zadanie. Ciekawsze lub mniej, ale nikogo się nie usuwa. Cel uświęca środki.
— Cel? — Powtórzyła i znów ich spojrzenia się spotkały. — Czyli zabicie tego dzieciaka, tak? Dla dobra świata! Poświęcenie jednego, bezbronnego dziecka w celu ratowania ludzkości, tak? Mamy pomagać kopać grób temu dziecku, Severusie? To miałeś na myśli mówiąc o celu? — Severus pomyślał przez chwilę, że w tym bardzo przypomina mu Lucjusza. Oboje zawsze starali się udowodnić, że to oni mają rację, a najgorsze było to, że zwykle ją mieli.


*


— Już się bałem, że znów uciekłaś bez pożegnania. — Słysząc tę uwagę, kobieta uśmiechnęła się blado, po czym przeszła przez pomieszczenie. Przysiadła na skraju fotela, w którym siedział mężczyzna, czytając książkę. Nie zwracał na nią większej uwagi, w ciszy przewracając strony Najskrytszych Tajemnic Wszechświata, popijając co jakiś czas wino. Przekrzywiła delikatnie głowę, zahaczając wzrokiem o słowa zapisane w księdze, opierając się wygodniej o oparcie fotela. Założyła kosmyk platynowych włosów za ucho.
— Nie uciekłam. Musiałam coś sprawdzić. — Odparła w końcu, wodząc wzrokiem po tekście. Uśmiechnął się przelotnie, a jego oczy zabłysły niezidentyfikowanym blaskiem. Uniósł jedną rękę, w drugiej wciąż trzymając książkę i sięgnął ponownie po kieliszek z winem, podając jej. Nawet nie oderwał wzroku od tekstu. Przyjęła go i napiła się, przymykając na chwilę oczy. Gdzieś ze środka domu dobiegała muzyka lecąca z gramofonu, a płomienie w kominku tańczyły wesoło, co jakiś czas strzelając iskierkami. Lubiła te wieczory, tak ciche i spokojne. Zupełnie inne niż te, które zmuszona była przeżywać przez ostatnie czternaście lat swojego życia… Otworzyła oczy, kiedy niechciane wspomnienia zaczęły napływać do jej umysłu i spojrzała na młodego mężczyznę siedzącego obok. Jedyną stałą w jej życiu. Niezależną od wszystkiego. Zawsze witał ją z otwartymi ramionami, nie pytał, nie osądzał. Mogła go porzucać i wracać, raz po raz. Nigdy nie spotkała się z odmową. Był młody i inteligentny, jednak równie zniszczony co wszyscy, którzy przeżyli piekło Azkabanu. Jak ona sama.
— I jak poszło? — Usłyszała gdzieś w oddali, otrząsnęła się z zamyślenia i wzruszyła ramionami.
— Nijak. Chciałam… Go po prostu zobaczyć i...
— Miłość cierpliwa jest. — Skomentował, kiedy stało się jasne, że nie zdoła już nic powiedzieć. Roxanne pokręciła głową. Nie zgadzała się z tym. Gdyby była cierpliwa, poczekałaby aż do niej przyjdzie. Nie leciałaby tam zaraz po tym, jak zdołała podnieść się z ostatniego upadku. Kazałaby na siebie czekać… Zamiast tego poszła tam i co zobaczyła? To co zawsze… Niedojrzałego dzieciaka, który kpi sobie z powagi sytuacji, obracając wszystko w żart. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
— Coraz częściej w to wątpię. — Ten uśmiechnął się przelotnie. Kobieta spojrzała na niego i posmutniała. — Przepraszam, Barty.
— Za co? — Zagadnął uprzejmie i podniósł na nią wzrok. Kobieta odstawiła kieliszek, następnie powoli wyjęła mu z dłoni księgę i odłożyła na stolik obok, nie odrywając od niego swoich błękitnych oczu. Podniosła się nieco, schodząc z podłokietnika fotela na kolana mężczyzny. Po czym przytuliła się, ten parsknął cicho, kładąc dłonie na jej plecach i spokojnym ruchem pogładził je. — Za to, że znikasz bez pożegnania, biegnąć do Blacka? — Ponowił ruch. — Czy za to, że nie potrafisz mnie pokochać?
— Za obie te rzeczy. — Wyszeptała, przysuwając się bliżej i trąciła nosem jego szyję. Dłoń Croucha zatrzymała się na zapięciu jej sukienki. — Robię wszystko tak, jak mi wygodnie. To niedojrzałe.
— Nie mieliśmy czasu nacieszyć się młodością. Masz pełne prawo być niedojrzała. — Zaśmiała się lekko i westchnęła, wsuwając dłonie pod jego koszulę, natomiast on rozpiął zamek jej sukienki. — Gdzie twoja porywczość, Roxanne? — Zapytał, nieco zbyt wolno zsuwając ramiączka sukienki w dół. — Zwykle preferujesz namiętny i pełen dzikości stosunek na blacie w kuchni, schodach… lub w każdym innym niepowołanym do tego miejscu. Skąd ta nagła delikatność? — dodał, kiedy pocałowała go wolno w wrażliwą część za uchem.
— Nie chcę się pieprzyć. — Zamilkła na chwilę, wyjmując dłonie spod jego koszuli. Jednak zaraz potem zaczęła ją rozpinać, równie wolno, jak on wcześniej zajmował się jej sukienką. Odsunęła się nieco, by spojrzeć mu w oczy. — Bo na to nie zasługujesz. — Wyszeptała cicho, czując, że jej głos lekko zadrżał. — Chcę się kochać. Tak naprawdę… Bez poczucia szybkiego zaspokojenia, a tak, jak powinni kochać się ludzie, którym na sobie zależy… Nie jacyś przypadkowi ludzie, którzy postanowili się zabawić… Jak jakieś szczeniaki. — Jej oczy zabłysły, skoncentrowane jedynie na nim. Chyba nigdy nie widział tego u niej, przez co nie wiedział jak powinien zareagować. Jednak z całą pewnością wiedział, że akurat w tej chwili nie kłamie… Był dla niej ważny. Miło było to usłyszeć. Wiedział doskonale, że zawsze jest tym drugim. Jednak nie przeszkadzało mu to… Bo w przeciwieństwie do niej, był pewien, że miłość jest cierpliwa. W końcu był tego żywym dowodem.

