sobota, 22 czerwca 2019

56. Mordercy już tak mają



Harry niepewnie zatrzymał się pośrodku salonu. Po przybyciu pana Kirishimy wraz z Hermioną, pojawił się Dumbledore oraz Moody, a także Kingsley, zwołując niespodziewane spotkanie. Pan Kirishima był znany z bitew i nauki walk, jego sława ciągnęła się po wszystkich klubach pojedynków na świecie, a jego autorytet był niepodważalny w kwestii białej magii i walki z ciemną stroną. Jednak… Skąd Hermionie w ogóle przyszło na myśl prosić go o pomoc? Co więcej, jak tego dokonała? Nie miał okazji o to zapytać, gdyż zaraz po pojawieniu się, zniknęli za drzwiami innego pokoju, szczelnie zabezpieczając je przed podsłuchiwaniem. A kiedy pozwolono jej wyjść, została poproszona o towarzyszenie Tonks w jakiejś sprawie na Pokątnej, zanim zdążył ją złapać i zadać pytania… Pozostało mu jedynie czekanie. Nie trwało ono długo, po kilkunastu minutach od deportowania się Granger i Nimfadory, do jego pokoju wszedł Kingsley, informując go, że Kirishima chciałby z nim porozmawiać… Była to ostatnia rzecz, na jaką w tej chwili chłopak był gotów. Ojciec Touki nie przepadał za nim, odkąd go poznał i to wiedział, śmiał nawet twierdzić, że jego spotkanie z panem Kirishimą było gorsze niż poznanie Lucjusza Malfoya, bo ten drugi przynajmniej pozorował uprzejmość. Kirishima zwyzywał go na samym wstępie.
Kiedy drzwi się zamknęły, Potter poczuł się nieswojo. Jeśli to możliwe, bardziej niż kiedy w zeszłe wakacje miał dowiedzieć się kto będzie się nim zajmował po śmierci Dursleyów. Bo wtedy było tu nieco więcej osób, teraz był tylko on i Benedict Kirishima… Ojciec Touki… Która nie żyła z jego winy.

