środa, 27 marca 2019

viva la vida - ROZDZIAŁ OBJASNIAJACY - TONY

viva la vida



Kiedy miał cztery lata, tatuś kazał mu przysiąc, że nikomu nie powie o tym, co robi z mamusią, a raczej mamusi. Mama płakała, bardzo głośno i prosiła go, żeby tego nie robił. Nie rozumiał o co chodzi i dlaczego tatuś tak mocno trzyma mamusię i jego za ręce, nie pozwalając im się puścić, i po co celuje w nich różdżką. Nie rozumiał tego. Ale mamusia zawsze powtarzała, że musi być dobrym synkiem, a wtedy tatuś też będzie dobry dla niego. Dlatego powiedział, że przysięga, że nikomu nie powie. Wtedy z różdżki taty wyleciała taka nić, nie widział nigdy podobnej, była blada i cienka, jak promyk światła. Oplotła rękę jego i mamusi, która płakała, bardzo głośno płakała, tuląc go w ramionach. Nie wiedział dlaczego mamusia płacze, przecież był dobrym chłopcem, słuchał taty.
*
Tony siedział w kuchni, ucząc się eliksirów. Mama bardzo dobrze je przygotowywała, była naprawdę mądrą czarownicą… Choć cichą. Mamusia nie mówiła dużo i zawsze wyglądała na przemęczoną. Zastanawiał się często, czy to wina tego, że tatuś robi dziwne rzeczy w nocy, jak wraca z pracy. Czasami słyszy jak krzyczy na mamusię i nazywa ją nieładnie. Chłopiec zna brzydkie słowa, bo mamusia mu mówi, których nie można używać, bo to niekulturalne. Nigdy nie odpowiada, kiedy pyta się dlaczego tatuś tak ją nazywa. Do tego mamusia często pije swoje eliksiry, wygląda dzięki nim nieco lepiej, ale nadal ma zmęczone oczy. Tatuś w nocy nie tylko krzyczy, pije dużo brzydko pachnącego napoju, którego Tony nie może pić, bo jest jeszcze za mały. Zresztą nie widział w tym nic fajnego, to picie śmierdziało. Po co miałby pić coś, co śmierdzi? A kiedy tatuś wypije dużo tego czegoś to krzyczy głośniej i robi dziwne rzeczy.
Mama zwykła kłaść Tony’ego do łóżka, zanim tatuś wracał z pracy, ale czasami przychodził wcześniej. I wtedy, kiedy mamusia zapominała domknąć drzwi, wymykał się z pokoju i patrzył na rodziców. Tatuś robił dziwne rzeczy mamusi. Trzymał jej ręce tak mocno, aż miała je całe białe albo szyję, aż jej twarz robiła się cała czerwona. Mówił brzydkie słowa, a potem targał jej śliczne sukienki i robił rzeczy, których Tony już nie pojmował zupełnie. Bił ją przy tym, a mamusia płakała i krzyczała, a on nie pokazywał się rodzicom, bo był dobrym chłopcem, który już dawno powinien spać w swoim pokoju. Nie chciał zawieźć tatusia.
*

— Dlaczego tata cię bije? — Pyta tuż przed wyjazdem do Hogwartu. Mama głaszcze go po włosach, ma bladą twarz i smutne oczy, ale się uśmiecha. Zresztą zawsze jak go widzi. Tony wie, że mama go kocha. Zrozumiał to, mając osiem lat, kiedy zasłoniła go tuż przed uderzeniem jakąś klątwą i sama bardzo brzydko upadła. Tata wtedy pierwszy raz rzucił w niego zaklęciem, później już tego nie robił, ale mama od tamtego dnia krzyczała głośniej, a dźwięki bicia roznosiły się po całym domu. Odbijając się echem po ścianach.
— Jestem złą czarownicą, skarbie. Tatuś stara się to naprawić.
— Nie mam pięciu lat. — Mruknął. Kobieta znów pogłaskała go po głowie, po czym pocałowała w czoło. — Jak mi nie powiesz, to zapytam jego.
— Tony…
— Zrobię to. Tak nie może być. Jesteś jego żoną. Tata Flinta zaprasza jego mamę na różne kolacje i całuje w dłonie, tata też powinien tak robić. Zamiast tego trzyma cię tu cały czas i traktuje gorzej niż skrzata domowego. Dlaczego!?