*

Blaise westchnął cicho, opierając się o framugę drzwi gabinetu matki. Niektóre rzeczy pozostają niezmienne, jak na przykład to, że jego matka nie potrafiła zapomnieć o pracy.
— Kiedyś zapracujesz się na śmierć. — Kobieta oderwała wzrok od sterty dokumentów, marszcząc brwi, jednak kiedy jej spojrzenie padło na niego, wyraz jej twarzy zmienił się. Złagodniał, a na ustach zakwitł delikatny uśmiech.
— Skarbie, nie za późno dla ciebie? — Zabini parsknął cicho na tę uwagę, po czym przeszedł przez gabinet i opadł luźno na krzesło tuż naprzeciw niej. Kobieta odłożyła okulary na bok i uśmiechnęła się do niego z rozmarzeniem. Zawsze patrzyła na niego tak, jakby świata poza nim nie widziała. Choć sam bardzo często wątpił w to, że tak faktycznie jest. — Coś się stało? — Zapytała, machając różdżką. Przyzwała dwie szklanki i butelkę szkockiej whisky. Nie przepadała za Ognistą, natomiast szkocka whisky była jej ulubionym trunkiem.
— Nie… Znaczy, tak. Można to tak określić…
— Zapomniałeś o zaklęciach?
— Co? — Podniósł na nią wzrok. Pani Zabini uśmiechnęła się do niego lekko.
— Będę babcią?
— Nie! Merlinie! To zupełnie inna sprawa. — Esmeralda zaśmiała się perliście i napiła się. — Chodzi o to, co nadchodzi.
— A co takiego ma się stać? — Rzuciła zupełnie niezainteresowana, patrząc na jedną ze stert swoich dokumentów i chwyciła za pierwszą z teczek, otwierając ją.
— Nie mów, że nie dostrzegasz tego, co się dzieje… Idzie wojna i musimy...
— To cię nie dotyczy, skarbie — przerwała mu, zanim zdążył dokończyć zdanie. Jej głos nagle stał się ostry i chłodny. Co nie zdarzało się często. Esmeralda zwykła się z nim zgadzać we wszystkim i wspierać nawet w czynach, których nie popierała, jednak dawała mu się wykazać lub z godnością ponieść porażkę. Nigdy nie mówiła nie. Sugerowała, ale chyba po raz pierwszy w życiu dała mu jasno do zrozumienia, że nie zgadza się na jego plany. Nawet nie wiedząc, jakie one są. — Dorian pisał, że byłeś u Pansy…
— Zmieniasz temat.
— To miła dziewczyna. Ma również dobry status krwi, do tego Ślizgonka. Wydaje mi się, że nie będę starała się jej podtruć.
— Mamo…
— Tak, złotko? — Spytała delikatnie i spojrzała na niego, po chwili wzdychając. Odłożyła teczki na bok tak, jak zrobiła to przy jego przybyciu. Wyciągnęła dłonie w jego stronę chwytając jego. — Nie możesz mi tego zrobić.
— Już wybrałem.
— Nie zgadzam się. — Zacisnęła mocniej palce na jego, a jej oczy zalśniły. — Nie będziesz pracował z tymi mordercami. — Blaise nagle poczuł, że zasycha mu w ustach. Esmeralda uśmiechnęła się do niego, podniosła jego dłonie i pocałowała lekko. Zabini nigdy nie widział swojej matki w podobnym stanie, zwykle była radosna i pełna życia, zawsze stanowcza i zdecydowana. Teraz wydawała mu się wpadać w panikę.
— Nie chcę być śmierciożercą.
— Wiem… — Urwała, nadal trzymając kurczowo jego dłonie. — Wiem, skarbie — powtórzyła. Wyprostowała się i lekko westchnęła, wstała i spojrzała w stronę drzwi. — Boli mnie głowa.
— Mamo…
— Pójdę się położyć. — Obeszła stół i poszła przed siebie. — Ten znajomy dziś nie przyjdzie. Możesz zjeść ciasto. — Dodała cicho. — Śpij dobrze, kocha...
— Czy ktoś z Zakonu zabił tatę? — Kobieta zatrzymała się gwałtownie w drzwiach. Zabini odwrócił się w jej stronę. Esmeralda wciąż stała w miejscu. — Powiedz coś.
— Nie będziesz w Zakonie.
— Już podjąłem decyzję.
— Nie wyraziłam na to zgody.
— Nie pytałem o nią. Stwierdziłem fakt. — Esmeralda odwróciła się do niego, a jej twarz wyrażała ból. Blaise nie miał zamiaru się z nią kłócić. Nigdy tego nie robił i nie zamierzał tego zmieniać. — Skąd te obiekcje? Walczyłbym po słusznej stronie. Powinnaś być dumna.
Dumna?! — Nagle podniosła głos, a Zabini cofnął się o krok, uderzając biodrem o blat biurka, na którym coś spadło. Zerknął szybko na ramkę ze swoim zdjęciem, która zawsze stała w tym samym miejscu. Po czym wrócił wzrokiem do mamy. Esmeralda rozluźniła dłonie, które wcześniej zacisnęła w pięści i posłała mu wyrozumiały uśmiech, bardzo wymuszony. — Nie wracajmy do tego. Jeśli ci zależy na mnie choć trochę, twoja noga nigdy nie przejdzie progu siedziby Zakonu Feniksa.
— Nie masz prawa mi tego zabronić.
— Koniec tematu. — Otworzyła drzwi.
— W takim razie pójdę do wuja i…
— Powiedziałam nie! — Wrzasnęła, a szyba barku wybuchnęła z boku pokoju. Blaise uskoczył w ostatniej chwili, kiedy szkło rozsypało się na milion kawałków. Spojrzał na matkę. Esmeralda drżała na całym ciele, oddychając szybko. — Jeszcze jutro zmienię ci szkołę… Tak. Pora opuścić Anglię. — Nie wierzył w to, co słyszy.
— Oszalałaś.
— Nie dajesz mi wyboru.
— Nie możesz mnie stąd wywieźć.
— Owszem, mogę. Nie jesteś pełnoletni. — Blaise wstrzymał oddech. Esmeralda wyprostowała się, naprawiła machnięciem różdżki barek, po czym poprawiła włosy, które opadły jej na twarz. — To dla twojego dobra.
— Sama siebie okłamujesz. — Esmeralda nie odpowiedziała. Po prostu wyszła, zostawiając go samego. Zabini popatrzył na swoje zdjęcie i zagryzł mocno dolną wargę. Nie dała mu wyboru.