*

Narcyza wciąż spoglądała na Esmeraldę, jakby ta całkowicie postradała rozum. Nie sądziła, aby tamta naprawdę rozważała taką opcję, jak proponowanie swojemu dziecku zostanie śmierciożercą. Ona sama, wiedząc o misji swojego syna, była przerażona. Draco śmierciożercą… Dobrze, że od tego uciekł.
— Rozumiem, że masz żal do Zakonu za to, co stało się z Zabinim, ale…
— Żal? — Przerwała jej, patrząc na nią spod przymrużonych powiek. — Żal. — Powtórzyła głucho. — To nie żal, tylko piękna w swej prostocie nienawiść. Nie masz bladego pojęcia, co na mnie wtedy spadło.
— Jednak dałaś sobie radę — przyznała, choć niechętnie. Naprawdę nie lubiła tej kobiety, jednak musiała przyznać jej tą rację. Narcyza nie wiedziała, czy dałaby sobie radę, gdyby spadł na nią taki ciężar, jaki w tamtym momencie spadł na barki Esmeraldy... Zabini prychnęła, dotykając nagle lewego policzka, jakby coś ją tam zabolało. Jednak Black nie dostrzegła żadnej rany. — Daj mu trwać przy swoim postanowieniu.
— Nie mam zamiaru patrzeć i na jego zwłoki, Narcyzo.
— Więc pomóż nam, żeby do tego nie doszło.
— Nigdy — syknęła niczym jadowita żmija. — Powtarzam, nigdy nie pomogę Zakonowi. Natomiast sprawa twojej siostry to twój problem, Black, nie zaryzykuję zdrowia i bezpieczeństwa Lucjusza, bo masz taki kaprys. Czasy, kiedy on był gotów zrobić to dla ciebie, również przeminęły, Cissy. — Powiedziała słodko, podnosząc się, co sygnalizowało, iż uważa tę rozmowę za zakończoną. — Powinnaś już iść.
— Nie żebym spodziewała się czegoś innego. — Odparła kobieta, również wstając i skierowała się do wyjścia. Esmeralda poszła zaraz za nią. — Trafię do wyjścia.
— Wolę mieć co do tego pewność — powiedziała chłodno, wychodząc z blondynką na korytarz. Tamta spiorunowała ją wzrokiem. — Chcesz coś dodać?
— Jest bardzo wiele rzeczy, które w tej chwili chciałabym ci powiedzieć, jednak szkoda mi na to energii. — Esmeralda jedynie prychnęła. Przeszły w ciszy aż do drzwi, nie miały sobie nic do powiedzenia… A raczej miały, aż za dużo. Obie milczały tylko i wyłącznie dlatego, że były wychowane w sposób, gdzie wiele rzeczy należy przemilczeć z racji bycia damą. Obie stosowały się do etykiety i siedziały cicho, w myślach zabijając się wzajemnie i obrzucając najgorszymi obelgami, jakie tylko znały. Wzajemna niechęć była na tyle wyczuwalna, że kiedy przeszły obok skrzata domowego czyszczącego jedną z marmurowych figur w korytarzu, ten odsunął się pospiesznie i wzdrygnął. Co w przypadku skrzata pani Zabini było bardzo rzadkim zjawiskiem, stworzenie bowiem było “wychowane” w taki sposób, aby nie okazywało żadnych uczuć względem właściciela. Pozytywnych ani negatywnych, po prostu było neutralne, a przez złamanie tej reguły, jak w tej chwili, zmuszone było uderzyć się głową w mur dziesięciokroć. Kiedy Esmeralda otworzyła drzwi, chcąc jak najszybciej wyzbyć się intruza, Narcyza przystanęła.
— Coś jeszcze? — Zapytała, patrząc na nią z niechęcią. Blondynka zacisnęła dłonie w pięści i wzięła głęboki wdech. Czasami trzeba przełknąć własną dumę, walcząc w słusznym celu… Odłożyć uprzedzenia na bok.
— Nie zmienisz zdania…
— Ty i wahanie? — Przerwała jej. Black poderwała głowę, niczym zirytowana nastolatka, bo właśnie w tej chwili obie tak się zachowywały - jak rozkapryszone dziewczęta, a nie dojrzałe kobiety, które niejedno już w życiu zobaczyły i przeżyły. Zabini zamilkła na chwilę i spojrzała w stronę salonu. — Zżera cię poczucie winy za własne dziecko… dzieci — poprawiła się. — Nie potrafiłaś być matką, więc nie masz prawa mówić mi, jak powinnam reagować na postanowienia mojego syna. W tej kwestii nie masz prawa mnie oceniać. Bo do mnie, mimo wszystko, Blaise nie odczuwa nienawiści. Możesz to samo powiedzieć o Draco? — Obie wiedziały, że nie może. Esmeralda wpatrywała się przez chwilę w oczy Narcyzy, aż dostrzegła, że na chwilę błysnęły, jakby… Jakby zrobiło się jej żal. Jednak to trwało tylko przez chwilę, po tym czasie kobieta odwróciła wzrok w stronę drzwi do salonu. Ktoś tam na nią czekał. Tego Narcyza była pewna, pytanie brzmi… kto? — Jednak, może to i lepiej, że Blaise nie chce wrócić. — Oświadczyła ciszej. To zbiło blondynkę z tropu. Zamrugała, tracąc bojową pozę. Esmeralda zabrzmiała na równie rozchwianą, co ona wcześniej. Coś tu nie grało…
— Nie będziesz go ścigać? — Tamta pokręciła głową, otulając się ramionami.
— Byłam taka sama w jego wieku… Skoro podjął taką decyzję, życzę mu powodzenia. Przekaż mu, że zawsze może przyjść. Ludzie po ucieczce boją się konfrontacji z tymi, których zostawili. Przynajmniej to mogę mu zagwarantować. Że nie mam żalu.
— Masz.
— To mój syn. — Uśmiechnęła się pod nosem. — Jedyny promień światła, który trzymał mnie przy życiu tyle lat. Rodzice nie chcą często puścić dzieci, boją się samotności… Ja nie będę sama.
— To też mu przekazać?
— Nie. — Spojrzała na kobietę. — Doświadczyłaś kiedyś samotności, Narcyzo? — Nie spodziewała się takiego pytania. Pokręciła głową, mimo wszystko nigdy nie była samotna. Choć często miała wrażenie, że jej pragnie, to jednak nie była sama. Miała zawsze kogoś, kto ją wspierał, nawet jeśli ona tego kogoś nie uznawała za odpowiedniego. Bella, Evan, Lucjusz, Syriusz… Cassy. Ktoś zawsze nad nią czuwał. — Wbrew całej nienawiści do twojej osoby, nie życzę ci tego. — Tym zakończyła tę dziwaczną wymianę zdań. Narcyza skinęła jej głową, po czym odwróciła się i wyszła, a kiedy tylko drzwi się zamknęły, pomyślała, że mimo wszystko powinna szanować Esmeraldę. Była o wiele lepszą osobą niż ona sama.