— Mam złą krew.
— Co to znaczy? Jesteś chora? — Pokiwała głową i zaśmiała się cicho, po czym westchnęła, podając mu klatkę z sową, i poprawiła kołnierzyk białej koszuli, którą miał na sobie.
— To nic takiego, skarbie. Musicie już lecieć, jeśli nie chcesz spóźnić się na pociąg. Gryffindor już na ciebie czeka.
— Chciałbym trafić tam, gdzie byłaś ty, a nie on. — Mruknął, kopiąc butem w podłogę. — Ale wiem, że będzie zły, jeśli zrobię inaczej… Nie mogę go zawieść, prawda?
— Tony, skarbie, spójrz na mnie. — Niechętnie to zrobił. Kobieta wyciągnęła do niego dłoń i przejechała po jego policzku, posyłając mu delikatny uśmiech. — Będę z ciebie dumna niezależnie od tego, dokąd trafisz, rozumiesz? — Przytaknął, czując dziwne ukłucie w sercu. Mówiła to, bo tak sądziła, ale jej głos drżał. Bała się czegoś… I on też to wiedział. — I bez względu na to wszystko, pamiętaj, żeby nigdy nie dać się podporządkować, dobrze? Jesteś indywidualistą, skarbie, czeka cię wspaniała przyszłość. — Oboje wiedzieli doskonale, że nie trafi do Gryffindoru. Był zbyt do niej podobny… Miał za dużo złej krwi. — Kocham cię.
— Ja ciebie też, mamo.
*
— Urquhart? Syn tego aurora?
— Tak… — wybełkotał, patrząc na swoje nogi. Chłopiec siedzący naprzeciwko zagwizdał z uznaniem. Tony nie widział w tym niczego godnego podziwu.
— Łaał. Ale musisz mieć fajnie. Twój ojciec to bohater! Słyszałem, o tym jak łapie przestępców! Ponoć to on złapał samych Lestrange’ów! — “Złapał kuzynów mamy, wielki mi wyczyn”, pomyślał ponuro. I spojrzał na wesołego, piegowatego chłopaka naprzeciwko. Nawet nie pamiętał jak mu się przedstawił.
— A kim jest twój ojciec?
— Nikim szczególnym. Jest właścicielem Esów i Floresów. Ale mój dziadek to sam Newt Scamander! Pewnie wiesz, że jest słynnym pogromcą magicznych stworzeń! Napisał nawet kilka książek! Jedna to nasz podręcznik! Jak chcesz mogę załatwić ci autograf!
— Nie. Dzięki. Nie przepadam za magicznymi stworzeniami.
— Nie? — Zdumiał się chłopak, a Tony przypomniał sobie jego imię. Rolf… tak się przedstawił. — Dziwne. Sądziłem, że wszyscy je lubią.
— Ojciec twierdzi, że większość z nich sprawia za dużo zagrożenia.
— Może niektóre tak… ale większość jest miła! Słowo daję! Mam w ogrodzie rogogona węgierskiego! — Tony uznał, że lepiej nie będzie wspominał ojcu o tym chłopcu. Nie sądził, by Scamanderowie chcieli w ogródku całe biuro aurorów.
*
— Slytherin! — Tony spojrzał w stronę, z której rozniosły się gromkie oklaski. Ześlizgnął się ze stołka i podszedł powoli do stołu Ślizgonów… Conor Flint też tutaj już był. Cóż. Przynajmniej nie był osamotniony. Zwrócił uwagę na Scamandera siedzącego radośnie wśród Puchonów… Trafił tam, gdzie kiedyś jego dziadek. Chyba był w siódmym niebie. Spojrzał na szmaragdową flagę z wężem pośrodku. "Ojciec mnie ubije", przeszło chłopakowi przez myśl i zwrócił uwagę na uczniów swojego domu. Oni nie byli tak weseli ani hałaśliwi jak reszta domów. Rozmawiali, ale nie za głośno. Niektóre głosy brzmiały w tym wszystkim niczym syk. Syk węża. Znów zwrócił uwagę na szmaragdowy gobelin zwisający nad stołem jego nowego domu. "Zabije mnie jak nic".