*

— Nott? — Theodor odwrócił wzrok od tabliczki z numerem domu, w kierunku dziewczyny, która się do niego odezwała. Wyglądała na nieco zdziwioną... Nie. Słowo "nieco" było nieodpowiednie. Była zszokowana.
— Możemy porozmawiać? — zapytał cicho. Hermiona odwróciła wzrok za siebie, po czym nieznacznie przytaknęła i odsunęła się, robiąc mu przejście w drzwiach. Chłopak przeszedł przez próg domu i nieco się wzdrygnął. Nie był przyzwyczajony do społeczeństwa mugolskiego... Nawet w holu mieli dziwne przedmioty, których działania nie znał.
— Skąd... Skąd wiesz, gdzie mieszkam? — syknęła cicho, kiedy zawiesił swój płaszcz na wieszaku znajdującym się w przedpokoju.
— To nie jest istotne.
— Wręcz przeciwnie — oznajmiła i znów obejrzała się za siebie. — Zjawiasz się w moim domu, bez zapowiedzi. Tym bardziej, że nie powinieneś wiedzieć nawet gdzie...
— Hermiono! Coś się stało? Ktoś przysze… Och! — Pani Granger zatrzymała się w wejściu do pokoju, a na jej twarzy rozkwitło zdziwienie, ale i radość, której chłopak nie zrozumiał. Miała powód, by cieszyć się z wizyty nieznanego chłopaka w swoim domu?
— Dzień dobry, pani Granger — powiedział, i lekko skinął głową w kierunku matki Hermiony, kobieta chwyciła się za serce z uśmiechem i westchnęła lekko.
— Tak… Dzień dobry... — Odparła nieco zaskoczona, zerkając to na niego, to na Hermionę. — Cóż... Nie spodziewaliśmy się gości, ale może zjesz z nami śniadanie? Z całą pewnością...
— Nie chciałbym pani przerywać, ale ja tylko na chwilę. Jest pewna sprawa, którą mam do… Hermiony i od razu znikam.
— Ach, wszędzie wam się spieszy — westchnęła kobieta. — Ale na kawę musisz zostać! Miona nigdy nie przyprowadza znajomych do domu, a o swoich koleżankach nie chce nic mówić.
— Koleżankach?
— My będziemy na górze — wypaliła Granger i pociągnęła go za rękaw koszuli, prawdopodobnie nie uświadamiając sobie nawet tego czynu. Weszli po schodach, po czym dziewczyna wręcz wepchnęła go do pomieszczenia. Pokój był nie większy od szkolnego dormitorium, pełen książek i barw Gryffindoru, na których widok Theodor lekko się skrzywił. Drzwi trzasnęły, a Hermiona wypuściła ze świstem powietrze. — Czego chcesz? — warknęła, a chłopak skierował na nią swój wzrok, przestając już przyglądać się pokojowi.
— Porozmawiać — powiedział po prostu, a Gryfonka zamrugała zdezorientowana. Ślizgon westchnął i spojrzał w sufit, przygryzając delikatnie dolną wargę. — Chodzi o Pottera… Wątpię, żeby on to pojął. Obiecał nie dać się zabić, ale znasz go na tyle dobrze, że możesz po prostu stwierdzić, iż ma to głęboko w poważaniu i jeśli cokolwiek będzie zagrażać waszemu bezpieczeństwu… Poświęci się. — Hermiona nie mogła się z nim nie zgodzić. Chłopak wypuścił powoli powietrze i na nią spojrzał. — Nie wierzę, że proszę cię o pomoc — powiedział tonem faktycznie na to wskazującym. Granger spojrzała na niego ostro. — Ale musisz zrobić coś, przez co ta jego chęć wyzwolenia świata nieco osłabnie. Dla dobra przyszłości.
— O czym ty mówisz?
— Nawet jakbym powiedział, nie uwierzyłabyś — mruknął, zdejmując na chwilę okulary i usiadł na jej łóżku, przecierając oczy zmęczonym ruchem. — Doceń to, że przyszedłem akurat do ciebie. Myślisz, że bieganie po mugolskim świecie to dla mnie miła wycieczka? — warknął, a Hermiona roześmiała się krótko.
— To ty przyszedłeś po pomoc do mnie, a nie inaczej! Więc twoje "poświęcenie" — zaakcentowała z kpiną. — Nie jest dla mnie...
— Zamknij się choć na chwilę i daj mi skończyć. — Hermiona zamilkła, kiedy nieco podniósł głos. — Chcę cię prosić o przysługę, do tego to tyczy się twojego przyjaciela, więc wykaż choć trochę przyzwoitości i zamilcz. — Zapadła cisza. Nott westchnął, po czym spojrzał na swoje dłonie. — Potter musi dożyć momentu narodzin swojego dziecka. — Granger zmarszczyła brwi. — Tego tyczy się przepowiednia. On jest tym, który wyprze się trzy razy. Nie jego rodzice… On jest w przepowiedni. Ale nie tym, za kogo go uważaliście… Musisz dopilnować, żeby to przeżył. — Hermiona opadła na łóżko, patrząc na niego wielkimi oczami. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć, przecież… Przecież Harry nie miał nikogo. Nie planował z całą pewnością dzieci, wiedząc jak niebezpiecznie jest… Byli jeszcze dzieciakami! A to oznaczało…
— Voldemort do tego czasu zapanuje nad Anglią. — Chłopak skinął głową. Granger spojrzała na swoje blade dłonie. — Setki ludzi straci życie. — Znów jej przytaknął. — Wszystkie mugolaki zostaną zabite lub zamknięte w Azkabanie… Wybiją nas, zanim to się stanie… Czysta krew...
— Wygra. — Znów jej przerwał, ale nieco ciszej. Wziął wdech i spojrzał na drzwi. — Będziemy żyć w mroku. Musimy w nim żyć — powiedział cicho. — Póki przepowiednia się nie ziści.
— Czekać? — podsumowała i zamrugała zdziwiona. — To twój sposób? Czekać aż zbawienie nadejdzie?! To idiotyzm. Trzeba znaleźć sposób, by pozbyć się Czarnego Pana, zamiast czekać na jakieś tam zbawienie!
— Jednak jesteś idiotką. — Chłopak przyjrzał się jej i pokręcił z rezygnacją głową. — Tu nie chodzi o Voldemorta, Granger, nie pojmujesz tego? Nie chodzi o Pottera ani o znanego nam Czarnego Pana. A o koniec świata, który ma miejsce kilkanaście lat po tych wydarzeniach. W świecie, gdzie jesteś już dojrzałą kobietą, a twoje dzieci obejmują posady w Ministerstwie Magii. W dalekiej przyszłości, o której teraz możesz jedynie marzyć! I to, czy Voldemort wygra czy przegra, nie ma tu żadnego znaczenia… Tyle że lepiej dla nas, by jednak przeżył.
— O czym ty bredzisz? — wyszeptała. Nott odsunął się, spoglądając na nią zdziwiony. — Voldemort… Dlaczego ma istnieć? — Chłopak odwrócił wzrok, wstając. Podszedł do okna, za którym padał deszcz.
— Muszę jeszcze poszukać na to odpowiedzi. Siostra Draco była wieszczką… Przepowiedziała to, ale nie dała nam odpowiedzi na wszystkie ze swoich przepowiedni. Tylko wskazówki, gdzie ich szukać… I to, ile komu można powiedzieć, by nie zburzyć przyszłości. I tu właśnie pojawia się moja druga prośba. — Spojrzał na nią. — Potrzebuję informacji o Dzieciach Koń… o Yin i Yang. — Poprawił się powoli. Występujących w innych postaciach niż te we wschodniej kulturze, choć na podobnych zasadach. — Hermiona zamknęła usta, zastanawiając się nad tym, co właśnie jej powiedział. Słowa te zdawały się jej jednocześnie tak niesamowicie nierealne i straszne. Był to scenariusz, którego nie wyobrażała sobie w najgorszych koszmarach. Voldemort wygrał… w imię lepszej przyszłości! Setki ludzi ginie… bo tak. Cóż za niesprawiedliwość. Poczuła łzy w oczach, zupełnie nie wiedząc, co powinna odpowiedzieć. Nagle jej myśli zalały setki scen śmierci, wizje, których nigdy nie chciała widzieć. Zaczęła płakać, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, kiedy to się stało. Nie słuchając już tego, co do niej mówił. Wpadła w panikę, w ten irracjonalny strach, w którym bała się własnych myśli. Stan, którego zwykła się wypierać, był nieracjonalny i przeczący logice. To tylko myśli. Człowiek nie może bać się własnych myśli, bo wtedy traci kontrolę i popada w szaleństwo. A Hermiona była racjonalistką, nie mogła… nie mogła być tak słaba!
Drgnęła nagle, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że w jednej sekundzie świat przed nią stał się ciemny, a wokół otoczył ją zapach trawy wymieszanej z pergaminem i pasty… do zębów. Zaciągnęła się tym zapachem, który okazał się miły i uspokajający. Raz, dwa, trzy… Ucisk nieco zelżał, a chwilę później stał się ledwo wyczuwalny. W tej chwili patrzyła w jego oczy znajdujące się za tymi trefnymi okularami i z całych sił starała się myśleć tylko o tym. Nie patrzeć w bok. Nie zagłębiać się myślami w coś innego… bo oszaleje. Raz, dwa, trzy… Wystarczy się uspokoić. Nie myśleć… przecież potrafi. Da radę na chwilę się wyciszyć. Wystarczy patrzeć mu w oczy. To wszystko. Niczego więcej nie potrzebuje. Tylko patrzeć w te ciemne, zakazane oczy, których pozazdrościłby mu sam diabeł.