*

Draco opuszkami palców dotknął swojej blizny, lekko się przy tym krzywiąc. Często o niej zapominał, w końcu została mu po ostatniej walce na zawodach drużynowych, które odbyły się jeszcze przed Hogwartem. Sądził, że w miarę upływu lat… sam nie wiedział… wchłoną się? Nie zrobiły tego i nic nie wskazywało na to, by to miało się zmienić, skoro do tej pory nikomu nie udało się wyleczyć tych kilku paskudnych blizn. Cóż... Nie były widoczne, zwykle zakrywane przez ubranie, nie było powodu, by uznawać je za jakiś defekt. Przynajmniej do czasu, aż znów pójdzie z kimś do łóżka i zaczną się niewygodne pytania.
Chłopak pokręcił głową, odganiając niechciane myśli. Założył koszulkę, a na nią górną część munduru. Był prosty, grafitowy, z czerwonymi mankietami, o złotej, wyszywanej obwódce. Osiem złotych guzików mieniło się w świetle świec palących się w pomieszczeniu, a całość komponowała się nienajgorzej. W Akademii nie preferowali szkolnych szat, przeznaczając je jedynie dla ich mentorów. Uczniowie nosili mundurki stylizowane na mugolski strój służb mundurowych i co dziwne, nie przeszkadzało mu to.
— Mężczyzna w mundurze zawsze jest bardziej ponętny. — Draco odwrócił wzrok do kobiety, opierającej się o framugę drzwi pokoju i szczerze się zdziwił. Nie była to Esmeralda.
— Kim...
— Ach. Zapomniałam. Nie znamy się — oświadczyła kobieta, uśmiechając się do niego uprzejmie. Wyglądała jak dwudziestolatka, ale jej głos był nieco dojrzalszy, co kazało mu myśleć, iż rozmawia z wilą. — Jestem twoją ciotką — odparła, podchodząc do niego i wyciągnęła do niego dłoń. — Roxanne Malfoy, siostra Lucjusza. — Draco zamrugał zdziwiony. Kiedyś... kiedy był dzieckiem widział w domu fotografię tej czarownicy... ale nieco młodszej. Nigdy by nie przypuszczał, że jest w stanie utrzymać swoją młodą formę aż tak długo. Nawet jego babka się starzała, a była prawdziwą wilą. — Pamiętam cię jako niemowlę. Nigdy nie spodziewałabym się, że wyrośniesz na takiego przystojniaka. — Posłała mu uśmiech, a chłopak zamrugał jakby zdezorientowany. Rzadko słyszy się tego typu komplementy. Zwykle od starych ciotek, które... w sumie... Ona była jego ciotką. Choć dziwnie się czuł, patrząc na dwudziestolatkę. — Ale geny masz po Malfoyach. To od razu widać — oświadczyła wyniośle, ale radośnie. Nie udawała poważnej. Z czym raczej się nie spotkał nigdy poza przypadkiem jego babki. Wszyscy z jego rodziny byli stonowani, nie mówili głośno, nie opowiadali dowcipów ani nie uśmiechali się, kiedy nie było ku temu potrzeby. Mimo iż widział w niej Malfoya, zupełnie go nie czuł.
— Jak... Pani… Ciocia — powiedział i poczuł się dziwnie, wypowiadając to słowo. — Tu weszła?
— Po prostu Roxanne. — Machnęła ręką, a on przytaknął. Rozejrzała się po pokoju, uśmiechając się lekko. Jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. W tej chwili tęsknił za swoim darem czytania w myślach poprzez jedno spojrzenie. Niewygodne pytania nie padłyby, on nie musiałby się niczego domyślać, znałby ją na wylot w sposób, w jaki nie zna zapewne sama siebie, zapominając o swoich wspomnieniach z dawnych lat. Teraz jednak nie mógł tego zrobić, musiał skonfrontować się z rzeczywistością tak, jak każdy inny czarodziej na ziemi. I właśnie to tak bardzo go w tej chwili drażniło. — Wiesz o mnie niewiele, jak zgaduję. — Rzuciła sucho. Ponownie skinął jej głową. — Ale wiesz pewnie, że nasz ród od wieków wyznawał ideologię ciemnej strony.
— Przeważnie.
— Coś w niej jest, co zawsze ich tam gnało — odparła i na niego spojrzała, a jej oczy błyszczały w sposób tak bardzo przypominający Draco ich babkę. — Mnie wręcz przeciwnie, wyznaję jasną stronę i walczę… z mrokiem od niedawna — machnęła znudzona ręką. — Głównie w Stanach Zjednoczonych.