*

Chłopak kopnął w kufer, zatykając uszy. W ciągu całego roku zastanawiał się tylko nad jedną rzeczą… Co ojciec robi matce. Została tam sama. Całkowicie sama, z nim. Nie miała nikogo, kto zagadałby ojca, kto zagrałby z nim w szachy albo poprosił o naukę na miotle, byleby tylko na chwilę odwrócić jego uwagę od mamy… Miał obsesję. Tony to wiedział, odkąd zaczął rozumieć znaczenie tego słowa. Obsesję na punkcie ranienia mamy. Rozumiał każde słowo, każdy dźwięk klątwy czy zwykłej pięści, znał doskonale dźwięk rozrywanego materiału i uderzenia ciała o stół, podłogę, ścianę… Znał i nienawidził go. Nienawidził tych dźwięków! Chciał o nich zapomnieć. Zagłuszyć… Chodził na treningi i mecze quidditcha. Nieważne którego domu, po prostu na nie chodził, byleby to zagłuszyć. Ten krzyk… który powracał każdej nocy i każdego dnia. Byleby tylko zapomnieć! Uczył się dużo, mimo przydzielenia do Slytherinu starał się jak mógł, żeby tylko zapracować sobie na zadowolenie w oczach ojca… Jeśli to zrobi, on zostawi mamę. Tak… Tak sądził. Był naiwny.
— Nic nie powiedziałaś, że trafił do domu tych morderców! — Chłopak skulił się w pokoju, zatykając mocniej uszy. Nie chciał tego słyszeć. — Mówiłaś?! Kiedy! No powiedz, kiedy?! — Nie chciał tego przeżywać. — Mówiłem, że go zniszczysz! Tak jak twoja przeklęta rodzina zniszczyła nas wszystkich! — Chciał już wrócić do szkoły. Błagał, żeby już był wrzesień.
*
— Dlaczego od niego nie odejdziesz? — Zapytał. Kobieta westchnęła, poprawiając jego szkolne szaty, a jej zmęczone oczy były jakieś zaspane, nieobecne. Miała siną twarz i podkrążone oczy, a na włosach lekką siwiznę.
— On nie pozwoli ciebie zabrać. A ja mam tylko ciebie, skarbie.
— Wyjedźmy. On nie musi wiedzieć.
— I tak się dowie.
— Takim podejściem nic nie wskórasz. — Parsknęła cicho, starannym ruchem odgarniając jego włosy na bok. — Mamo, musisz coś zrobić.
— Pomyślę nad tym, skarbie. I dam ci odpowiedź jak wrócisz, a teraz idź już. Bo pociąg ci ucieknie. — Nawet nie wiedziała, jak bardzo chciał stąd uciec… ale jednocześnie pragnął zostać. Dla niej. I tylko dla niej.
*
— Ucieszy cię pewnie fakt, że twoi znajomi zabili mi kumpla!
Tony zamarł, słysząc wściekły głos ojca. Podniósł wzrok od talerza i spojrzał na matkę, która szybko podała mu różdżkę. Sama rzuciła klątwę zabezpieczającą drzwi, po czym do niego podbiegła.
— Skarbie, posłuchaj mnie.
— Gwen!
— Umiesz i możesz się deportować.
— Mamo…
— Zrób to, teraz.
— Gwen, mówię do ciebie!
— Deportuj się do Glasgow, Wilson Street 213, tam mieszka mój kuzyn. — Ojciec zaczął bić dłonią o drzwi. Kobieta chwyciła przerażoną twarz syna. — Powiedz mu, że ja cię przysyłam.
— Nigdzie bez ciebie nie idę.
— Jesteś wspaniałym chłopcem. — Nie rozumiał dlaczego płakała. — I z całą pewnością będziesz kimś wielkim… — Przejechała palcami po jego policzku. — Będę cię wspierać. Rozumiesz? Nie musisz tego już trzymać. Jeśli wuj zapyta, powiedz mu wszystko.
— Ale przysięga wieczysta...
— Nic mi nie będzie.
— Nie umiesz kłamać.
— Tony, jesteś dorosły. Masz święte prawo stąd odejść.
— Przeklęta dziwka. — Coś się stłukło… Zaraz nastąpi zaklęcie bombardujące. Nieraz je już stosował. Mama była świetna w eliksirach, ale nie znała się dobrze na zaklęciach, tarcze zawsze były słabe.