*

Harry przetarł zaspane oczy i zamrugał zdziwiony, widząc w kuchni Blaise’a. Zamrugał ponownie, jakby chcąc się upewnić, czy aby wciąż nie śpi, po czym wizerunek jego kumpla stał się wyraźny…
— Zabini! — Powiedział, a chłopak oderwał wzrok od blatu stołu, w który się wpatrywał, a jego zamyślony wyraz twarzy nagle zmienił się na ulgę. — Co? Jak się tutaj dostałeś? Miałem ci przesłać wytyczne…
— Tak, ale plany nieco mi się zmieniły. — Oznajmił i spojrzał ponad ramię Harry’ego. Potter odwrócił się i lekko skrzywił, widząc przy wejściu Snape’a, który patrzył na Blaise’a z politowaniem.
— Zakon zdecydował, że na jakiś czas zostaniesz tutaj. — Harry spojrzał na Blaise’a, który skinął profesorowi głową, później na Snape’a, który wciąż się krzywił. O co tutaj chodziło. — Wiesz, że jesteś impertynenckim szczeniakiem, Zabini?
— Dał mi to pan jasno do zrozumienia, profesorze, dziś już kilkukrotnie. — Odparł spokojnie, a nawet grzecznie Blaise. Harry, mimo szoku, był pod wrażeniem opanowania Zabiniego, on na jego miejscu już dogryzłby coś nietoperzowi. Natomiast Blaise zwracał się do niego z pełnym szacunkiem.
— Zajmiesz pokój obok Pottera… Po wakacjach wracasz do Hogwartu. — Blaise jedynie skinął mu głową. Snape odwrócił się i wyszedł, zostawiając ich samych w kuchni. Harry natychmiast spojrzał na kumpla. Zabini wykrzywił wargi w nieco złośliwym uśmiechu.
— No dalej. — Zagadnął. Potter zmarszczył brwi. — Widać, że cię korci, by zapytać. — Potter pokiwał głową, siadając obok niego, Zabini spojrzał znów w blat stołu i wyciągnął się na krześle nieco odchylając do tyłu na dwóch nogach. — Uciekłem z domu. — Potter zamarł… Owszem, odkąd usłyszał słowa Severusa był wręcz przekonany, że taka możliwość istniała, jednak dopiero kiedy usłyszał na głos swoje przypuszczenie, siła tych słów go uderzyła. Jak to… uciekł? Od matki? Przecież… Ona miała jedynie jego. Jeszcze wczoraj widział, jak witała go na peronie i świata poza nim nie widziała. Jak wpatrywała się w niego oczami pełnymi uwielbienia i jak pieszczotliwie się do niego zwracała. Matka Blaise’a go kochała, co mógł powiedzieć każdy, kto ich spotkał. Do tego Zabini również to czuł i miał ją za wzór. Dzięki niej postanowił zostać magomedykiem, myśl o tym, że pójdzie w jej ślady dodawała mu energii, by tak pilnie się uczyć, co wyjawił kiedyś Potterowi. Dlaczego… Dlaczego uciekł? — Nie zgodziła się, bym wybrał twoją stronę. — Harry również odwrócił wzrok na blat.
— Jest po stronie Voldemorta?
— Jak to określiła, wojna nie powinna mnie dotyczyć. Zrozumiałem przez to, że twierdzi, iż bezstronność jest najskuteczniejsza. — Odpowiedział, bawiąc się sygnetem rodowym. — Jednak wydaje mi się, że bardziej przychylnie spojrzałaby na mnie, gdybyś miał rację. — Harry uniósł na niego spojrzenie, Zabini nadal wpatrywał się w swój sygnet. — Nienawidzi Zakonu Feniksa. Przez wzgląd na przeszłość… Przynajmniej tak wywnioskowałem. Zabawne, co? — zagadnął, choć wcale nie brzmiał na rozbawionego. — Wolałaby za syna śmierciożercę niż członka Zakonu Feniksa. Kiedy wspomniałem jej o wuju… — Pokręcił głową. — Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak złej. Może Shacklebolt powie mi, o co chodzi.
— Kingsley to twój wuj?
— Jest bratem mojej matki. — Skinął mu głową. — Tylko… Ona została wyklęta… Ciekawe czy też tak skończę. — Oznajmił ciszej, spoglądając na sygnet. — Uciekając z rodzinnego domu przekreśla się rodzinę, przez co jej głowa zwykle usuwa cię z historii. Wypala lub usuwa zaklęciem, udając, że nigdy nie istniałeś. — Harry znał już podobną opowieść. Ile takich ludzi było w historii? Zapomnianych, bo postanowili walczyć o swoje, wbrew temu, co nakazywała im rodzina.