— Jesteś aurorką.
— Amerykańską — przytaknęła. Draco wydało się to zabawne. Aurorka nosząca jego nazwisko… Naprawdę komicznie, wręcz abstrakcyjnie to brzmiało. — Stany wolą nie wkraczać w konflikty Brytów. Przez co jestem w stanie znaleźć przyjaciół po obu stronach barykady, nie zostając o nic oskarżoną. Taką mam pracę.
— Jednak co robisz tutaj?
— Jako pośrednik umów pomiędzy Brytami a Ameryką muszę co jakiś czas się tutaj pojawić, Lucjusz w końcu jest ambasadorem. — Draco zdziwił się jej ostatnimi słowami. Przecież po trafieniu do Azkabanu ojciec stracił to stanowisko. Po wyjściu z więzienia nawet nie wspomniał o pracy. Dlaczego Roxanne twierdziła, że znów ten jest ambasadorem? “Zabito Ministra Magii”, przeszło mu przez myśl, jednak byłby to dla niego szok, gdyby okazało się, że Czarny Pan działa aż tak szybko. — Jednak moje pytanie brzmi, co ty tutaj robisz, Draco? — Spojrzała po pokoju. — Bo wychodzę z założenia, że mieszkasz.
— Można to tak określić — oświadczył, również rozglądając się po jego sypialni. — Pobieram nauki w Akademii Czarnego Orła, przejściowo mieszkam tutaj. — Przeniosła na niego wzrok.
— A Hogwart?
— Zostawiłem za sobą. — Przytaknęła na znak zrozumienia i westchnęła cicho. — Też tam chodziłaś. — Zauważył ostrożnie, Roxanne wydawała mu się smutna, wręcz nostalgiczna, co nie pasowało mu do jej wcześniejszego zachowania. Była zbyt pewna siebie i zadowolona z życia, by nagle stać się kimś zupełnie innym. Musiało nie być to dla niej miłe wspomnienie, stąd tak drastyczna zmiana emocji. Chociaż samo to, iż pokazywała ich wachlarz, wydawało mu się osobliwe, nikt z jego rodziny nie zachowywał się w ten sposób.
— Lata temu. Również nie powinnam do nich wracać. — Zamilkła, jakby w ostatniej chwili powstrzymując się przed dodaniem czegoś. — Mam tutaj to, czego zawsze pragnęłam. Pracuję w wywiadzie aurorskim dla Stanów, likwiduję zagrożenia. — Wyprostowała się i posłała mu uśmiech. Znów stała się wesoła, a kiedy po pewnej chwili parsknęła cicho, mierząc go spojrzeniem, całkowicie zbiła go z tropu. Nie wiedział, czego może się po niej spodziewać, zachowywała się zupełnie nielogicznie. Przypominała mu tym nieco ciotkę Bellatriks, której humor zmieniał się w ciągu sekundy… Jednak Bellę wyniszczyło szaleństwo Azkabanu, nie sądził, by Roxanne przeżyła coś podobnego. Do tego ona… była tą dobrą. — Przypominasz mi Lucjusza... choć to pewnie dla ciebie ujma, naprawdę widzę go w twoich oczach. — Draco milczał. Roxanne westchnęła i spojrzała na otwarte drzwi, jakby sprawdzając czy ktoś przy nich nie stoi. Korytarz był pusty. — Każdy ma swoje powody, by opuścić tamte strony. Także masz cel, prawda? — spytała, a jej głos stał się cichy. — Porzuciłeś dawne życie, by się tutaj zjawić. Nagle, bez żadnych wcześniejszych zrywów buntu przeciw temu, co działo się w twoim życiu. Nie chodzi tutaj o wzrok, nie mylę się chyba… Gdyby tak było, zaraz po jego naprawie wróciłbyś do Anglii. — Nadal milczał. — Chcesz kogoś tym uchronić przed przyszłością... — Draco nie dziwił się, iż znała przepowiednie Cassy. Jego siostra powiedziała mu kiedyś, że wszyscy z rodziny znają prawdę. Wszyscy poza mamą. A co za tym idzie, Roxanne również musiała je znać. — To właśnie przypomina mi w tobie Lucjusza. — Blondyn uniósł do niej wzrok, patrzyła na niego. — Blackowie porzucają ukochane osoby. Malfoyowie za to pozostają wierni do końca tym, na których im zależy. — Posłała mu blady uśmiech, a Draco przeszło przez myśl, że Roxanne ma rację… Z jakiegoś powodu wydawało mu się, że ona również przypomina mu Lucjusza… i popełni ten sam błąd, co oni wszyscy.
*