— Nie bez ciebie. Zresztą… dokąd? Jak ojciec się dowie, że poszedłem do wuja… Zabije nas oboje.
— Viva la vida*. — Drzwi wybuchły. “Wilson street 213, Glasgow”.
*

— Cholera! — Syknął, czując rwanie w prawym nadgarstku. Zacisnął zęby i spojrzał na rękę… Gdyby nie fakt, że jest w szoku pewnie zacząłby się drzeć… Dłoń zwisała mu na skórze. “Rozszczepienie?”, jęknął powoli odrywając dłoń od skóry i zacisnął zęby. A różdżką machnął prostsze zaklęcie zamrażania. Na chwilę powinno wystarczyć, by zatrzymać stan szoku, a na ból nie reagował. — Zresztą, jak mnie zabije, ból nie będzie miał znaczenia. — Dodał do siebie i rozejrzał się. Było ciemno, pojęcia nie miał, gdzie się znajduje. Przed nim stał dwór. Raczej niezamieszkały lub po prostu sprawiający takie wrażenie… Zresztą nie bez powodu. Podszedł powoli do drzwi i spojrzał na tabliczkę, nad którą migotało bladoniebieskie światło 213. Adres się zgadzał. Spojrzał na swoją dłoń, którą trzymał w drugiej i skrzywił się mocno… Wyglądało to paskudniej niż jego obrażenia po przegranym meczu z Gryffindorem, Wtedy miał połamane kości w obu dłoniach. “W takim stanie i tak nic nie zdziałam”, przeszło mu przez myśl i uderzył dłonią w drzwi.
Blade migoczące światełko nagle rozbłysło mocniej, oświetlając obszar dwóch metrów wokół. Później nastąpiły kroki, a drzwi się uchyliły. Tony poczuł przeszywające zimno. Nigdy nie wyobrażał sobie nawet, że będzie stał tak blisko tego człowieka. Mordercy… Mordercy, tym właśnie był. Zwykłym, plugawym zabójcą. Mężczyzna nawet nie wyjął różdżki, przystając przy progu i pokiwał głową, przyglądając mu się.
— Syn Gwen? — Przytaknął. Brunet parsknął i odwrócił się, machając za sobą dłonią nakazując tym iść za nim, po czym ruszył przed siebie. Tony z trudem zrobił pierwszy krok. Później drugi i trzeci… za czwartym poczuł ciepło bijące z wnętrza domu, za piątym zapach gotowanych ziół, za szóstym dostrzegł dwa utuczone koty… Był w zwyczajnym, czarodziejskim domu. — Coś nie tak? — Spytał mężczyzna, oglądając się. Chłopak pokręcił głową i poszedł za nim. Gdy znaleźli się w kuchni, kazał mu usiąść na krześle i dopiero tam zwrócił uwagę na to, co chłopak przez cały ten czas trzymał w swojej lewej ręce. — To twoja dłoń?
— Em… Tak. Rozszczepiłem się przy deportacji. — Oświadczył, patrząc na trzymaną kończynę, o której przez to wszystko prawie zapomniał. — Rzuciłem na rękę klątwę mrożącą…
— Klątwa mrożąca może uszkodzić układ krwionośny, jeśli nie jest zastosowana w dawce mniejszej niż pięć setnych zaklęcia. — Tony nie miał o tym pojęcia.
— Da się ją jakoś przyczepić… przed uszkodzeniem?
— Przyczepić? — mruknął i spojrzał na jego rękę. Chwycił ją do dłoni, nakazując mu usiąść. Po czym przyjrzał się jej uważnie. — Zużyta… Uprawiasz sport?
— Gram w quidditcha.
— Chyba nie tylko rekreacyjnie… Nieważne. Siedź, zaraz znajdziemy coś na zrastanie. Nie jest to nic przyjemnego, ale przynajmniej odzyskasz dłoń. Jesteś praworęczny, prawda?
— Skąd pan to wie?