*

— Po co ci informacje o Yin i Yang? — Zapytała Granger, odrywając w końcu wzrok od twarzy Notta. Chłopak także spojrzał w bok, na biblioteczkę. Dopiero wtedy jej odpowiedział.
— Bo historia lubi się powtarzać — odparł. Hermiona rozchyliła zdziwiona usta w kształt litery "o". — Resztę powiem, jak podasz mi wszystkie fakty, które tylko dasz radę znaleźć. Nie ma sensu jeszcze bardziej plątać ci myśli — dodał, a Gryfonka westchnęła cicho.
— W porządku — powiedziała i odwróciła się do półek pełnych ksiąg, podchodząc do nich. — Chodzi ogólnie o równowagę pomiędzy złem i dobrem, tak?
— Na początek. — Drgnęła, kiedy usłyszała to tuż przy swoim uchu. Nott nie zwrócił na nią uwagi, przyglądając się brzegom książek i przystanął przy książkach Szekspira. — Czytałaś wszystkie? — spytał, nadal na nią nie patrząc. Dlatego też nie zobaczył błysku w jej oczach, który pojawił się po tych słowach.
— Naturalnie.
— I pewnie Romeo i Julia to twoja ulubiona.
— Zgadłeś — przytaknęła i zastanowiła się przez chwilę. Myślała nad tym już od pewnego czasu. Ale musiała powiedzieć mu coś ważnego. — Słuchaj...
— Byłem pijany. — Granger zamrugała, a Nott na nią spojrzał. — Bo o to chciałaś zapytać, tak? O przyjęcie u Slughorna? — Hermiona stała jak wmurowana. — Mam swoje zasady, Granger. Nie złamałbym ich nigdy, gdybym był trzeźwy. — Wyciągnął dłoń i chwycił delikatnie jej podbródek. — Nie jestem księciem z bajki — powiedział. Granger przez chwilę stała w miejscu nie wiedząc o czym mówi, ale po chwili otrząsnęła się z zamyślenia i pokręciła stanowczo głową, wywołując u niego zdziwienie w postaci komicznie uniesionej w górę brwi.
— Chodzi o Szekspira — wyjaśniła, a Nott zmarszczył lekko nos. Hermiona przeszła przez pokój i wyjęła z szafki nocnej zeszyt. Wpatrywała się w niego przez chwilę, dotykając go opuszkami palców, po czym przygryzła delikatnie dolną wargę i odwróciła do niego, podając mu dziennik. Theodor spojrzał na nią podejrzanie odbierając go i zamrugał. Znał go.
— Skąd to masz? — Hermiona spojrzała na swoje bose stopy, zakładając pasmo włosów za ucho.
— Touka… Chciała, żebym to dostała. McLaggen trzymał go w pokoju. Chyba mu to dała… — Zamilkła na chwilę. — Powiedziała, że daje to mi, bo Flora nienawidzi Szekspira… — Dostrzegła, jak zacisnął palce mocniej na okładce zeszytu. — Ale nie potrafiłam go otworzyć. Więc daję go tobie. Tobie raczej przyda się bardziej… Ja dla niej nic nie znaczyłam. Ty to co innego. — Wydukała, czując rumieniec zażenowania na policzkach. Zebrała się w odwagę i uniosła powoli wzrok do Notta. Ten patrzył w zeszyt, jednak nacisk jego palców zelżał, jakby przez ten czas zdążył wszystko sobie przemyśleć i… odpuścił.
— Mówiłem ci o mojej siostrze. — Granger była zdziwiona nawiązaniem do tego tematu, jednak od razu skinęła głową. — Byłem dzieckiem… Nie znałem się na klątwach. Touka wręcz przeciwnie… — Parsknął cicho, a nawet lekko się uśmiechnął. — Chciałem usunąć ją z umysłu. Touka jednak stwierdziła, że mógłbym tego kiedyś żałować. Więc po prostu je wyjęła… i włożyła do swojego pamiętnika. Powiedziała, że jeśli kiedyś przyjdzie potrzeba, mogę przyjść go odebrać. — Uniósł do niej spojrzenie. — To ten dziennik. — Oświadczył, mimo iż po jego słowach było to oczywiste. Granger nie skomentowała tego, znów zbyt wstrząśnięta tym, nagłym wyznaniem… Musiał być naprawdę samotny, skoro mówił jej tak prywatne rzeczy. — Zabezpieczenie dodała później, jednak otworzenie go nie jest trudne. — Znów popatrzył na książki Szekspira. — Wystarczy wiedzieć, która postać popełniła samobójstwo z roztargnienia i szaleństwa.
— Większość. — Nott pokręcił głową.
— Tylko Ofelia popadła w szaleństwo po utracie Hamleta. — Dziennik otoczyły świetliste wzory, które jednak równie prędko zbladły. Gdyby w tamtej sekundzie nie wpatrywała się w niego, z całą pewnością nawet by tego nie dostrzegła. Chciała coś powiedzieć, jednak w tej chwili ktoś zapukał w drzwi. Nott odchrząknął, a Gryfonka nie wiedząc czemu spojrzała zakłopotana w podłogę.
— Hermiono, masz gościa. — Granger podniosła wzrok do drzwi, które otworzyły się, a chwilę później zastygła. To nie był odpowiedni moment na wizytę Rona, który zatrzymał się gwałtownie, spoglądając w kierunku drugiej osoby znajdującej się w pomieszczeniu.
— To ja zrobię kawę! — oznajmiła z entuzjazmem pani Granger, po czym zamknęła drzwi, a chwilę później dało się słyszeć zbieganie po schodach i entuzjastyczne rozmowy rodziców Hermiony. Jednak w pokoju nadal panowała cisza. Nott nawet nie przejął się Weasleyem, nadal oglądając książki, ignorując i jego, i Granger.
— Udaj, że go tu nie ma — powiedziała w końcu Hermiona. Ron spojrzał na nią jak na wariatkę. Nadal milcząc, choć po jego wyrazie twarzy widziała wyraźnie, że jeszcze sekunda i wybuchnie. Spojrzała zrozpaczona w kierunku drzwi. Nie mogła wyciszyć swojego pokoju. Nie była pełnoletnia, a ministerstwo zaostrzyło niedawno kary w sprawie używania magii przez niepełnoletnich czarodziejów. — Coś się stało? — spróbowała cicho, a Weasley drgnął.
— Coś. — Powtórzył przez zaciśnięte zęby, a jego knykcie strzeliły. Granger lekko się zgarbiła. — Chciałem to wyjaśnić, ale jak widać, wszystko jest jasne.
— Ron. Ja wiem jak to wygląda, ale...
— Ale? — Prawie krzyknął. — Ty masz czelność mówić jeszcze jakieś "ale"?!
— Ron, uspokój się.
— Jak mam się niby uspokoić?! — Teraz już krzyknął, a Hermiona zaczęła szybciej oddychać, patrząc ze strachem na drzwi. Kiedy jej rodzice tu przyjdą, chyba spali się ze wstydu. — Nie chciałem wierzyć Lavender, jak mówiła, że ty z nim... — Zacisnął mocniej dłonie w pięści. — Nie chciałem jej wierzyć, kiedy za każdym razem mówiła, że zdradzasz nas ze Ślizgonami! Że nie przestrzegasz reguł! Że to wszystko to tylko bujda! — wrzasnął. — A ty... ty zdradzasz nas i to w dodatku z nim?! Przecież to gorsze niż sam Malfoy! — Wyrzucił ręce do góry i zapłonął ze złości. — Chciałem cię przeprosić za ostatnie awantury, ale wiesz co? Dziękuję Merlinowi, że tego nie zrobiłem! Lavender ma rację, jesteś zwykłą, przemądrzałą kujonicą! — Hermiona cofnęła się o krok, a jej oczy zalśniły łzami. — Powiem więcej! Żałuję, że zmarnowałem tyle lat w twojej obecności, a ty...
— Może jest szlamą, ale to wciąż dziewczyna. — Nott odwrócił się do Rona, patrząc na niego ze znudzeniem. — Kultura nakazuje wyrażać się w odpowiedni sposób przy kobiecie.
— Nie rozmawiam z tobą, śmierciożerco! — wykrzyknął Weasley, a Nott skrzywił się lekko. — Oszalałaś. Tyle ci powiem. Jesteś zwykłą wariatką, która lubi się płaszczyć pod tymi ślizgońskimi ścierwami.
— Ron!
— Jesteś żałosna — warknął. — Teraz to właśnie udowadniasz. Nazwał cię szlamą! A ty wciąż stoisz tak jak stałaś! — Oddychał szybko, zupełnie nie zwracając uwagi na to, iż Hermiona płacze. — A może to lubisz, co? — Drgnęła. — Kiedy cię obraża, kiedy...
— Wynoś się — syknęła, a Ron parsknął.
— Jesteś idiotką, Granger — syknął, po czym otworzył drzwi i wyszedł, trzaskając nimi. Hermiona osunęła się na kolana, zakrywając twarz w dłoniach i zaczęła płakać głośniej. Nie tylko ze wstydu, jakiego właśnie doświadczyła, ale i bólu, upokorzenia, przez kłamstwa, które jej wmawiał i słowa, które wypowiadał z taką mocą jak nigdy. Napawał się jej bólem.
— Twoi rodzice tego nie słyszeli. — Drgnęła. — Wyciszyłem pokój zaraz po wyjściu twojej mamy. — Podniosła wzrok do chłopaka, który kucał obok, ale nie patrzył na nią, a na książki na dolnej półce.
— Przecież... nie wolno używać magii przez...
— Mi można nieco więcej — przerwał jej, a Hermiona zamilkła, nie chciała krzyczeć, nie chciała obwiniać go o to, co się stało. W końcu to, że się tu pojawił nie miało żadnego związku z wizytą Rona. Byli w złym miejscu, o złej porze… — Zajmiesz się tymi religiami z własnej woli czy mam bawić się w księcia? — Spojrzał na nią, wyglądała jak wrak człowieka. Hermiona nie zrozumiała jego słów. Opuściła wzrok na jego dłonie.
— Zniszczy mnie — powtórzyła swoje myśli. — Nie mogę więcej ryzykować. Muszę odkupić winy.
— Jakie winy? — odpowiedział pytaniem, a Hermiona uśmiechnęła się ironicznie. Ano właśnie... nie wiedziała, co ma odkupywać. Nic złego nie zrobiła. Nie złamała żadnej z reguł... to dlaczego musiała tyle cierpieć? W tej chwili przypomniała sobie jedną z jej niewielu normalnych rozmów z Malfoyem. Pytał dokładnie o to samo. — Pogadaj z Lovegood. Powiedz jej, że ja cię przysłałem. — Podniosła do niego wzrok, on nadal na nią nie patrzył, najwyraźniej się nad czymś zastanawiając. — Wyjaśni ci wszystko — dodał i wyprostował się. — Nie obawiaj się, bo nic ci to nie da, co najwyżej przyprawi o ból głowy. — Zamrugała zdziwiona. — Jeśli wymyślisz jakąś zapłatę za swoją pomoc, daj mi znać. Coś za coś, Granger. Ty pomożesz mi, a ja tobie. To dobry układ, prawda?
— Nie masz powodu, by mi pomagać.
— Powiedzmy, że odkupuję swoje winy względem ciebie — odparł spokojnie i chwycił za klamkę. — W końcu narobiłem ci nadziei.
— Chciałbyś… — Nie odpowiedział, otwierając drzwi. W tej samej chwili rozległ się głos pani Granger.
— Hermio... Och! Pan również już nas opuszcza?
— Najmocniej panią przepraszam, jednak otrzymałem pilny telefon i muszę już iść. — powiedział uprzejmie chłopak, a Hermiona podniosła się z ziemi i podeszła szybko do schodów. Nie wierzyła własnym uszom. Nott mówił o mugolskim sprzęcie.
— Telefon? — powtórzyła zdumiona pani Granger. — Czyli ty nie... znaczy się... skąd znasz moją córkę?
— Chodzimy razem do szkoły.
— W szkole Hermiony nikt nie wie czym jest sieć radiowo telekomunikacyjna.
— Ponieważ ta wiedza jest nam zbędna. Opieramy się na wynalazkach typowo czarodziejskich. Tak jak państwo na mugolskich. To całkowicie normalne, iż nikt nie wie czym są komórki, telewizory czy chociażby dentyści. — Granger drgnęła, przygryzła dolną wargę, po czym zeszła na dół. Nott właśnie zakładał swój płaszcz, a jej matka była wpatrzona w niego jak w obrazek.
— Więc jakim cudem pan tak dobrze zna nasz świat? — odparła z zadumą kobieta. Chłopak uśmiechnął się do niej życzliwie i przelotnie spojrzał na Hermionę.
— Chętnie to wyjaśnię przy następnej wizycie. — Granger rozchyliła ze zdumienia usta, a pani Granger zaklaskała z radością, przez co chłopak również na nią spojrzał.
— Wspaniale! Wspaniale! Hermiono. Odprowadź gościa do końca ulicy. Musi mu być trudno tak chodzić po niemagicznym Londynie.
— Jestem pewna, że jakoś...
— Ach, właśnie! Jak się nazywasz, chłopcze? — przerwała Gryfonce, wciskając jej płaszcz, a Hermiona westchnęła.
— Theodor, proszę pani. Theodor Nott.
— Hermiona nigdy o tobie nie wspominała.
— Nic dziwnego. Nie lubimy się. — Pani Granger zrobiła zdziwioną minę. — Dziękuję za gościnność. Miło było panią poznać. — Ukłonił się lekko, po czym otworzył drzwi, czekając, aż Hermiona przejdzie pierwsza. — Do widzenia — oznajmił i zamknął je, pozostawiając w środku oniemiałą panią Granger, a w chwili, kiedy drzwi się zamknęły, usłyszeli jeszcze… "Roger! Twoja córka gardzi chłopcami!". Hermiona zgarbiła się lekko, a Nott parsknął cicho.
— Trudno się nie zgodzić.
— Słucham? — mruknęła, patrząc na niego ostro, a jej zaczerwienione od łez oczy zabłysły złością.
— Gardzisz płcią przeciwną — powiedział spokojnie. — Jesteś władcza i mądra, plujesz na zalotników. A sama wiesz najlepiej, że nie są to osoby byle jakiej wartości.
— To znaczy?
— Czego brakowało Krumowi? — odpowiedział pytaniem, a Hermiona odwróciła wzrok. — Czego nie posiada McLaggen? — spytał znowu. — Bott? Albo ten chłopak z drugiej strony ulicy. — Zwrócił uwagę na beżowy dom z równo przystrzyżonym żywopłotem.
— Skąd wiesz o...
— To nie jest istotne — odparł spokojnie. Granger spojrzała na niego podejrzanie. — Twoja mama wydaje się być przez to nieco załamana. To co powiedziała, kiedy wszedłem, mówiło jednoznacznie, że nigdy nie przyprowadziłaś do domu koleżanek, a tym bardziej kolegów.
— Chcesz dobijać leżącego? Proszę bardzo! Mi i tak już wszystko jedno — Nott westchnął cicho.
— Uwierz, że mam większe zmartwienia niż załamania miłosne na chwilę obecną.
— Niby jakie? Nic ci nie jest. Masz przyjaciół, czarodziejską rodzinę, majątek...
— Przyjaciół? — powtórzył z rozbawieniem i pokiwał głową. — Nie... miałem przyjaciół. Teraz został mi jedynie Draco — odparł, Hermiona zamilkła. — Masz kompleks dziecka z mugolskiej rodziny, a przecież nie musisz. To że jesteś mugolakiem wcale nie sprawia, że jesteś czymś gorszym... po prostu jesteś inna.
— Chcesz mi coś uświadomić czy mnie obrazić? — mruknęła, ale Nott nie podjął tematu.
— Twoi rodzice się o ciebie martwią. Mój ojciec nie żyje, a matka najprawdopodobniej do miesiąca mnie zabije. — Granger zatrzymała się gwałtownie. — Za to bycie arystokratą jest nudniejsze niż ci się wydaje. — Również się zatrzymał. — Marudzisz, jakbyś miała o co. Bywają większe tragedie niż jakiś tam Weasley. Straciłem swoją miłość. A mimo to jakoś nie użalam się nad swoim ciężkim losem i nie...
— Przykro mi. — Nott zamrugał zdziwiony. Granger naprawdę wyglądała na wstrząśniętą. — Ja.... — Opuściła wzrok w dół. — Zachowałam się żałośnie. Masz rację… Moje problemy są niczym, porównując je z twoimi. — Wykrztusiła, a on westchnął.
— Wracaj lepiej do domu. Przeziębisz się. — Granger otarła dłonią oczy. Patrzył na nią przez moment po czym westchnął. — Chodź. — Chwycił jej nadgarstek i zanim zdążyła odpowiedzieć mu w jakikolwiek sposób, zniknęli z Willson Street w Londynie.