Panowała cisza. Harry wciąż stał pośrodku salonu, wpatrując się w postać stojącą przy oknie. Pan Kirishima nie wyglądał tak, jakim Potter go zapamiętał. Był wychudzony i blady, wyglądał na kogoś, kto bardzo długo nie spał, a jego oczy były niczym u lalki, szklane i puste, spoglądające gdzieś w przestrzeń. Pomyślał nawet, iż przekraczały czas. Patrzył w miejsca, których nie mógł teraz widzieć, w przyszłość… lub przeszłość. Ignorując otaczający go świat, jak i rzeczywistość. “Czyli to oznacza zatracenie się w fantazji i zapomnienie o życiu”, pomyślał. W tej właśnie chwili spojrzenie Benedicta w odbiciu skierowało się na niego. Potter poczuł dreszcz i nie wiedząc dlaczego, natychmiast się wyprostował. Starszy mag odwrócił się do niego, a jego usta wykrzywiły się w sposób przypominający Potterowi pana Malfoya, minimalne ironiczne uniesienie kącików warg do góry.
— Masz drogę wolną, chłopcze, działaj. — Oświadczył przechodząc przez pomieszczenie i przysiadł w fotelu obok kominka. Harry przełknął ślinę, która nagle zaczęła mu wadzić i spojrzał na swoje dłonie. Panowała cisza. Harry nie uniósł do niego wzroku. Dlaczego? Bał się? Chyba tak. Do dziś pamiętał, jak ciężko było mu spojrzeć na ojca Cedrica po tym, co się wydarzyło, zresztą gdyby go ujrzał dziś, sądził, że to spotkanie byłoby dla niego ciężkie.
— Różnię się od Touki, proszę pana… — wyszeptał, a wielka gula po raz kolejny zatkała mu gardło. Poczuł jak dłonie mu się pocą. Bał się unieść głowę, obawiał się tego, co ujrzy w oczach ojca Touki. Ale mówił dalej, starając się z całych sił, aby jego głos brzmiał normalnie. — Nie czuję się gotów na spotkanie ze śmiercią. — Tak faktycznie było. Touka nie bała się śmierci, jego natomiast nawiedzały koszmary, w których nie mógł oddychać, on… lub ktoś mu bliski. Gdzie śmierć zabierała po kolei każdego, kto się do niego zbliżył. A on na końcu również ginął, w samotności, dławiąc się własnym oddechem.
Coś zastukało w okno. Kiedy tam spojrzał, zamrugał zdziwiony, widząc jaskółkę. Stała tam… na parapecie, jakby nigdy nic. Kiedy tylko wzrok Harry’ego zetknął się z jej ciemnymi oczami, odwróciła się i odleciała.
— Na tym polegała jej wyjątkowość. — Pan Kirishima uśmiechnął się do niego w sposób wręcz opiekuńczy. Harry nagle poczuł, jak wszystko opada… Coś się w nim rozpływa, a niewidzialna dłoń zaciskająca się na jego sercu, odpuszcza. — Spróbujmy się jej nauczyć.