— Dziwacznie trzymasz różdżkę. — Rzucił sucho, zaczynając mieszać jakieś eliksiry. Tony drgnął i spuścił wzrok na blat stołu. Uniósł nieśmiało wzrok do bruneta… Nie wyglądał jak na listach gończych, które Tony widział niezliczoną ilość razy w swoim domu. Ojciec często je przynosił i pokazywał matce, wymieniając każdego z jej “brudnej zawszonej rodziny” z największą odrazą i wstrętem… Rabastan Lestrange nie był obdartusem czy szaleńcem. Przypominał mu nieco profesora Snape’a, ale bez tłustych włosów i brzydkiej twarzy. Pan Lestrange był przystojny… Co wydawało mu się dziwne, ponieważ na listach gończych wygląda to zupełnie inaczej. Miał nawet wrażenie, że ludzie odpowiedzialni za tworzenie owych ogłoszeń celowo oszpecają fotografie, aby nadać im grozy. Była to irracjonalna myśl, ale w tej chwili faktycznie tak mu się wydawało. Miał krótko ścięte brązowe włosy i jasną karnację, oczy ciemne i smutne. Nie wyglądały jak oczy szaleńca, który uciekł z Azkabanu, raczej przypominały mu oczy zaszczutego dziecka… były takie same, jak oczy jego matki.
— Matka kazała ci tu przyjść? — Skinął głową. Rabastan jedynie przytaknął, krojąc korzeń mandragory i wrzucił do wywaru, do którego chwilę później bezceremonialnie wrzucił i dłoń Ślizgona.
— Co pan robi?
— Spokojnie, trzeba ją oczyścić. Drugą też by się przydało, ale to innym razem — powiedział po prostu, a Tony spojrzał z przerażeniem na swoją zdrową dłoń i szybko schował ją pod blat stołu. Lestrange skomentował to cichym śmiechem. — Wyciągnij rękę, pokażę ci siłę tego świństwa. — Wyciągnął dłoń do wrzątku, wyjmując z niego odciętą kończynę i ustawił tuż naprzeciwko przedramienia. Tony obserwował, jak maleńkie macki wszczepiają się w jego zwisającą skórę i jakby same tworzą szew, łącząc się z ręką i natychmiast zrastając ze skórą, jak i kości ze sobą… Nigdy nie widział tak silnego wywaru. Czucia jednak nie odzyskał. Podejrzewał, że to zadziała dopiero po pewnym czasie, w tej chwili miał wrażenie, jakby ręka mu po prostu… zdrętwiała. Spojrzał na bruneta, ten nie zwracał na niego większej uwagi, odstawiając kociołek na bok i zdjął znad kominka kolejny, kładąc go na blacie. Tony poczuł zapach tych samych ziół, które wyczuł wchodząc do budynku. — Jak widziałem cię po raz ostatni, byłeś mniejszy niż skrzat domowy. Gdyby nie fakt, że Gwen dużo o tobie mówiła i gdybyś tak bardzo jej nie przypominał, pewnie bym cię nie poznał.
— Jak to mówiła? Kiedy?
— Gdy tu przychodziła. Sądziłem, że ci powiedziała, skoro tu przyszedłeś… — Pokręcił głową. Lestrange wyglądał na nieco zdziwionego, ale nie na tyle, by się dopytywać, chyba nie był zbyt ciekawską osobą. — Tak czy inaczej, uprzedzała, że się pojawisz. Prosiła, żebym się tobą zajął. — Wyjaśnił spokojnie i omiótł go uważnym spojrzeniem. — Nie bardzo znam się na byciu niańką. Nigdy nie miałem styczności z innymi dzieciakami niż adepci na śmierciożerców.
— Nie sądziłem, że do bycia śmierciożercą trzeba mieć staż.
— To nie Biuro Aurorów, dzieciaku, nie przyjmują w szeregi każdego półgłówka, jaki się podwinie. Trzeba mieć choć odrobinę talentu.
— Do zabijania?
— Dokładnie — odparł spokojnie, a Tony zamilkł. Rabastan właśnie uświadomił mu bardzo ważną rzecz… Tyranem może być każdy głupi… Do bycia mordercą potrzeba odwagi. — Nie wyglądasz mi ani na kogoś, kto zabijać by się odważył, ani na kogoś, kto chciałby tego spróbować. Nie nadasz się, a moje metody wychowawcze na nic się zdadzą… Nie umiem tworzyć porządnych obywateli, dzieciaku, więc po prostu będziemy się mijać.
— Zaraz… Nie wrócę do domu?