*

— Macie pewność, że można mu ufać?
— To tylko dziecko. Nie miał się gdzie podziać, co ty byś…
— Dziecko, o którym nie wiemy zupełnie nic, Molly. Zabini…
Narcyza odeszła od stołu, przestając słuchać wymiany zdań między członkami Zakonu. Czuła się zmęczona tym wszystkim. Świat nagle stawał na głowie. Wszystko się sypało, a ona bała się, że wkrótce nie zdołają już tego zatrzymać, kawałki będą zbyt drobne, by je posklejać. A oni się w tym wszystkim pogubią. Otuliła się ramionami, jakby było jej zimno i westchnęła. Rozmowa reszty stawała się bardziej dynamiczna, jeśli zaraz ktoś im nie przerwie, znów zaczną się kłócić. Spojrzała na Severusa. Siedział z boku, jak zwykle na zebraniach i przypatrywał się im z pustym wyrazem twarzy. Podeszła do niego i przysiadła się obok.
— Nie masz zamiaru się wtrącać?
— Nie widzę takiej potrzeby — odpowiedział cicho. Z jednej strony się z nim zgadzała, z drugiej zaś… Chciała to przerwać. Bolała ją już głowa. Na każdym zebraniu się kłócili. Jak niby mają walczyć ze złem, skoro sami ze sobą nie są w stanie się dogadać. System Zakonu był chaotyczny i niepoprawny. Nic dziwnego, że ich próby ingerowania w krąg śmierciożerców, by wyplenić ich od środka, nic nie dawał. System Czarnego Pana był sprawny i poprawny. Znała śmierciożerców, jak i zasady ich funkcjonowania, nie bez powodu tak szybko ogarnęli Wielką Brytanię podczas poprzednich rządów Voldemorta… — Niemądry dzieciak.
— Ma po prostu swój rozum.
— Czyli popierasz jego irracjonalne działania? — Spojrzał na nią, wykrzywiając usta. Black spojrzała na swojego kuzyna, jak i przypomniała sobie przeszłość Esmeraldy.
— Każdy ma swoje powody, by zrobić coś takiego. — Snape prychnął i spojrzał przed siebie.
— Tyle że w przeciwieństwie do tamtych ckliwych opowieści o uciekinierach — zironizował, również patrząc na Syriusza, krzywiąc się, jeśli to możliwe, jeszcze mocniej. — Zabini nie miał powodów, by uciec z domu. Jedynym jest fakt, że zabroniła mu się mieszać… Co przecież jest zrozumiałe. Esmeralda poza swoim synem nie widzi nic innego.
— W końcu jest matką — oświadczyła ciszej, Severus spojrzał na nią, słysząc słabość w jej głosie. Black pokręciła głową. — Nieważne… Pójdę sprawdzić co z nimi.
— Są w kuchni. — Skinęła mu głową i odeszła, zostawiając go samego z bandą kłócących się Gryfonów.