*

Narcyza stała w sypialni, spoglądając na szafę pełną fiolek. Nawet połowa z nich nie została jeszcze przez nią wypita. Patrzyła na ich zawartość i starała się określić, co się w nich znajduje. Każdy flakon miał datę, niektóre krótką notkę wygrawerowaną na swojej powierzchni. Jak na przykład “narodziny Draco i Cassy” czy “Pogrzeb ojca”. Były to wspomnienia istotne, jednak ona się ich pozbyła. Po co?
— Bardzo lubię wspomnienie twojego ślubu. — Odezwał się ktoś. Drgnęła i odwróciła się gwałtownie w stronę łóżka. O kolumnę opierał się jej szwagier. Szybko machnęła różdżką, zamykając drzwi pokoju, a zamek w nich przekręcił się. Wtedy Narcyza opuściła dłoń nieco w dół, nie chowając jednak różdżki z powrotem do rękawa sukni.
— Nie powinieneś mieć tu wstępu. — Oświadczyła zimno. Rudolphus posłał jej w odpowiedzi jedynie wyrozumiały uśmiech, jakim raczył ją, kiedy była jeszcze nastolatką. Traktował ją niczym młodszą siostrę. Zresztą nie tylko ją, z tego, co wie, Syriusz był przez niego podobnie traktowany.
— Jesteśmy rodziną, mam takie samo prawo być tutaj, co ty, Cissy — powiedział spokojnie, a jego oczy skierowały się na fiolki w szafie. — Aż tak bardzo nienawidziłaś swojego życia, że postanowiłaś usunąć je z głowy?
— To nie twoja sprawa.
— Owszem, moja. — Narcyza zamrugała, zdziwiona. Mężczyzna odszedł od kolumny i przystanął przy niej, nachylając się lekko, by spojrzeć w jej chłodne, niebieskie oczy. — Bo w tej chwili kompletnie nie pamiętasz tego, dlaczego Bella chce twojego powrotu, mam rację?
— Ty…
— Rozmawiałem z Esmeraldą. — Odparł, prostując się, a coś rozlało się w żołądku Narcyzy. Zabini jednak postanowiła jej pomóc… Tylko dlaczego? Przecież zapierała się, że nigdy tego nie zrobi. — Sądzisz, że Bella cię skrzywdzi?
— Jest szalona.
— To twoja siostra. — W głosie Rudolphusa zabrzmiał chłód, a Narcyza instynktownie zacisnęła mocniej palce na trzonku różdżki. Lestrange był spokojny i uśmiechnięty, zawsze. Ale wiedziała również, że w momentach, gdy się zirytuje, jest też śmiertelnie niebezpieczny. — Jedyna, jaką masz. — Dodał miękko, a Narcyza popatrzyła w podłogę. Były wspomnienia, których nie wyzbyła się z umysłu… Andromedy nigdy nie ruszyła. Ani jednego… A powinna. Powinna się jej pozbyć w pierwszej kolejności! Andromeda zostawiła ją w najgorszym momencie jej życia. W imię czego? Jakiejś szlamy! — Chyba, że się mylę. — Dodał po chwili, kiedy nie odpowiedziała.
— Nie mylisz — odparła krótko, choć z trudnością. Uniosła niepewnie wzrok. Soczyście zielone oczy spoglądały zza okularów wprost na nią, jakby potrafiły wejść jej do duszy i wyrwać stamtąd wszystkie wspomnienia, których nie miała w umyśle. Ponoć istnieje pamięć, której nie ruszy żadna klątwa, wspomnienia, które zachowują się w innym miejscu niż umysł… Ale nie można do nich w żaden sposób trafić, ani samemu, ani z pomocą nikogo innego. To wspomnienia, do których dostęp, według wierzeń, mają jedynie bóstwa po śmierci, chcąc sprowadzić ich do niebios bądź piekieł… Jednak w tej sekundzie Narcyza naprawdę bała się, że Rudolphus je wszystkie widzi. Dlatego szybko zerwała kontakt wzrokowy i przeszła przez pokój, oddalając się od niego na stosowną, według niej samej, odległość. — Ale nie zmienia to faktu, iż nie mam pojęcia, do czego jest zdolna.
— W tym tkwi cały urok. — Westchnął z rozmarzeniem. Narcyza nigdy nie wątpiła w to, że Rudolphus jest szalony. Odkąd go znała, był taki, uprzejmy, szarmancki, ale niezrównoważony. Pojmujący świat w dziwaczny sposób. — Gdybyś pamiętała, wiedziałabyś, że jesteś w jej życiu jedyną osobą, której nigdy nie skrzywdzi.
— Severusowi powiedziała coś innego. — Narcyza zamilkła, zdając sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziała. Rudolphus udał, że te słowa nie padły i kontynuował.
— Jesteś jej światłem, Cissy. — Zamilkł na chwilę. — Powinnaś wrócić… Nie jest jeszcze za późno.
— Wrócić? — Prychnęła i pokręciła głową. — Nie mam dokąd. Przekreśliłam tamto życie nie bez powodu. Zostawiłam Lucjusza, Draco, was. Nie z wymysłu, a chcąc coś zmienić. Tkwiłam w tym szaleństwie zbyt długo, by siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak każdy z nas się wyniszcza do końca. Jak… Stajemy się wrakami, które nie rozróżniają rzeczywistości od swoich wyobrażeń. Gdzie… szaleństwo zabiera nas w mrok tak bardzo, że sami oddajemy się w jego ręce. — Uniosła wzrok do soczyście zielonych oczu Rudolphusa. — Modląc się do diabła.
— Nie masz pojęcia dlaczego to zrobiłem.
— Nie muszę mieć. Sprzedałeś mu się, Lestrange. — Oświadczyła zimno. — Dla was nie ma już nadziei… Ja mam jej resztkę. Chcę wyjść… Wyjść z mroku, w jakim przyszło mi żyć. — Otuliła się rękami, jakby było jej zimno, patrząc na jego dłonie, gdzie miał pierścień Lestrange'ów, Blacków, który podarował mu kiedyś jej ojciec i obrączkę ślubną. — Mówisz mi o świetle. Belli nie da się już ocalić — wyszeptała, wciąż się w nią wpatrując. — Chciałam do niej pójść, ale teraz do mnie dotarło, że to bezcelowe. Coś w Azkabanie ją złamało. Pozbawiło do reszty zdrowych zmysłów… Twierdzisz, że niczego by mi nie zrobiła, bo jesteś ślepy. Za bardzo ją kochasz… Dlatego nie widzisz tego, co się dzieje. Ale ja tak. Dlatego daj mi szansę.
— Dlaczego mam to robić, skoro ty nie dajesz jej Belli. — Narcyza wzruszyła ramionami. — Nie skrzywdzi cię.
— Skąd ta pewność?
— Ponieważ to ja z naszej dwójki pamiętam. — Narcyza uniosła do niego wzrok, ale była już całkowicie sama. Lestrange przepadł. Wyparował… jakby nigdy go tu nie było. Black dotknęła swoich bladych dłoni, po czym popatrzyła na fiolki o ciemnofioletowej barwie… Fiolki z Bellą.