— Przyszedłeś tutaj. Gwen zaznaczyła, że kiedy tak się stanie, już tu zostaniesz. Rzecz jasna do momentu, aż nie skończysz szkoły i nie znajdziesz jakiejś pracy. — Machnął lekceważąco dłonią, robiąc dwa obroty różdżką, a wywar wymieszał się w środku kotła. — Naprawdę nie rozmawiałeś z matką na ten temat?
— Podejmowanie tematu jej krewnych nie było w domu mile widziane…
— Lał ją, prawda? — Tony zamarł, a jego oczy się rozszerzyły, uniósł przerażony wzrok do Lestrange’a. Nadal mieszał eliksir, skupiając na nim swój wzrok, jak i całą uwagę. — Twój ojciec. — Naprostował spokojnie. Chłopak przypomniał sobie o przysiędze wieczystej… i o tym, co powiedziała mu matka kilkanaście minut temu… Poczuł ukłucie w sercu. Ale obiecał.
— To za lekkie określenie. — Powiedział, czując jak głos grzęźnie mu w gardle. Lestrange skrzywił się w bardzo brzydki sposób machając różdżką, zmieniając tym kierunek mieszania wywaru w kotle. — Katował. Magicznie i fizycznie. Sam nie wiem jakim cudem wytrzymała to przez tyle lat.
— Mówiłem, że nic dobrego z niego nie będzie — oświadczył sucho. — Ale się uparła, że musisz mieć ojca… Po twoich słowach wnioskuję, że słowo ojciec było bardzo odległe do jego realnego znaczenia. — Chłopak skinął głową. — Zastanawiało cię kiedyś, dlaczego on jej tak nienawidził?
— Nigdy.
— Powiem ci. — Odłożył różdżkę i oparł dłonie o blat stołu, po czym spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się wesoło. Postukał palcem swoją lewą rękę. — Bo miał za żonę śmierciożercę.
— Mama… Nie… To niemożliwe.
— A jednak — parsknął. Jednym machnięciem różdżki wyjął dwie miseczki z szafki kuchennej. — Piętnaście lat temu takie związki istniały i nie było w tym nic dziwnego. Nie wiem, czy słyszałeś o Rosierach, skoro zabraniano ci o nas mówić, ale oni byli chyba najlepszym przykładem takiej… kombinacji. On zagorzały śmierciożerca, ona aktywna działaczka Zakonu Feniksa. Tak, tak. Świat nigdy nie był czarny i biały… Wszystko żyje w szarości dnia codziennego, dzieciaku. — Nalał wywary do obu naczyń i chwycił za łyżki, wkładając je do środka. — Zresztą wiesz jak to wygląda w naszej społeczności, wszyscy wiedzą o sobie wszystko, a rodzina jest mała… Jeśli ktoś zaliczy jakąś wpadkę… wszyscy o tym wiedzą.
— Co ma pan na myśli?
— Wolność, mój drogi — zaśmiał się i podsunął do niego miskę z łyżką. — Wolność, za którą każdy z nas płaci najwyższą cenę.
— Voldemort daje tę wolność?
— Daje i zabiera. To piękna cecha ludzi wielkich, mogą zrobić z nami, co tylko zechcą, ale mogą nam również ofiarować wszystko, czego tylko zapragniemy. Twojej matce dał wolność… A kiedy zniknął, odebrano jej ją.
— Nie rozumiem.
— Ty naprawdę nic nie wiesz o swojej matce, mam rację?
— Nigdy nic nie mówiła, a ojciec zabraniał pytać. Jedynie z kłótni… Jedynie z krzyków znam strzępki informacji… Ale nie potrafię ich złożyć.