*

— Blaise, skarbie. Już jedenasta, chodź na… Śniadanie. — Dokończyła, zatrzymując się w pustej sypialni syna. Spojrzała na pustą szafę, później na półki z książkami, gdzie spora ich ilość również zniknęła. Zamknęła oczy, chwytając się za lewą pierś, która zaczęła ją kłuć. — Prządka. — Skrzatka pojawiła się przy swojej pani, kłaniając nisko. — Zrób mi herbaty i zanieś do salonu. — Stworzonko skinęło głową i zniknęło. Esmeralda wciąż wpatrywała się w pokój, a w oczach jej pociemniało. Kiedy prawda uderzała ją coraz mocniej w pierś. Uciekł… Zniknął… Porzucił ją… Teraz już została całkiem sama. Chwyciła się za framugę drzwi, oddychając szybko i osunęła się na kolana, czując jak świat niknie jej przed oczami…
Drgnęła, kiedy w domu rozbrzmiało bicie dzwonu. Podniosła głowę i spojrzała w korytarz… Gdzieś z oddali dało się słyszeć huk aportacji skrzata, a później dźwięk otwierania drzwi. Zacisnęła dłoń na ramie drzwi, podnosząc się z trudem… Wypuściła powietrze po raz drugi, pragnąć się opanować.
— Pani nie przyjmuje pacjentów o tak wczesnej porze.
— Nie jestem pacjentem, ty niemądra istoto. — Esmeralda uśmiechnęła się z ironią. Tylko jego jej tu teraz brakowało. Przystanęła przy balustradzie, spoglądając w dół. Rabastan Lestrange właśnie prowadził bardzo kulturalną dyskusję z jej skrzatem, nazywając go niedoinformowanym, niemądrym stworzeniem, które powinno być obeznane w sprawie znajomości jego pani.
— Co nie znaczy, że możesz przychodzić bez zapowiedzi. — Odezwała się, starając się choć trochę zabrzmieć w sposób, jakiego używała do ludzi, którymi gardziła. Mężczyzna uniósł wzrok do góry, by na nią spojrzeć, a jego oczy zalśniły lekko, natomiast w kąciku ust pojawił się przebiegły uśmiech. Esmeralda zaplotła pasem swój jedwabny szlafrok, nie zakrywając się nim jednak na długo, ponieważ zaraz kiedy zaczęła schodzić po schodach ten znów się rozwiązał. — Nie jesteś tu mile widziany.
— Mam sushi. — Uniósł pudełko trzymane w dłoni, a kobieta przystanęła, zakładając dłonie pod biustem, a jej krwawiące serce w tej chwili na moment zamarło. Jednak nie dała po sobie poznać niczego, a przynajmniej starała się, by tak to wyglądało.
— Nie wyssali ci tego wspomnienia w Azkabanie? — mruknęła i machnęła dłonią na skrzatkę, by ta odeszła. Stworzenie aportowało się bez słowa pozostawiając ich samych.
— Zabrzmi to pewnie banalnie, jednak nie pozwoliłem im na tknięcie jakiegokolwiek wspomnienia związanego z tobą. — Odpowiedział spokojnie. Nie rozumiała jego gry. Dała mu do zrozumienia, że nie chce go widzieć, a jednak znów przyszedł. I jeśli się nie myli, nie był u Czarnego Pana, by odwołać swoją misję skupiającą się na pilnowaniu jej…
— Uroczy gest. — Skomentowała chłodno, czując jednak jakiś ucisk w środku siebie. Doznawała właśnie dwóch sprzecznych sobie uczuć jednocześnie. Bólu i radości… Można od tego oszaleć, pomyślała. — Skoro już tu jesteś, zapraszam. — Wskazała dłonią salon, po czym zamknęła drzwi.

*

— Była tu dziś Esmeralda? — Draco uniósł wzrok na ojca, który rozglądał się po salonie, jakby chcąc znaleźć osobę, o której mowa. Dopiero po pewnym czasie na niego spojrzał. Draco wzruszył ramionami, wracając do swoich notatek. Wykładowcy z akademii nakazali mu zapisanie swojej teorii, z uwzględnieniem kilku innych wzorów, które w późniejszym czasie pójdą do sprawdzenia przez komisję zajmującą się numerologią cząsteczkową.
— Nie. Miała zobaczyć się z Blaisem.
— To było wczoraj — westchnął Lucjusz, siadając na kanapie naprzeciwko syna, który go ignorował. — Zmiana czasu funkcjonuje… Teraz powinna siadać do śniadania, natomiast my do kolacji.
— Wiem jak działa zmiana czasu — mruknął chłopak, wracając do wzoru. Lucjusz to przemilczał. Co nie było częstym zjawiskiem. Wychował go na kogoś, kto ma szacunek do rodziców, niezależnie od tego, jacy by oni nie byli… Popełnił ten sam błąd, co jego ojciec… i ojciec Narcyzy. Gdyby szacunek nie był ważniejszy od racjonalnego myślenia, wiele zła by się nie wydarzyło.
— Powinna wrócić szybko.
— Skąd ta nagła troska?
— Zabito Ministra Magii. — Draco poderwał głowę do góry, spoglądając na ojca wielkimi oczami. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. — Sprawca nieznany. W ministerstwie zaczęło się szaleństwo, do tego szef Departamentu Aurorów również nie żyje.
— Cassy to przepowiedziała…
— W takim razie nie możemy wątpić w żadną z jej przepowiedni… A co za tym idzie… Musimy przygotować się na najgorsze. — Draco spojrzał na swoje notatki i przygryzł dolną wargę bardzo mocno. Słowa dziewczyny z uczelni uderzyły go od środka: “Urodziłeś się kimś wielkim, bądź nim. Bo to twoje przeznaczenie, po co je marnować na życie w pryzmacie normalności?”
— Czy z posiadłością spaliłeś również zbiory z biblioteki? — Lucjusz spojrzał na syna, zdziwiony tym pytaniem, po czym pokręcił głową.
— Całość przywiozłem tutaj. Są w bibliotece we wschodniej części.
— Sądzisz, że przez to się uwolnimy? — Lucjusz dostrzegł w oczach syna coś na kształt niedowierzenia, westchnął i pokręcił głową spoglądając w żyrandol.
— To ciebie nie dotyczy. Nie masz po co się przejmować wojną, a tym bardziej tym, co się ze mną stanie.
— Jeśli to, co powiedziała Cassy się sprawdzi... — Lucjusz uśmiechnął się lekko i zerknął na pierworodnego, po czym wrócił wzrokiem z powrotem na białą ścianę u góry.
— Poradzisz sobie, Draco. — Oświadczył spokojnie. — I bez względu na wszystko, nie pozwól, by ktoś decydował o twoim życiu. — Podniósł się i przejechał palcami po pierścieniu rodowym noszonym na serdecznym palcu. — Świat stoi u twoich stóp, synu, i jeśli tylko zaryzykujesz i zrobisz ten jeden krok do przodu, czeka cię wieczna sława. I już nigdy nikt nie będzie oceniał cię przez pryzmat rodziny. — Zanim Draco zdążył zareagować, deportował się.