*

— Pansy? — Cisza. — Wiem, że tam jesteś… — Kiedy za trzecim lub czwartym razem nadal nikt mu nie odpowiedział, Zabini westchnął cicho. Nie chciał tego robić, jednak obiecał, że się tym zajmie. Odsunął dłoń od drzwi, w które pukał, i skierował ją na klamkę, którą powoli nacisnął, otwierając je delikatnie i wszedł do pokoju. Pomieszczenie, które tak dobrze znał, zmieniło się nieco, odkąd był tutaj ostatnio. Ściany, niegdyś błękitne, były teraz grafitowe, wszelkie meble z jasnego drewna zastąpiły ciężkie dębowe, natomiast wszystkie złote elementy stały się srebrne. Pokój nie był już przytulny, przytłaczał go. Wywoływał niepokój i nieprzyjemny dreszcz… To nie był zupełnie styl Pansy, natomiast świetnie odzwierciedlał jej ciotkę, Ramonę Parkinson, która była z pochodzenia Austriaczką. Zawsze ubrana w ciemne szaty, które poprzez masę srebrnych haftów przypominały każdemu, kto ją widział, iż jest damą najwyższego sortu. Nie była to prawda, jednak nikt nigdy nie śmiał tego Ramonie powiedzieć. Kobieta była wielka, bezwzględna i dostarczała wszystkim magom w Anglii najlepszego rodzaju nielegalne składniki do eliksirów…
Blaise przebiegł wzrokiem po pokoju, szukając ślizgonki. Pansy leżała na łóżku plecami do niego i nawet nie drgnęła, kiedy wszedł do środka… Zabini przymknął powoli drzwi i zastanowił się. W tej chwili Pansy była tylko dzieckiem. Małą duszyczką, która straciła wszystko, co znała. Nienawidzącą świata jeszcze bardziej niż wcześniej bezbronną istotką, której przydarzyło się coś złego.
List dostał kilka minut temu od Dafne. Skąd ta wiedziała, gdzie on jest i jak zdołała się z nim skontaktować, tego nie wiedział. Ale nie miał czasu się nad tym nawet zastanawiać. Po przeczytaniu krótkiej notki, po prostu wbiegł do kominka, natychmiast udając się do domu Pansy. W środku salonu jednak nie zastał ani Pansy, ani nikogo z jej służby, jedynie wielką kobietę, zasiadającą w fotelu tuż obok kominka, z którego wyszedł. To właśnie była Ramona Parkinson. Pogrążona w smutku i cierpieniu, w towarzystwie dwóch innych osób, których Blaise nie znał... Jednak niewiele wtedy myślał, po grzecznościowym przywitaniu się i przekazaniu najszczerszych wyrazów współczucia po stracie brata, natychmiast zapytał o osobę, dla której tu przyszedł. Ramonie nie spodobał się ten pomysł, jednak machnęła mu ręką mrucząc pod nosem, że i tak z “tym dzieckiem” nie ma kontaktu.
Zabini podszedł do niej w milczeniu i powoli przykucnął. Ciemnowłosa leżała wpatrzona w swoją bladą dłoń. Nie spała, tylko tak leżąc. Zabini nigdy nie widział, by Pansy płakała i teraz też tego nie dostrzegł. Miała czerwone oczy, jednak nie widział łez. Powoli wyciągnął do niej rękę, jednak ją odsunęła tuż przed zetknięciem. Jej spojrzenie nagle się ożywiło.
— Cholerny Gryfiak — powiedziała, a on uśmiechnął się przelotnie. Czyli bez względu na wszystko, Pansy nadal pozostaje sobą. To była dobra wiadomość. I nie. Nie oczekiwał zbyt wiele, właściwie niczego. Chciał po prostu, żeby nie była tu sama, wśród ciotek i wujostwa, którego nawet nie zna.
— Twoja ciocia mnie wpuściła. — Postanowił zacząć jakiś temat, wytłumaczyć się i nieco ją rozbudzić, ponoć odkąd się dowiedziała, nie wyszła z pokoju. Przez całą aferę wokół ministra i szefa biura aurorów inne sprawy zostały pominięte. Jak na przykład tragedia, która miała miejsce na konferencji klątw tnących w Berlinie. Dopiero teraz dowiedział się o tym… przez krótką notkę Dafne. W której został powiadomiony o tym, że minął tydzień, a Pansy nawet nie wyszła z pokoju. Jednak Blaise, patrząc teraz na dziewczynę, miał wrażenie, że ona nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że tyle czasu tu przesiedziała. — Mówiła, że nie chcesz nic jeść. Martwi się.
— O pieniądze ojca — odparła, nadal patrząc na niego niezbyt przytomna. — Dostanie je ten, kto o mnie dba… Zawsze była próżna, do tego rozrzutna. Potrzebuje tego spadku… To nie troska. Tylko interes.
— Mimo to się stara.
— Po co przyszedłeś, Zabini? — Zapytała, podnosząc się do pozycji siedzącej, a Blaise dostrzegł, że… ścięła włosy. Przez chwilę stał, nie mając pojęcia, co właściwie powiedzieć, nie sądził, że Pansy jest w stanie zrobić coś takiego. One były dla niej świętością. Odkąd pamiętał, zapierała się, że nigdy ich nie skróci bardziej niż do łokci… Teraz ledwo sięgały ramion.
— Uznałem, że tak trzeba.
— Myliłeś się. — Odparła ciszej i odwróciła wzrok, krzywiąc się na widok obrazu, który został powieszony przy kominku. Był nowy i Blaise wątpił, by Pansy zezwoliła na to, by znalazł się w jej pokoju. Tym bardziej, że przedstawiał Ramonę siedzącą na krześle przypominającym tron, która świdrowała ich wzrokiem. “Założyli jej podsłuch w postaci obrazu?” pomyślał, uświadamiając sobie, że przecież dziwnym jest wkładanie swojego portretu do sypialni bratanicy. Co więcej takiego, który bardzo intensywnie się w ciebie wpatruje, jakby za zadanie miał rejestrować cały czas co robisz, gdzie i z kim… Zabini wzdrygnął się na samą myśl o tym, że ciotka Pany ich teraz obserwuje. Podniósł się z ociąganiem i usiadł obok. — Możesz już iść. — Odgarnął powoli jej włosy z twarzy, chowając za uchem, zignorowała to. — Nie potrzebuję niani. — Warknęła, wciąż patrząc w obraz i Zabini nie wiedział, czy ten, jak i poprzedni tekst był skierowany do niego, czy do portretu ciotki. Obraz jednak nie drgnął. Blaise spojrzał na dziewczynę i wiedział, że Pansy nie potrzebuje niani. Potrzebuje czegoś, a raczej kogoś innego. Tylko po to, by dać upust złości i frustracji. By zapomnieć o żalu. Potrzebowała kogoś/ kto po prostu ją pocieszy, a później da jej już spokój. Tak przynajmniej w owej chwili sądził Zabini.
— W porządku — przyznał cicho, nie bardzo wiedząc jak zareagować, czy szybko i agresywnie, czy może subtelnie i przeciągle. Rzadko kiedy wybierali tą drugą opcję. Ostatnio kiedy postanowił się nie spieszyć, zostawił ją samą w dormitorium na swoim biurku… To musiało być niesamowicie upokarzające… A później miał jeszcze czelność zwracać jej uwagę. Nawet nie przeprosił. Nie dziwił się, że nie chciała go znać. Zachował się jak skończony dupek. — Przepraszam — wyznał z trudem. Nie lubił przyznawać się do błędów, jednak czuł potrzebę powiedzenia właśnie tego. Bo ją zranił.
— Powinieneś iść — powtórzyła, patrząc na jego dłoń, którą nieświadomie ułożył na jej przegubie. Również tam popatrzył… Zwykle wychodził z założenia, że seks rozwiązuje wszystkie problemy. Poprawia humor, pozwala zapomnieć. Jednak teraz widział, że tak nie jest, a to wszystko jest tylko chwilowe. Nikłe. Po tej chwili zapomnienia trzeba powrócić do szarej i brutalnej normalności. Gdzie nic nie jest dobrze.
— Chodźmy stąd.
— A Potter? — Spytała cicho, nie dziwił się, że wolała się upewnić. Nieraz cierpiała z winy Wybrańca. W mniejszy lub większy sposób, porzucali ją z jego winy. Bała się wystawić na odstrzał po raz kolejny. Spojrzała na niego, posłał jej delikatny uśmiech, dotykając jej dłoni, a w drugiej trzymał już różdżkę.
— W tej chwili nie ma znaczenia. — Oświadczył i faktycznie tak uważał. Teraz Harry mógł do niego napisać, mógł wysłać patronusa, ale… mimo swojego wyboru, teraz czuł, że w tej chwili powinien być właśnie tutaj. Dobrze, że Dafne do niego napisała. Tak będzie dla nich lepiej. — To jak?
— Ostatni raz, Zabini — odparła po prostu. Splatając swoje palce z jego. — W końcu… tylko ty jeden masz jeszcze jakąś wartość.

*

Lucjusz przystanął przy białej kamiennej płycie, spoglądając pustym wzrokiem w srebrny napis na niej wyryty. “Śmierć to tylko początek nowej walki”. Nie lubił go. Tym bardziej w odniesieniu do osoby leżącą pod tym nagrobkiem. Stał tak, patrząc na nią i zastanawiał się, co właściwie robi. Nie powinno go tutaj być. Nie powinien stać tutaj, z białymi różami w rękach, skoro przecież go nienawidził. Zniszczył mu życie, zdeptał marzenia, przyczynił do śmierci jego dziecka… Nie powinien tutaj stać, a już z pewnością nie co roku. Ale to robił. Był tutaj. Sam. I tylko on… nikt inny tutaj nie przychodził. Ludzie nie pamiętali, a ci, którzy tak, woleli pluć sobie w brodę na wspomnienie jego osoby.
— Nie bałeś się śmierci, a jednak coś nie pozwoliło ci tam iść — powiedział do pustej płyty, patrząc na nią i położył kwiaty. — Zostałeś tutaj. Po co? — Nie liczył na to, że otrzyma odpowiedź. I tak też się nie stało, na cmentarzu panowała zupełna cisza. Wiatr lekko kołysał uschniętymi gałęziami olchy stojącej obok nagrobka, a samotnie siedzący na jej gałęzi kruk obserwował uważnie niebo, jakby chcąc przewidzieć czy z sunących po nim gęstych chmur spadnie deszcz. — Sam pewnie wiesz to najlepiej… Boże, co ja tu robię. — Prychnął, zaciskając dłonie w pięści, znów patrząc na datę śmierci. — Miałeś kiedyś poczucie winy? Ja mam cały czas. Noc w noc wracasz i nie dajesz o sobie zapomnieć… Czy po każdym zabójstwie nie mogłeś zmrużyć oka, widząc zaraz po ich zamknięciu oblicza tych, którym to zrobiłeś w ostatnich sekundach ich życia? Widziałeś ich twarze? Czy wspomnienie tego nie dawało ci żyć? — Przykucnął przejeżdżając dłonią po literze “E”, na której zaległ jakiś brud. — Pamiętałeś ostatnie słowa? — Odsunął rękę, parząc na imię i nazwisko. — Dlaczego obiecałeś, że będę szczęśliwy, nawet po śmierci rujnując mi życie? — Poprawił kwiaty leżące na płycie po raz kolejny, kiedy jedna z róż wysunęła się z bukietu. — Byliśmy przyjaciółmi, a ty na długo przede mną wbiłeś mi nóż w serce. I do dziś nie mogę zrozumieć: Dlaczego? Przecież jej nie kochałeś. Nie mogłeś jej kochać, w końcu… — Zamilkł, nie kończąc tego zdania nawet w myślach. Obiecał mu, dawno temu, że dotrzyma tajemnicy. I to robi, bez względu na wszystko. — Ona mnie nie kochała. Tak jak mówiłeś, ale pokochała ciebie, jednak ty jej nie. Gdzie w tym szaleństwie logika? Co chciałeś uzyskać? Wtedy, teraz. Po co nadal tu jesteś?
— Szaleńcy nie myślą logicznie. — Drgnął i odwrócił głowę, po czym pokręcił nią, widząc Esmeraldę. Przez sekundę myślał, że może… sam nie wiedział. Przyjdzie? — Co roku pytasz o to samo.
— Nieprawda — odparł chłodno, prostując się i ruszył przed siebie, udając, że to nie ma znaczenia. Evan miał dla niego znaczenie. Inaczej by ich tu nie było. Patrzyła przez moment na nagrobek, po czym po prostu poszła za nim. — W tym pytałem o więcej.
— Dostałeś odpowiedź? — Spojrzał na nią, a kobieta westchnęła, chwytając go pod ramię i spojrzała w niebo, a jej ciemne oczy zalśniły. — Też często zadaję im wszystkim pytania. Żaden nie odpowiada.
— O co pytasz?
— Dlaczego nie życzyli mi źle — odparła cicho. — Każdy mnie kochał… Dziwne uczucie — zamyśliła się, patrząc przed siebie nieco zamglonym wzrokiem. — Patrzeć w oczy osoby, którą zabijasz… I nie widzieć żalu. — Jej głos przeszedł prawie do szeptu. — Myślę, że ja… nie byłabym tak spokojna.
— Obyś nigdy nie musiała się o tym przekonać. — Parsknęła cicho na tę uwagę i przypomniała sobie o Black… Nie miała zamiaru jej pomagać. I tak zrobiła zbyt wiele, prosząc Rabastiana, by przekazał tę informację Rudolphusowi. Lucjusz nie musiał o tym wiedzieć. — Masz ochotę na kawę? — Drgnęła, wyciągnięta z zamyślenia, jednak szybko zreflektowała się i skinęła głową. Kilka chwil później aportowali się z cichym pyknięciem, natomiast kruk, siedzący na gałęzi olchy, upadł nagle martwy na nagrobek Evana Rosiera i będzie tam leżał. Do następnego lata.




No i już!
Dawno mnie tutaj nie było za co bardzo was przepraszam. Teraz już zaczynają mi się wakacje, więc mam nadzieję, że zdołam dodawać je częściej. Proszę dajcie znać do sądzicie o tym rozdziale!
Dziękuję Jasmine za jego poprawienie jak i cierpliwość jaką wykazuje do mnie i mojego opowiadania.
Pozdrawiam!



3 komentarze:

  1. Witaj droga DORASO alias CISSY, tutaj Sayuri ze strony Spis Opowiadań. Wybacz, że piszę w takim miejscu, ale nie widzę nigdzie zakładki spam. Proszę bardzo uzupełnij swój blog o link do nas, bo na obecną chwilę (tj 2.07) go nie widzę. Pozdrawiam :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hejka, luka uzupełniona. Przepraszam za zwłokę i dziękuję za dodanie mojego opowiadania do spisu!

      Usuń
  2. Cześć! Przepraszam za spam pod rozdziałem, ale może akurat zachęcę cie do wejścia na SG. :D

    Zapraszam serdecznie na bloga graficznego Sidereum Graphics. Oferujemy dobrze wykonane szablony, nagłówki oraz inne prace graficzne, w które wkładamy dużo pracy, aby spełniły oczekiwania każdego.
    Oprócz tego organizujemy posty tematyczne, których tematy są wybierane przez czytelników bloga.
    Możesz również sam spróbować swoich sił w tworzeniu szablonów, ponieważ nabór jest otwarty!
    Pozdrawiam!
    Netka

    Sidereum Graphics

    OdpowiedzUsuń