— Piekło to rodziny, które nie szanują statusu społecznego. Są bydłem, ordynarnym, niewychowanym kompostem. Czasami jednak nie ma wyboru i trzeba z nim żyć. A co gorsza, rozmnażać się. — Oświadczył to z największym wstrętem w głosie, na jaki najprawdopodobniej było go stać. Po ciele Ślizgona przebiegł dreszcz. — Twojego ojca poznaliśmy na krótko przed zniknięciem Czarnego Pana. Rodzice Gwen musieli ją za niego wydać, ponieważ miał kontakty z ludźmi, z którymi oni mieli problemy. Aurorzy deptali im po piętach, ktoś musiał to wyciszyć… — Wypił trochę wywaru, Tony zrobił to samo i poczuł miłe ciepło w żołądku… jakby dawny smak dzieciństwa. Ktoś już mu dawał taki wywar, ale nie pamiętał kto. — Ślub był czymś idealnym. Jego rodzina weszła w łaski arystokratów, natomiast rodzice Gwen pozbyli się zarzutów… Ona natomiast, cóż. Mieliśmy inne plany. Ale słowo się rzekło, trzeba było coś z tym zrobić. Najpierw wszystko było w porządku. Każde z nich żyło własnym życiem. On przesiadywał w pracy razem z tymi swoimi szlamami i zdrajcami krwi, ona ze mną i resztą, wykonywaliśmy zlecenia Czarnego Pana. Była jedną z niewielu kobiet, które zdecydowały się do niego dołączyć… Rodzice nigdy nie pozwalali mieć jej własnego zdania, do tego wydali ją za jakiegoś śmierdzącego zdrajcę krwi, który absolutnie niczym nie mógł zaimponować takiej czarownicy, jaką była… Twoja matka była kiedyś piękną i niezwykle inteligentną wiedźmą. Nie znam czarodzieja, który by się nią nie zainteresował. — Tony napił się wywaru i lekko uśmiechnął, po raz pierwszy w życiu słyszał pochlebstwa skierowane pod adres jego mamy… To było miłe uczucie. — Cały czas była jak ptak w klatce. Czarny Pan ją otworzył i wypuścił na wolność, dając wszystko, co tylko potrzebne jej było do wolności. Poczucie własnej wartości i możliwość robienia wszystkiego, co tylko zechce, do tego nagradzając za każdą zrealizowaną dobrze misję. Byliśmy jak królowie świata, dzieciaku. — Wyjaśnił, mieszając łyżką w misce. — Gwen i twój ojciec nie byli dla siebie stworzeni, a to, że w ogóle byli ze sobą, to tylko ironia losu. Może wydawać ci się to okrutne, w końcu mowa tu o ludziach, którzy cię spłodzili, jednak taka jest prawda. Jesteś tylko i wyłącznie działaniem czysto inwestycyjnym… zabezpieczeniem na przyszłość. Bo każdy, nawet najbardziej plugawy ród dba o to, by nazwisko przetrwało… Choć często zastanawiam się po co, skoro tylko przynoszą hańbę czarodziejom. Tacy Weasleyowie na przykład. Nikt by za nimi nie płakał. — Machnął lekceważąco dłonią.
— To nie jest okrutne… Zdaję sobie sprawę, dlaczego istnieję.
— Istniałeś. — Poprawił go. — Jesteś teraz tutaj, z dala od ojca. Nawet jeśli będzie chciał cię dosięgnąć, skończy marnie. Raz wrzucił mnie do więzienia i ledwo co uszedł z życiem. Z tego, co wiem, od kilku lat jedynie siedzi za biurkiem. Nie udziela się podczas akcji. — Urquhart skinął nieznacznie głową. — Stary auror z zastygniętymi kośćmi… Refleks już nie ten. Sprawność oceny orientacji… Byłby łatwym celem. Obiecałem Gwen, że się tobą zaopiekuję, póki nie rozpoczniesz własnego prawdziwie dorosłego życia. Dotrzymam przysięgi. Przez wzgląd na przeszłość. — Dolał sobie jeszcze trochę wywaru, Tony’emu zresztą również.
— Mama już nie żyje, prawda?
— Sam wiesz to najlepiej. — Chłopak skinął głową nieznacznie. Chciało mu się płakać, jednak nie czuł łez w oczach. Jego serce biło szybciej, a oddech był nierówny, jednak nie panikował, nie łkał, nie popadał w żal… Spojrzał na wywar. Profesor Snape uczył ich go przygotowywać na jednych z lekcji. Eliksir spokoju… Spojrzał na kociołek. Pan Lestrange musiał mieć naprawdę duże problemy z samym sobą, skoro pił tego aż takie ilości. — Nie smuć się, dzieciaku, tam jest jej z pewnością lepiej niż tutaj.
— Z tym się zgodzę — odparł szczerze i spojrzał na Lestrange’a, a potem na jego dłoń. Tylko jeden palec przyozdobiony był pierścieniem rodowym. Nic innego. Nie miał żony. I nie wydawało mu się, by kiedykolwiek ją miał. — Był pan kuzynem mamy z pierwszej linii, prawda? — Zamilkł na chwilę. — Znaczy... Był pan blisko niej, zanim trafił do Azkabanu.