*  
Hermiona zatrzymała się pośrodku jakiegoś małego pomieszczenia. Spojrzała na Notta stojącego tuż obok niej, który gestem dłoni wskazał jej, że ma iść w stronę wyjścia. Nie wiedziała co ma przez to na myśli, jednak powoli zwróciła się ku niemu. Zrobił krok do przodu, następnie kolejny, a kiedy wyszła, przed jej oczami rozciągnęła się sala, długości kilkudziesięciu metrów, na której rozgrywały się pojedynki… I nie były to byle jakie walki, a zaawansowane techniki magiczne… Podeszła bliżej trybun, patrząc w dół z wielkimi oczami. Nie wierzyła. Nie chciała wierzyć w to, co widzi… To były przecież tylko dzieci. Chłopak przystanął przy niej, patrząc spokojnym wzrokiem na pojedynkujące się pary, a w jednym momencie nawet uśmiechnął się przelotnie, kiedy jego wzrok powędrował do ciemnowłosej dziewczynki, która jednym szybkim ruchem powaliła walczącego z nią blondwłosego chłopca.
— Co… Co to jest?
— Klub pojedynków pana Kirishimy. — Hermiona zamrugała zdumiona, słysząc nazwisko Touki. Spojrzała na niego, chłopak nadal patrzył na walczącą parę. — Powinniście się do niego zgłosić. Nie gwarantuję, że zgodzi się wam pomóc, jednak jest jedyną osobą, która jest w stanie nauczyć walki nawet najbardziej krnąbrne przypadki.
— Twierdzisz, że Zakon nie jest na tyle silny, by podołać ochronie świata?
— Ty to powiedziałaś — odparł po prostu. Dziewczyna spojrzała na dzieci. Niektóre z nich walczyły w sposób, jakiego ona sama nie była w stanie sobie nawet wyobrazić. Owszem, większość klątw, werbalnych czy niewerbalnych, znała, jednak nie miała pewności, czy dałaby radę tak szybko się nimi posługiwać. Ochrona, kontra, atak, unik. Tyle czynności do zapamiętania, a czasu tak mało… Drgnęła, widząc jak blondyn, którego przed momentem powaliła tamta dziewczynka, podniósł się od razu uderzając klątwą, na którą nie była przygotowana. Przeleciała kilka metrów w tył, natychmiast wstając i oddała mu tym samym. Nott parsknął, opierając się o barierkę, a jego wzrok wodził to za jednym, to za drugim dzieckiem. Wiele z tych, co walczyło, odsunęło się na bok, patrząc jak tamta dwójka zasypuje się klątwami, jakby poza tym nic się nie liczyło. Tylko zwycięstwo przy użyciu najbardziej wymyślnych kombinacji, jakie istniały, takich, jakich Hermiona nigdy nie spodziewała się po dzieciach.
— To Cruciatus?! — zapytała, widząc czerwoną klątwę przelatującą tuż nad głową blondyna. Nott wzruszył ramionami, a jego oczy lśniły. Hermiona patrzyła przez moment na niego, po czym zdała sobie sprawę z jednej rzeczy… Spojrzała na dzieci, a konkretniej na tamtą dwójkę. Znała je. — Jak… Kiedy. Co się właściwie stało?
— Jeszcze się nie zorientowałaś? — Zapytał, a Hermiona zamrugała zdziwiona. Nott parsknął cicho. — Mnie tu nie ma. Nie wiem gdzie mieszkasz… A to… część moich wspomnień, która przypadkiem trafiła do twojej głowy. — Wskazał głową Draco z Touką. — Kiedy się obudzisz, nie będziesz ich pamiętać. Raczej niewiele z naszej rozmowy pozostanie ci w głowie, jednak to, co ważne, wszczepię głęboko w twój umysł.
— Śpimy?
— Ty śpisz. Ja medytuję… Tak, to skomplikowane, stworzyć projekcję astralną, stąd nagłe pojawienie się mojego wspomnienia, jak i Weasleya u ciebie. Umysł się broni, stara wyrzucić mnie z twojej głowy. Natura nie lubi, kiedy się w nią ingeruje. Nikt nie powinien wchodzić innym do głowy, tym bardziej w czasie snu, ale nie miałem wyboru.
— Projekcja astralna — powtórzyła Granger, patrząc na dzieci, i sama nie wiedząc dlaczego, musiała przyznać, że ta tleniona fretka naprawdę ją zaskoczyła. Nigdy nie spodziewałaby się po nim takiej odwagi i chęci walki. Prawdziwej walki…
— Mógł być kimś wielkim. — Hermiona spojrzała na Notta, który wlepiał wzrok w przyjaciela. — Tak jak Touka… Oboje nie mieli sobie równych. Żebyś tylko widziała ich na żywo… Coś nie do opisania.
— Malfoy w roli chojraka? Ciężkie do wyobrażenia.
— Teraz może i tak. Ale kiedyś było inaczej… Póki nie zerwał z przeznaczeniem.
— W jakim sensie?
— Draco ma ponadprzeciętny iloraz inteligencji. — Hermiona nie wiedząc czemu roześmiała się na głos. Nott na nią spojrzał. Ona jednak nie była w stanie się powstrzymać, po raz kolejny parskając głośnym śmiechem.
— D… Draco Malfoy… ponadprzeciętny… Zaraz, ty naprawdę mówisz poważnie. — Zamarła, widząc jego minę. Theodor skinął głową, patrząc na dzieciaka pomagającego wstać Touce z ziemi. Trening się skończył. — Ale… jak to? Przecież nigdy nie wykazywał się pokładami inteligencji powyżej przeciętnej… Jego oceny były mierne.
— Chciał, by takie były… Zerwał z naukami swojej matki. Jeśli to zapamiętasz, zapytaj ją o to. — Pokręcił głową. — Zabił przez to swoją wyjątkowość. Był jednym z najzdolniejszych ludzi, jakich znałem… Urodzony po to, by osiągnąć sukces. Nie potraficie czytać między wierszami, w tych wszystkich obelgach skierowanych do Pottera była przestroga. Nie wychylaj się za bardzo z tym, kim jesteś, a zaboli mniej. Sam to przeżył i odciął od tego. — Granger spojrzała na Draco. Był dzieckiem, które się nie uśmiechało.






I co sądzicie? Wydaje mi się nieco za krótki... ale spokojnie! Nadrobię to!Dziękuję Jassmine za poprawienie tektstu! Jesteś wielka!
Pozdrawiam!

2 komentarze:

  1. Hej! Jestem tutaj nowa - dopiero dzisiaj obczaiłam, że ten blog istnieje. Przekopiowałam se 10 rozdziałów na tel - teraz będę miała co czytać w busie :D Coś kreatywnego napiszę, jak już pochłonę te chaptery :D
    Powodzenia w dalszym pisaniu,
    Glenka!

    OdpowiedzUsuń
  2. wyczekiwałam tego rozdziału, ale było warto! jest świetny, zbieram szczękę z podłogi! teraz tylko czekać za kolejnym!♥

    OdpowiedzUsuń