— Co z tego?
— Ojciec kiedyś wyzywał ją od dziwek. — Zamilkł na chwilę i zacisnął dłonie w pięści. — Czy mama miała z kimś romans? — Lestrange zaśmiał się cicho, spoglądając w sufit. — Mama go nie kochała… Zresztą się nie dziwię, jednak… Kiedy byłem dzieckiem, zastanawiało mnie, czy jeśli ona kocha kogoś innego, to nie może do niego pójść? — zarumienił się zażenowany tym dziecinnym pytaniem, mimo wieku wciąż był bardzo naiwny. — Uciec od tego szaleństwa do kochanka, za którego ojciec tak ją krzywdził.
— Ciężko uciec do kogoś zamkniętego w więzieniu — powiedział mężczyzna, a Tony zamilkł, nadal wpatrując się w blat stołu. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że tamten mężczyzna może być zamknięty… W końcu nigdy nie podejrzewał mamy o bycie śmierciożercą, więc taki scenariusz nigdy nie nasunął mu się na myśl. — Słodka Gwen… Żałuję, że nie mogłem jej pomóc. — Tony poderwał do niego wzrok, zszokowany tym, co słyszy. — Zrobiłbym wszystko, byleby znów ujrzeć jej piękne oczy w chwili walki o wolność… Ich wyraz w tych momentach był niesamowity. Po niej tylko jedna kobieta zaimponowała mi równie mocno... — Zamilkł i odchrząknął. — Zebrało mi się na sentymenty. — Zaśmiał się krótko, po czym wstał i spojrzał na zegar. — Późno już. Na górze jest masa wolnych sypialni, wybierz sobie którąś, ja muszę jeszcze załatwić kilka rzeczy.

— Kochał pan mamę prawdziwą miłością? — Mężczyzna zamarł, stojąc już przy drzwiach, jakby ktoś rzucił w niego klątwą. Po pięciu, może sześciu sekundach odpowiedział, ale nie była to odpowiedź, jakiej Tony się spodziewał.
— To nie była miłość, a iluzja... Było to marzenie o miłości, która istnieć nie powinna, sen z którego nigdy nie chciałem się wybudzić… ona zresztą też nie.

*

— Dlaczego to zrobiłeś?
Tony patrzył w oczy przesłuchującego go aurora. Jak na profesjonalistę, raczej nie za dobrze ukrywał uczucia. Był wzburzony i zdruzgotany. Jego umysł najwyraźniej nie był w stanie ogarnąć jednocześnie tylu emocji. Dzieciak przed nim zabił swojego ojca, a jego szefa. Ot tak po prostu przyszedł i go zabił. Bez uzasadnienia. Bez słowa wyjaśnienia. Po prostu… rzucił klątwę uśmiercającą i po wszystkim.
— Gadaj, szczeniaku! — Podniósł głos, chwytając go za koszulę i pociągnął do siebie. Inny auror znajdujący się w pomieszczeniu zrobił krok naprzód, chcąc go najwyraźniej powstrzymać, jednak już było za późno. Tony odwrócił gwałtownie głowę w bok, kiedy otrzymał uderzenie w twarz. Pięść brutalnie wbiła mu się w policzek aż coś w środku szczęki Ślizgona zachrobotało niebezpiecznie. — Gadaj, sukinsynu, dlaczego! — Krzyknął. Nie panował nad głosem. Był nie tylko roztrzęsiony emocjonalnie, poza złością Tony dosłyszał się również paniki. Nic dziwnego, w podobnym czasie Minister Magii został zamordowany, a aurorzy zostali bez dowódcy. Parsknął cicho na tę myśl, byli bezbronni. Spojrzał na tego obrońcę uciśnionych, który właśnie mu przywalił, znał go. Tak jak i kilku innych aurorów przyjaźniących się z ojcem. Ten zdradzał żonę i zabawiał się z zniewieściałymi chłopcami w jednym z klubów na Nokturnie. Bawił go…
— Dla wolności.



* Viva la vida - żyj życiem



No i to by było na tyle, jak się podoba? Dajcie znać w komentarzach! Dziękuję cudownej Jasmine za poprawienie tekstu! Pozdrawiam CISSY

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz