niedziela, 14 lipca 2019

57. przeszłość często boli


Pamiętaj, że człowiek się zmienia, jednak jego przeszłość nigdy.
Łóżko zaskrzypiało delikatnie, psując tym idealną ciszę. Pomieszczenie było małe, ale przytulne. Na jasnych ścianach wisiały obrazy, które nie miały prawa się ruszać. Na podłodze leżał puchowy dywan, który łaskotał w stopy. Tuż obok kominka znajdował się stolik z kawiarką, z której wydobywał się zapach świeżo zaparzonej kawy, natomiast za oknem widać było wieżę Eiffla, która zachwycała nawet czystokrwistych czarodziejów. Gdzieś zza ściany słychać było francuską muzykę, wykonawcy nieznanego w świecie magii, jednak tutaj było cicho… Choć nie. Nie było. Ciszę przerywały szumy poszukiwanych rzeczy, zakładania ubrań, kilka cichych stukotów, a później dźwięk aportacji, i znowu cisza. Jakby tamta scena nigdy się nie rozegrała. Tak jak i wcześniejsze… Jakby osoba, która zniknęła, nigdy nie istniała. Jednak było inaczej. Łóżko ponownie zaskrzypiało i tym razem nie było, stukotów ani prędkiego ubierania się. Tylko dźwięk powolnego podnoszenia się i obijania się kawy o dno filiżanki.
— Zabini to dobry chłopak… — Powtórzyła cicho słowa ojca, biorąc łyk napoju i patrząc na wieżę, która stała tak, samotnie i cierpliwie, czekając na coś lub kogoś, kto nigdy nie przyjdzie. — Ciekawe co byś teraz o nim powiedział?

*

Astoria stała, obserwując rodziców przechadzających się po ogrodzie i uśmiechnęła się delikatnie. Byli dla niej przykładem. Od dziecka powtarzali jej, jak istotna jest miłość. Nawet jeśli my sami nie zdajemy sobie z tego sprawy. Każdy delikatny gest skierowany w twoją stronę, każde miłe słowo… to wszystko jest oznaką miłości. Małżonków, zakochanych, przyjaciół… To bez znaczenia. Każda miłość jest równie cenna. I to właśnie ona napędza świat, choć często o tym zapominamy.
— Miłość cierpliwa jest, łaskawa… — powiedziała cicho, odsuwając się od okna i spojrzała na ostatni list, jaki wymieniła z kimś, kto podaje się za Cassy. Nie był długi, jak zwykle. Ale dzięki niemu…. Zdecydowała się. Po raz kolejny przeleciała wzrokiem po tekście, powtarzając sobie jego treść niczym mantrę, po czym przywołała do siebie walizkę. Czas zniknąć.

Astorio,
Piszę do Ciebie, by przelać na papier wszystkie targające mną emocje. Jak wiesz, nigdy nie miałam problemu, by o nich mówić. W przeciwieństwie do Draco, uwielbiam mówić o tym, co czuję… A teraz odczuwam niepokój, a jednocześnie coś niesamowicie pozytywnego. Dwa zupełnie obce sobie stany spotkały się w jednym miejscu, walcząc ze sobą zaciekle. Po raz pierwszy przeżywam coś podobnego… A to za sprawą jednego zdarzenia, które miało miejsce kilka dni temu. Spotkałam w Akademii dziewczynę… Nie pamiętam ani jej imienia, ani nazwiska, nawiasem mówiąc jest nieco szurnięta, jednak… Zwracając uwagę na sytuację, w jakiej się znalazłam (napiszę o niej innym razem, bo nie mam wiele czasu), okazała się dla mnie kimś niesamowicie istotnym. Jeśli… jeśli to możliwe... uświadomiła mi moją wartość. Zabawne, prawda? Zupełnie obca osoba, w zaledwie kilku minut jest w stanie sprawić, byś pojął coś, co starasz się zrobić prawie całe życie… Mianowicie: drogę, którą powinieneś iść. Powiedziała mi… Żeby zmierzyć się z przeznaczeniem. I zamierzam to zrobić… W końcu po to tu jesteśmy, prawda? Żeby robić to, do czego zostaliśmy powołani i iść ścieżką, którą sami wybraliśmy. By żyć… i niczego nie żałować.
Jeśli wciąż myślisz o walce… Idź. Nie patrz za siebie, wszystko się ułoży… Choć wiem, że to trudne. Nie chciałabym, żeby coś Ci się stało. Jednak wiem również, kim jesteś i że do końca życia nie byłabyś w stanie pogodzić się z myślą, że mogłaś coś zmienić, a stałaś bezczynnie. W Londynie znajduje się dom, który kiedyś zamieszkiwał mój ojciec chrzestny. Wrócił do niego, z pewnością Ci pomoże. Adres znasz.

Cassy

Obezwładnił ją lęk przed tym, co robi. Czuła łzy na policzkach. Patrzyła po raz ostatni na rodziców stojących pośrodku ogrodu, po czym zamknęła oczy i wrzuciła proszek Fiuu do kominka. 
- Baker Street 221b.

*

Narcyza już zapomniała, że kiedyś świat był inny. Tak, jak ludzie. A Bella… Blondynka poczuła łzy w oczach, spoglądając w oblicze swojej starszej siostry. Tak innej od tej, którą była teraz. Bellatriks, która była wzorem dla niej i chlubą rodziny. Zapomniała, że należała do najzdolniejszych uczennic, jakie Slytherin miał kiedykolwiek zaszczyt gościć w swoich szeregach. Z jej umysłu zniknął widok skromnej dziewczyny w okularach. Zastąpił go zupełnie nowy obraz: pewnej siebie kobiety, przed którą ludzie uciekają. A jej imię wzbudza postrach. 
Teraz stała pośrodku salonu domu rodzinnego, patrząc na dyskusję Belli z ich ojcem. Znała to wspomnienie i wiedziała doskonale, że jej młodsza wersja stała za drzwiami, podsłuchując tę wymianę zdań. Mogła zobaczyć, jak ojciec wstaje, jak się burzy, krzyczy, wymachuje rękami, by po chwili opaść zrezygnowany na fotel. Narcyza wiedziała, że chodziło o pracę. Bella ukończyła Hogwart z najlepszymi wynikami i chciała iść do pracy. Ojciec był przeciwny. Były arystokratkami, praca dla dam z ich sfer to hańba.
Bella podeszła do ojca, klękając na ziemi przy fotelu. On, zmęczony, uniósł do niej dłoń i pogładził czule po włosach. Bellatriks była oczkiem w głowie Cyganusa. Narcyza wiedziała o tym, sama była tą córką, której poświęcał najmniej uwagi. Zawsze pragnęła, by choć raz wykonał w stosunku do niej tego typu gest. Marzenie to nigdy się nie spełniło, natomiast Bella zawsze starała się jej to wynagrodzić. Dopiero wchodząc w to wspomnienie, przypomniała sobie o tym. Samo przebywanie w nim sprawiło, że przeszłe zdarzenia z powrotem umiejscowiły się w jej głowie. Nie musiała już w nich być, nie musiała na nie patrzeć. A jednak te nadal wciąż przebiegały w jej umyśle.

— Nie pójdziesz do żadnej pracy. Jesteś ponad to, moja droga. — Bellatriks opuściła głowę, a jej włosy przykryły urodziwą twarz. — Czas znaleźć ci męża. Kandydatów dla Andromedy i Narcyzy już prawie znalazłem. Dla ciebie, kochanie, trzeba kogoś naprawdę wyjątkowego. W końcu jesteś najjaśniejszą gwiazdą naszej rodziny. — Podniósł jej głowę ku sobie, spoglądając jej w oczy. — Potrzebujesz kogoś, kto ci dorówna.
— Ojcze… — wyszeptała, a Narcyza podeszła do nich, widziała w oczach Belli strach… To coś, czego nigdy tam nie zastała. Jako dziecko podziwiała ją za zdecydowanie i pewność siebie oraz brak wahania. Teraz patrzyła na dziewczynę, która była wyraźnie zlękniona. Jednak kiedy tylko przymknęła oczy i przełknęła powoli ślinę, skinęła głową. Nie odważyła się przeciwstawić. Bella była słaba.

*

— Jakiego rodzaju klątwy są według ciebie najniebezpieczniejsze? — Zapytał pan Kirishima, kiedy po krótkiej wymianie zdań, zapadła między nimi cisza. Harry uznał to pytanie za zbyt proste, a nawet podchwytliwe. Mężczyzna uniósł na niego wzrok, spoglądając z oczekiwaniem. Potter zastanowił się, najchętniej od razu powiedziałby o niewybaczalnych, jednak miał przed sobą mistrza w swoim fachu, a co za tym idzie, sądził, że ten wyśmiałby go, słysząc tę odpowiedź. Dlatego po chwili namysłu powiedział to, co uznał za słuszne.
— Klątwy własne. Dlatego że nie wiemy, jak się przed nimi bronić — odpowiedział cicho. Mężczyzna nie skomentował w żaden sposób. Podniósł się i podszedł do gobelinu. Potter dostrzegł, że pan Kirishima utyka na jedną nogę. Podczas przyjęcia u profesora Slughorna również to zauważył, ale zapomniał wypytać Draco o to, co się stało. — A według pana które są najgorsze?
— Satanistyczne. — Odparł krótko. Potter nie zrozumiał tej metafory, a spotkał się z nią już po raz któryś. Pierwszy raz usłyszał to z ust Flory, która mówiła o tym, jakiej klątwy najprawdopodobniej użył profesor Snape. Modły Diabła… cokolwiek to znaczyło.
— Mówi pan o osobie Lucyfera z pism religijnych? — Zapytał cicho, nieco zażenowany tym, że jego głos przybrał taki wydźwięk. Brunet wykonał ruch, jakby chciał na niego spojrzeć, jednak w ostatniej chwili się rozmyślił, wracając wzrokiem do gobelinu Blacków. Milczał przez chwilę, zanim odpowiedział. W pustym pokoju słowa te zabrzmiały niesamowicie poważnie.
— Lucyfer, Belzebub, Władca Piekieł, Diabeł. Ta postać nosi setki przydomków. Zawsze jednak oznacza jedno. Zło, które nigdy nie śpi, gotowe, by cię pochłonąć. Ciemność otaczającą ludzi, nadającą im skazy w chwili narodzin. Istotę powołaną do karania złych ludzi po śmierci. Którzy, jak wierzyć religiom, zawinili za życia. Istotę żyjącą poza czasem i przestrzenią, która bawi się każdym z nas w mniejszym lub większym stopniu. Która spełnia nasze najskrytsze marzenia… Biorąc za zapłatę coś cenniejszego niż wszystkie kosztowności na ziemi. Tylko szaleńcy… — Zamilkł na chwilę, jakby zastanawiając się czy kontynuować. Harry dostrzegł, jak zacisnął dłoń w pięść, a później usłyszał cichy świst wypuszczanego powietrza z ust. — Tylko ludzie zdesperowani — poprawił się, robiąc krok naprzód, patrząc teraz w kierunku wizerunku państwa Lestrange znajdujących się na gobelinie. — Decydują się na proszenie go o pomoc. Rzecz jasna, większość nie wierzy w to, że Diabeł istnieje. Biorą to raczej za energię, którą uwalniają ze swoich ciał. Najgorszą część magii, którą uwalniają, aby ratować siebie. Drzemiącą w nich część mrocznej energii, którą wykorzystują, by osiągnąć dany cel. Nie każdy z nas posiada tak potężną moc. A każdy może z tych klątw korzystać, z równie silnym skutkiem. Ktoś musi za to odpowiadać. Pomagać temu… stąd te nazwy. Diabelskie modły są najgorszym rodzajem magii. Nie ma na nie przeciwzaklęć. A próby ich powstrzymania zwykle kończą się tragicznie.
— W takim razie świat dawno pochłonęłaby ciemność.
— Niewielu je zna. Gdyby nie to, byłoby z pewnością tak, jak mówisz. Ludzie się ich boją, unikają tematu. Może i wiele otrzymasz, ale i wiele tracisz. Zbyt wiele. To jak loteria. Nigdy nie wiesz, co się stanie. Ale zapłata i tak przyjdzie… Prędzej lub później.
— Spotkał pan kogoś, kto musiał zapłacić? — Benedict oderwał wzrok od gobelinu i przeszedł przez pokój, siadając z powrotem w fotelu przy kominku.
— Lepiej będzie, jak już pójdziesz. Mam jeszcze kilka tematów do omówienia z Dumbledore’em. — Odpowiedział mężczyzna, a Harry dostrzegł, jak przejeżdża palcami po swojej obrączce ślubnej. I zrozumiał. Skinął jedynie głową, wstając, i skierował się do wyjścia. Nie pożegnał się, po prostu wyszedł. Z jakiegoś powodu widok obrączki sprawił, że coś ścisnęło jego serce i odebrało zdolność mowy. Ciemność zabrała mu żonę. Teraz córkę… Nie był w stanie wyobrazić sobie uczucia, jakie musiało mu towarzyszyć.

*

Zaraz po tym, jak Blaise wylądował na środku Grimmauld Place, postanowił uciec. Nie wchodzić tam. Nie pokazywać się… Odciąć od zobowiązania, które przecież przyjął. Porzucił dla niego rodzinę. Czuł, że tak trzeba. Jednak kilka godzin temu, kiedy poszedł do Pansy, zmienił zdanie. Później znów powtórzył to, co wtedy, a przecież obiecał, że tego nie zrobi. Do tego w takiej chwili… “Dlaczego tak ją krzywdzę?”, zapytał po raz kolejny siebie samego. Obiecywał. Zrywał te przyrzeczenia i to jak szybko! To tak, jakby… jakby chciał się tylko zabawić. Jakby się nie liczyła. A przecież było inaczej. “Odpuść”, mówił mu głos gdzieś z tyłu głowy. Powinien. Odciąć się. Porzucić myśl o niej raz na zawsze. Tak będzie lepiej i dla niego, i dla niej. W szczególności dla niej. Spojrzał na mugolskie budynki, między którymi znajdowała się Kwatera Główna. Zakon Feniksa… Ta dobra strona. Co to właściwie znaczyło? Czy wcześniej taki nie był? Czy to miejsce jest jakimś pieprzonym wyznacznikiem dobroci świata magii?! Kto im dał to prawo? Czym różnią się od niego? Od Astorii, Mosby’ego, Pansy… Dlaczego ci tutaj uważani są za dobrych?
— Nie powinieneś tak długo stać w miejscu. Ludzie zaczną się gapić. — Drgnął, słysząc obcy głos. Odwrócił wzrok i zetknął się z Cassy. Odskoczył przerażony, po czym zamrugał kilka razy, a jego serce zwolniło bicie. To nie była Cassy. Ta była starsza, miała może… z dwadzieścia lat. Jej oczy były nieco ciemniejsze, a włosy jaśniejsze, wręcz platynowe. Cerę miała chorobliwie jasną, tak jak Draco, jednak kształt buzi był niesamowicie podobny do Cassandry. Chciał zapytać, czy nie jest może spokrewniona z Malfoyami, jednak nie zdążył, bo ta znów się do niego zwróciła. Utkwiwszy w nim swoje błękitne, wręcz hipnotyzujące oczy. — Powinieneś iść, niedługo będzie obchód. — Powiedziała ciszej, spoglądając w górę. Blaise również zwrócił uwagę na niebo… Chmury dziwnie gęstniały, przybierając ciemną barwę… Śmierciożercy. Kiedy spojrzał z powrotem na nią, zobaczył tylko pustą ulicę. Rozejrzał się wokół. Był sam.

*

Po powrocie z Akademii, Draco miał zamiar od razu zająć się pracą. Jego odkrycie rozpoczęło chaos, na jaki nie był przygotowany. Przez te kilka zdań obalił nie tylko teorię jednego z najsławniejszych numerologów, ale i dziesiątki innych, opierających się w dużej mierze na wzorze numerologicznym Corby’ego. Zażądano więc od niego opracowania kilku innych wzorów, które wyjaśnią oddziaływania naukowców, do tej pory pracujących z błędem Corby’ego, jak od kilku dni zaczęto określać to zjawisko. Takie miał plany. Jednak kiedy tylko przekroczył próg domu, rozsypały się one jak domek z kart.
Na podłodze w salonie siedziała blada kobieta, a z jej rąk sączyła się krew. Obok niej klęczał jego wuj. Draco nie poznawał kobiety… A raczej nie potrafił sobie wyobrazić jej w takim stanie. Ciotka Bella była silna i szalona. W tym szaleństwie nie było miejsca na łzy. Jednak kiedy podszedł nieco bliżej, okazało się, że jednak jest inaczej. 
Odłożył powoli torbę na podłogę. Zwrócił uwagę na wuja. Ten dotknął Bellę za ramię, a ona nagle poderwała głowę w jego stronę. Wtedy dopiero Draco zderzył się z tą rozpaczą. Coś w niej pękło… Coś rozchwiało. Sprawiło, że straciła chęć życia i walki. Bo to nie była obca krew… Tylko jej własna. Ręce miała całe pocięte. Rudolphus leczył rany, wykorzystując moment, w którym ta się rozproszyła, spoglądając na chrześniaka.
— Draco… kochany mój. — Wyciągnęła do niego dłonie. Z początku chciał się cofnąć. Chciał uciec, a nawet wymierzyć w nią różdżką. Jednak patrząc w jej oczy… nie potrafił. Ukląkł powoli, sztywno, z obawą. Kilka chwil później był rozpaczliwie obejmowany przez kobietę. I gładzony po włosach, z wbijanymi w czaszkę paznokciami. Krzywił się, ale nie stawiał oporu. Nie był to ból, którego nie mógł znieść, natomiast ona tego najwyraźniej potrzebowała. — Gdzie jest Narcyza? Powiedz, że jest z tobą… Powiedz, że tu jest! — Wydarła się nagle, obejmując go mocniej, a chłopak zaczerpnął instynktownie powietrza. Bella odsunęła się na odległość wyciągniętych ramion i spojrzała mu w oczy. — Gdzie Cyza? — Nie wiedział, co się jej stało. Szaleństwo Azkabanu nie zniszczyło jej tak bardzo, jak zniknięcie Narcyzy. Wiedział to, sprawdzając kiedyś umysł matki. Bella zaczęła się niszczyć przed Azkabanem. Teraz natomiast… nie. To nie była ona. — Gdzie jest?
— Nie wiem — wychrypiał. Bellatriks zamarła na chwilę. Nie odważył się oderwać wzroku od tych ciemnych oczu, przez które teraz przebiegły wszystkie znane mu emocje, od wściekłości przez zawód i smutek, do radości, spadając na rozczarowanie, zatrzymując się na zagubieniu. Jedyna stała w jej życiu… To jego matka. Widział to w jej oczach. Nie musiał mieć do tego mocy, by to widzieć… Żeby żyć, musi mieć stałą. 
Powoli położył swoje dłonie na jej. Zaciskała je na jego barkach. Z wahaniem zacisnął na nich swoje, lekko je odsuwając, ale nie puścił ich. Bał się reakcji. Ciotka była niczym dzikie stworzenie, nigdy nie jesteś pewien, do czego jest zdolne. Ona jednak zwróciła uwagę na jego palce. A w jej spojrzeniu doszukał się czegoś… ludzkiego. Jakiejś iskry czy błysku. Nigdy wcześniej nie odważył się tknąć ciotki. To zwykle ona naruszała jego przestrzeń. Szarpiąc, układając ręce odpowiednio przy rzucaniu klątw, zawieszając się na jego ramieniu zupełnie ignorując ludzi ich otaczających… On nigdy się nie odważył jej tknąć, nawet przy zwykłym przywitaniu zachowując dystans.
— Masz… Jej dotyk. — Nie odpowiedział. Powoli uniósł wzrok na wuja. Rudolphus uśmiechnął się do niego, ale Draco widział w jego oczach żal. Już wcześniej z ciotką było źle… W tej chwili przepadła. Wiedział, że Narcyza nie wróci. Jemu było to na rękę, ale nie miał pojęcia, co stanie się z Bellą. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Nie miał pojęcia, co go opętało, ale w tej sekundzie poczuł taki ból w sercu i to z powodu klęczącej przed nim kobiety. Kobiety której boi się cała Anglia, szalonej śmierciożerczyni, która jest w stanie zabić każdego na swojej drodze. Jego ciotki, która szkoliła go na mordercę! Osoby bez skrupułów i poczucia moralności…
— Jeśli to wystarcza... — Uniosła energicznie do niego wzrok, a on przypomniał sobie, że przecież po czymś takim może go nawet zabić. Mimo to, mówił dalej. — Pomogę. — Bella wyglądała na zagubioną… zranioną i pełną bólu. Spojrzała na jego dłonie. Po czym wysunęła swoje i aportowała się z hukiem. Po prostu się deportowała. Draco siedział, a jego, teraz również zakrwawione, dłonie opadły na kolana.
— Masz dobre serce, chłopcze. — Powiedział Rudolphus, pomagając mu się podnieść.
— Co z nią teraz będzie?
— Pewnie poszła po zadanie do Czarnego Pana — powiedział luźno, jednak na niego nie patrzył. — Wróci późno, cała w krwi. Nie swojej. Wrócimy do rutyny, a potem znów obudzi się i zacznie szukać Narcyzy…
— Po co jej matka?
— Potrzebuje kogoś, kto nie będzie jej mówił, że jest potworem.
— Przecież Narcyza…
— By to powiedziała? — przerwał mu, Draco skinął głową. Rudolphus poprawił okulary na nosie i skinął w jego stronę. — Możliwe, że tak by było. Jednak to jedyna osoba, w którą, poza Czarnym Panem, wierzy Bella.
— A ty?
— Ja? — powtórzył zdziwiony i posłał mu wyrozumiały uśmiech. — Ja jestem personifikacją przeszłości. Przypominam jej tylko, że miała jakąś przeszłość. Że każdy z nas ją ma. Ja i ona nie mamy żadnej przyszłości… — Poprawił klamrę spinającą jego włosy. — Ale Narcyza to coś innego. Przez bycie tak nieporadną życiowo napędzała Bellę. Wszystko, co robiła, było dla niej. By Cissy lepiej się żyło… Odkąd były małe, starała się jej wynagrodzić brak uczuć ze strony ojca, brak matki i siostry. Obrała sobie Narcyzę jako swój życiowy cel do szczęścia. Jak twierdzi teraz, tylko ona dawała jej powód, by żyć. Bez niej… nie wiem, co się z nią stanie.

*
— Co tata miał na myśli mówiąc, że znalazł mi już odpowiednią partię? — Pyta Narcyza, a ta starsza uśmiecha się blado, obserwując samą siebie. Cissy siedzi na łóżku w sypialni, zlewając się prawie z bielą, jaka ją otacza. Pokój był sterylnie czysty i jasny, jak w szpitalu, a jedynym niepasującym do niego elementem… To Bella. Ze swoimi rozwianymi na wszystkie strony włosami i ciemną sukienką. Z ciemnymi oczami i ostrymi paznokciami. Zupełnie niedelikatna Bella, która jeszcze wtedy była świadoma wszystkiego, co ją otaczało, nie to, co teraz…
Bellatriks nie odpowiedziała jej od razu, skupiając się na warkoczu, który zaczęła pleść z włosów młodszej Black. Dopiero kiedy zaczął się ładnie związywać, podała jej odpowiedź. Trzynastoletnia Narcyza skrzywiła się brzydko. Cyza zdziwiła się, że wygląda w ten sposób wykrzywiając usta. Jakby połknęła cytrynę…
— Oznacza to, że ma dla ciebie kogoś specjalnego, dzięki komu nie będziesz musiała nigdy martwić się o dom i pieniądze, Cissy.
— Wiem, co to znaczy, chodziło mi raczej o to, dlaczego on ma mi kogoś wybierać. — Bella parsknęła na tę uwagę. Narcyza wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy z obowiązków, jakie na nich ciążą. Zwykle, kiedy ciotka Walburga zaczynała tego typu tematy, ojciec szybko je zmieniał. Jak twierdził: “dziewczynki mają jeszcze czas”. Na te komentarze ciotka krzywiła się bardzo brzydko, może nawet gorzej niż sama Narcyza.
— Związki z miłości rzadko przynoszą zyski rodzinie. A tutaj chodzi nie tyle o szczęście, co o status społeczny. Najpewniej tatko znajdzie ci mężczyznę, dzięki któremu nasze nazwisko podskoczy w towarzystwie.
— Sądziłam, że jesteśmy wystarczająco wysoko — mruknęła dziewczyna, na co Bella uśmiechnęła się przelotnie.
— Bo jesteśmy, ale to nie znaczy, że nie możemy być wyżej, prawda? — Cyza wzruszyła delikatnie ramionami. Bella wiązała jej włosy, a stojąca obok dorosła Narcyza patrzyła na smutną twarz siostry. Już wtedy działo się z nią coś niepokojącego. — Obstawiam Malfoya.
— Lucjusza? — Powtórzyła Narcyza, a ta starsza zamrugała zdziwiona, widząc jak jej młodsza kopia… rumieni się. Coś było nie tak. Przecież wtedy praktycznie się nie znali, dlaczego w wieku trzynastu lat zarumieniła się na jego wspomnienie. Co jej umknęło.
— Dzieciak ma wszystko to, co potrzebne. Status, pieniądze, dobrą krew. A rodzina cieszy się sławą. Do tego nie jest specjalnie brzydki czy głupi. Podobno chcą go nawet mianować prefektem naczelnym.
— Zostanie nim — powiedziała po prostu Narcyza. — Ale z pewnością nie moim mężem.
— Dlaczego nie? — zapytała, kończąc upinać włosy siostry. Narcyza obserwowała jej twarz. Wydawała się niewzruszona, jednak jej oczy lśniły ogniem. — Wizualnie pasujecie do siebie idealnie. Wydaje mi się, że dobrze by się tobą zajął.
— Nie chcę jego opieki. Mam ciebie. — Oświadczyła wzburzona dziewczyna, a Narcyza zdziwiła się własną naiwnością. Miała wtedy trzynaście lat… a zachowywała się jak sześcioletnie dziecko. Jednak tutaj nie chodziło o nią. Spojrzała na Bellę, była smutna. — Prawda? — Odwróciła się do niej. Siostra szybko posłała jej uśmiech i pogładziła delikatnie po policzkach.
— Tak. — potwierdziła, a jej oczy lśniły. Zresztą jak zwykle, kiedy na nią spoglądała. Bella nie potrafiła jej nigdy odmówić. — Tylko my dwie. I nikt inny.
*

Wychodząc z kominka, Astoria nie czuła obaw. Jej serce biło miarowo, a w umyśle po raz pierwszy od bardzo dawna czuła spokój. Nie nawiedzały jej żadne nieprzyjemne myśli, wątpliwości czy zwątpienia. Nie czuła lęku… ani niczego nie żałowała. Wiedziała, że to stan przejściowy, jednak w tej chwili nie miało to większego znaczenia. 
Postawiła walizkę pośrodku pokoju i rozejrzała się. Salon był utrzymany w ciemnych barwach, co nie sprawiało najprzyjemniejszego wrażenia. Było tutaj ponuro, zasłony zakrywały okna. Z boku stało kilka niedomkniętych kufrów, jeszcze pełnych, na ścianach nie było obrazów czy luster. Pokój wyglądał na surowy, jakby ktoś się wyprowadzał. Gdzieś z głębi domu usłyszała kroki, a chwilę później do salonu wszedł młody mężczyzna, zatrzymując się w wejściu. Przez chwilę stał, lekko zdziwiony jej obecnością, w końcu jednak uśmiechnął się do niej życzliwie, poprawiając książkę trzymaną w dłoni i oparł o framugę drzwi.
— Astoria Greengrass. — Dziewczyna skinęła głową na przywitanie. Ten spojrzał na jej walizkę. — Tak właśnie myślałem, że do nas zawitasz… Jak rodzice?
— Poradzą sobie — powiedziała cicho. Skinął głową, zerkając na zegarek na nadgarstku.
— Już pora obiadu. Chodź, pewnie jesteś głodna.
— Niespecjalnie.
— Jesteś — powtórzył, pewien swoich słów. Astoria nie próbowała się wykłócać. Ruszyła więc za nim w stronę kuchni, po drodze patrząc po równie pustych ciemnych ścianach. — Mrok cię przytłacza?
— Nie… Po prostu dziwi. Nie przywykłam do… takiego wystroju.
— Nie mamy czasu, żeby się tym zająć. Sama rozumiesz, tak wiele się dzieje. — Otworzył drzwi kuchni, która okazała się inna. Jasna i przytulna. Zapraszająca wręcz. Wchodząc do niej Greengrass poczuła przyjemny ucisk w żołądku. Bardzo przypominała jej kuchnię w jej rodzinnym domu. Biały marmur na blatach i podłodze, ściany o ciepłych barwach, szafki z jasnego drewna i duże przestronne okno wpuszczające światło z zewnątrz, za którym znajdował się taras z ogrodem. — Lepiej?
— O wiele — przyznała i uśmiechnęła się. Brunet podszedł do blatu kuchennego i usiadł na krześle wskazując jej drugie, obok siebie.
— Mrużka, zrób obiad — oświadczył, a przed nimi aportował się skrzat domowy, który w mniej niż minutę zaczął przygotowywać posiłek. Ślizgonka w tym czasie zajęła wskazane przez wuja Draco miejsce, uważnie obserwując stworzenie. — Zamierzasz wracać do szkoły?
— Chyba tak… Choć nie wiem, czy to bezpieczne… chciałabym ukończyć edukację.
— Jak chcesz walczyć, jednocześnie będąc w szkole? — wzruszyła ramionami, po czym powoli popatrzyła na pana Croucha. Barty opierał się o blat, wodząc wzrokiem za skrzatem domowym gotującym dla nich obiad. Wiedziała, że w przeszłości zamknięto go jeszcze jako szczeniaka w Azkabanie. Miał na sumieniu zbrodnie, jakich nie dopuściłby się niejeden śmierciożerca, jednak przez to, co się stało… Zamknęła się dla niego przyszłość. Miał teraz około trzydziestu lat… I żadnych perspektyw na życie. Do tego uznany jest za martwego… Nie miał niczego, a jednocześnie tak wiele. Posiadał wiedzę. Niesamowitą wiedzę, którą Cassy zawsze podziwiała, powtarzając, że wuj Barty jest najmądrzejszą osobą, jaką zna. — Ile ty właściwie masz lat?
— W tym roku piętnaście — odparła, nie używając zwrotu “proszę pana”. Pamiętała o tym, że Barty go nie lubił.
— I chcesz brać czynny udział w wojnie?
— Nie chcę być kimś, kto tylko przejdzie po powierzchni, zostając zapomnianym.
— Prędzej czy później każdego z nas to czeka — odparł po prostu, wychylając się na krześle i spoglądając w sufit. — Jednak rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć. Pomogę. W końcu obiecałem to Cassy. We wrześniu wrócisz do Hogwartu i na kolejny rok również. Musisz ukończyć szkołę.
— Sugerujesz, że ta wojna potrwa dłużej niż w tamtych opowieściach? — zapytała cicho. Barty spojrzał na nią, a po jej ciele przeszedł dreszcz. Nie musiał odpowiadać, wystarczyło jej to spojrzenie. A jedyne, o czym pomyślała to pytanie, dlaczego Cassy chciała sprowadzić na nich takie cierpienie.

*

Dziewczynka w czerwonej sukience uśmiecha się do niego.
Dziewczynka w czerwonej sukience coś do niego mówi.
Dziewczynka w czerwonej sukience szarpie go za nogawkę.
Dziewczynka w czerwonej sukience…
— Lana! — Theodor uniósł wzrok do kobiety, która właśnie do niego podbiegła, odciągając ciemnowłose dziecko od jego spodni i chwyciła je na ręce. — Przeproś pana. — Mała nie odpowiedziała, wlepiając swoje lekko skośne, ciemne oczy prosto w niego. Nie mógł wytrzymać tego spojrzenia. To dziecko aż nazbyt przypominało mu Toukę. — Bardzo pana za nią przepraszam. Uwielbia ludzi w okularach. — Powiedziała z zakłopotaniem. Theodor oderwał wzrok od małej i spojrzał na kobietę. Również miała skośne oczy. Jednak mówiła do niego z brytyjskim akcentem. Była stąd lub mieszkała tutaj na tyle długo, by go nabyć. — Mam nadzieję, że nie sprawiła kłopotów… Coś panu jest? Strasznie blado pan wygląda.
— Nic z tych rzeczy. — Odpowiedział i odchrząknął. — Choruję. Spokojnie, to nic zaraźliwego — dodał, kiedy przez jej twarz przebiegł cień wahania. Chodziło raczej o to, żeby mała niczego nie złapała. Dzieci czarodziejów są niesamowicie podatne na zarazki. — To raczej choroba, która nikogo poza mną nie może tknąć. — Powiedział, spoglądając na zegar umieszczony tuż nad schodami głównymi ministerstwa. Wuj prosił, by był u niego o jedenastej, pozostało mu piętnaście minut. — Jednak radziłbym pilnować małej. — Dodał zauważając, że kobieta nadal przy nim stoi.
— Niech zgadnę, nadchodzą niebezpieczne czasy? — Zapytała, jakby powtarzając czyjeś słowa… A raczej słowa tłumów, co drugi przechodzień miał to zdanie na ustach, kiedy mijał ich w ministerstwie czy na ulicach. Wszyscy to wiedzieli, ale jakoś nikt nie starał się tego zmienić. Theodor parsknął cicho na te słowa i popatrzył na kobietę.
— Ludzie są równie niebezpieczni, niezależnie od tego, w jakim czasie żyjemy. — Czarownica rozchyliła lekko usta, zdziwiona tą odpowiedzią, jednak po chwili uśmiechnęła się i skinęła mu głową. Jej uśmiech zniknął, kiedy przeniosła wzrok gdzieś ponad jego głowę. Za to oczy z niewyjaśnionych powodów… zgasły.
— W rzeczy samej… Jeszcze raz przepraszamy za kłopot. — Dygnęła lekko, po czym wyminęła go i skierowała się przed siebie. Theodor odwrócił się, by spojrzeć na to, co spowodowało dziwne zachowanie kobiety i wtedy sposępniał. Williamson chwytał właśnie dziecko na ręce, a jego wzrok skierowany był wprost na niego. Nott skinął mu głową, jednak były auror odwrócił się i mówiąc coś do żony, ruszył w stronę jednego z kominków. A mała dziewczynka w czerwonej sukience uśmiechnęła się lekko i pomachała mu drobną rączką…
— W rzeczy samej — powtórzył cicho Theodor i odwróciwszy się na pięcie, skierował się w stronę schodów. Wuj już pewnie na niego czeka, a nie wypada się spóźniać w dzień zdawania OWUTEMÓW.

*

— Coś się stało? — Lucjusz zatrzymał się w salonie, spoglądając na syna siedzącego przy stole z zamyśloną miną. Nie miał wokół siebie rolek pergaminów ani książek, co było czymś całkowicie normalnym, odkąd zaczął chodzić do Akademii. Po prostu siedział przy stole w jadalni, nawet nie w fotelu, a na zwykłym krześle, i patrzył w blat. Draco drgnął i rozejrzał się, a w chwili, kiedy jego oczy zarejestrowały ojca, potrząsnął głową. — Nie powinieneś tak zatapiać się we własnych myślach. — Upomniał go, przechodząc przez pokój w kierunku barku, skąd wyciągnął whisky. — To niebezpieczne.
— Z jakiej racji?
— Istnieją tacy, którzy w nich się zatracają. Nieliczne przypadki, jednak istniejące. Lepiej uważać. — Odparł po prostu, nalewając sobie złotego płynu do szklanki.
— Była tu ciotka Bella. — Płyn lekko wylał się na podłogę. Draco udał, że tego nie dostrzegł. Ojciec opuścił Anglię nie tylko po to, żeby zapomnieć o matce. Chciał uciec… Przed gniewem Bellatriks. Czarny Pan nie zapomina, a błąd, jaki popełnił Lucjusz, jest wciąż pamiętany. W szczególności przez Bellę, która do tego wie również… że szesnaście lat temu to Malfoy zeznawał na jej niekorzyść po ich schwytaniu. — Nie wyglądała zdrowo.
— Ta wiedźma nigdy nie czuje się dobrze. — Powiedział Lucjusz odwracając się i z wręcz wyuczoną nonszalancją oparł o barek, biorąc łyk trunku. Aktorstwo miał we krwi, nawet jeśli czegoś się obawiał, nie dał po sobie tego poznać.
— Nie widziałeś jej teraz… Coś ją złamało. — Malfoy zmarszczył brwi. Głos Draco był inny, nie obojętny… a nawet wydawał się lekko… zatroskany? — Wuj sobie nie radzi.
— I przyszła tutaj po pomoc? — Prychnął. To było do Belli niepodobne. Nic nigdy nie zachwiało jej pewności siebie. Zawsze gotowa, by zabić, zawsze niebezpieczna i szalona… Załamana Bella? Musiał być to obraz naprawdę wyjątkowy.
— Nie… Szukała matki. — Chłopak uniósł do niego swój wzrok. Lucjusz wziął kolejny łyk trunku. Niby nic nadzwyczajnego, jednak Draco znał ojca. Przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że ten pragnie coś przemilczeć. Jednak to on z ich dwójki widział ciotkę. — Nie lubicie się… ale tu nie chodzi o ciebie.
— Narcyza do niej nie wróci — powiedział Lucjusz sucho i nalał whisky do drugiej szklanki. Podszedł do stołu i podał ją synowi. Ten przyjął szklankę, choć nie miał ochoty na picie. A tym bardziej wolał tego nie robić, zanim nie dowie się tego, czego pragnął. — Porzuciła tamto życie. Bella musi się z tym pogodzić.
— Nie widziałeś jej.
— Żal ci ciotki, Draco? — Zapytał sucho, patrząc na syna. — To ta sama osoba, która rzucała w ciebie klątwami niewybaczalnymi. Ta sama, która cię przeklinała i kaleczyła, kiedy nie wychodziły ci zaklęcia, podczas jej nauk na śmierciożercę. Nie mów nic, dowiedziałem się dosyć od Rudolphusa na temat tego, co działo się, kiedy byłem w więzieniu… — Zamilkł na chwilę i znów się napił. — Po co chcesz jej pomóc?
— Bo w przeciwieństwie do ciebie, znam takie uczucie jak żal.
— Również je znam.
— Naprawdę?! — Prychnął, podnosząc się, a jego oczy zabłysły złością. — Jakoś tego nie widziałem, kiedy dowiedziałeś się o śmierci pana Notta.
— To co…
— Albo kiedy mówiłeś o tym, co działo się z ciotką Roxanne.
— Zapominasz się.
— Nie widziałem go również, gdy zwyzywałeś Esmeraldę, która jedynie usiłowała ci pomóc! W stosunku do kogo odczuwasz żal? Lub cokolwiek innego. Ciotka Bella przynajmniej nie jest beznamiętną kukłą, jak my wszyscy.
— Uspokój się. — Draco zamilkł, gdy Lucjusz podniósł głos. Rzadko to robił, głównie dlatego, że jego syn nigdy się mu nie sprzeciwiał. Nigdy go nie wyzywał ani nie mówił głośno tego, co o nim myśli… Te kilka razy, kiedy było inaczej, to on milczał. Teraz natomiast sytuacja była inna. Oni byli inni. — I nigdy więcej nie mów o tym, że ta wariatka jest więcej warta, niż ty sam.
— Tak twierdzę.
— Błędnie. — Oznajmił i napił się. — Możesz ją postawić na równi sobie, ale nie ponad… To elementarny błąd, który… — Umilkł, a Draco czekał. Panowała długa cisza, jednak nie starał się jej przerwać. Wiedział, że Lucjusz to powie, było to w końcu oczywiste. Ale to nie on, a ojciec musiał to przyznać. — To sprowadza cię do postaci niższej. Podporządkowanej komuś… Malfoyowie są indywidualistami. — Chłopak również na to nie odpowiedział. Choć kusiło go by wytknąć ojcu, że przez własną głupotę wyrzekł się swojej indywidualności… że stał się jedynie marnym pionkiem, wcześniej będąc królem. — To wbrew naszej godności. — Draco wrócił na miejsce i napił się. Panowała cisza. Za dużo powiedzieli, zbyt wiele pokazali… Wbrew temu, czego uczono ich w rodzinie od pokoleń. Nie pokazywać, milczeć, ignorować.
— Powiedziała, że mój dotyk jest taki sam jak Narcyzy. — Oświadczył cicho chłopak. Lucjusz uniósł do niego wzrok. Draco bawił się szklanką, w której whisky przelewała się z jednego brzegu na drugi, lekko falując. — Nie wiem, jak to wykorzystać. Matka nie wróci. To wiedzą wszyscy… Ale ona bez niej już nigdy nie będzie miała szansy wyjść z tego szaleństwa. Może i sądzisz, że dla osoby takiej jak ona już dawno nie było ratunku, i masz mnie teraz za głupca. Jednak widziałem wspomnienia z ciotką, przed Azkabanem… Wierzę, że każdego da się ocalić, a w szczególności tych, którzy ratunku nie chcą.
— Dlaczego?
— Bo to oni zmieniają bieg historii. — Odparł krótko i napił się, a Lucjusz doszukał się w tych słowach czegoś więcej. Draco wyznał mu część jednej z przepowiedni Cassy. Słowa te nie mówiły o Belli, jej temat był poza tym, co teraz padło… Było w nich coś, co przypominało mu przestrogę lub przepowiednię. Ktoś, kogo spisują na straty, może zmienić wszystko. Zwrócił uwagę na starą gazetę, leżącą na komodzie, gdzie na okładce znajdowała się uśmiechnięta Touka Kirishima. Spojrzał na syna, a następnie na swój rodowy pierścień.
— Jeśli sama do niej nie przyjdzie, zmusi ją, by to zrobiła. — Draco uniósł do niego wzrok, a jego oczy zabłysły. Lucjusz westchnął. — Znam ją wystarczająco długo. Jeśli jest zdesperowana, jak mówisz, już nic jej nie zatrzyma… Wie, gdzie jest Zakon, zna położenie Severusa. Wie również, że Syriusz Black żyje. To kwestia czasu, aż kogoś z nich złapie, by szantażować. Jednak kiedy Narcyza wyjdzie pod przymusem… Bella jej już nie puści.
— Musi przyjść z własnej woli.
— Tak… — Draco spojrzał na odbicie w lustrze, po czym zwrócił uwagę na swoje dłonie. — Nie ryzykuj.
— Ma ją jedynie zobaczyć.
— Jeśli się zorientuje…
— Potrzeba mi wspomnień i włosów. — Lucjusz zamilkł. Draco był zdeterminowany. I gdyby nie to, że uważał ten pomysł za szalony, naprawdę byłby z niego dumny.
— Wiem, gdzie można je dostać. — Chłopak na niego spojrzał, a Lucjusz uśmiechnął się krzywo. Czasami potrafili dojść do porozumienia i działać razem, dla tych, których kochali… Jak każdy o nazwisku Malfoy.

*

— Coś nie tak, dzieciaku? — Blaise uniósł wzrok na Syriusza, który stał u szczytu schodów z dużym tomem w ręku. Ślizgon machnął lekceważąco ręką, jednak ten mu nie uwierzył. Spojrzał za siebie, jakby sprawdzając, czy nikt nie idzie i podszedł do niego, przysiadając się na schodach. — Wątpliwości? — Zagadnął. Ślizgon przytaknął, jednak po chwili pokręcił energicznie głową, jakby nie będąc do końca pewnym, co chce powiedzieć. Milczał przez chwilę, po czym wypuścił ze świstem powietrze, prostując się.
— Pytania — odparł po prostu, jednak Syriusz zauważył jak zaciska dłoń w pięść. — O słuszność idei… I to, do czego właściwie chcę zmierzać.
— Zrobiłeś już krok o tym decydujący...
— Porzucając przy tym dawne życie — dokończył za niego zły. Black zamilkł, zwracając uwagę na chłopaka. I pomyślał o sobie w jego wieku. Uciekł z domu. Tylko on swojego nienawidził, Zabini za to miał matkę, która go kochała i z tego, co wiedział, dbała o niego jak najlepiej potrafiła, poświęcając mu mnóstwo uwagi. Wybierając stronę, musiał liczyć się z tym, że ją porzuca… jak i również przekreślić coś jeszcze… stchórzył?
— Czy w tamtym życiu jest ktoś inny niż matka? — Zabini spojrzał na niego, jakby chcąc od razu powiedzieć, że nie. Zaprzeczyć prawdzie, zamknąc temat i odejść. Nie był przyzwyczajony do takich rozmów, Syriusz zresztą również nie.
— Jest — wyznał cicho i skulił się, chwytając za głowę.
— Zostawiłeś ją w nieodpowiednim momencie?
— Najgorszym z możliwych. — Syriusz znał podobną historię do tej… W końcu dotyczyła jego samego. — Wybrałem. Żałuję… Ale wiem również, że to, co robię… co tutaj będę robić, jest słuszne. Muszę się tylko z tym pogodzić. — Black prawie prychnął na ostatnie słowa. Pogodzić? Naiwność młodych. On też kiedyś sądził, że uda mu się pogodzić z tym, co porzucił. Że pogodzi się ze złem, które wyrządził innym. Przeczeka i kiedyś, może, porozmawia szczerze z Regulusem albo pogodzi się z tym, co sprowadził na Roxanne. Wierzył w to latami, aż w końcu dowiedział się, że Regulus nie żyje, natomiast kobieta, którą kochał, z całą pewnością czeka tylko na dogodny moment, by go zabić… W końcu to, co się jej przytrafiło, to tylko i wyłącznie jego wina.
— Nie zrobisz tego. — Zabini zamarł w bezruchu. Syriusz spojrzał przed siebie, na portrety, które się im przyglądały. Milczały, co było rzadkie. Zwykle były rozgadane i złośliwe. Teraz nasłuchiwały z powagą. “Dobrze, że zmarli nas nie widzą”, przeszło mu przez myśl. — Poczucie winy będzie cię dręczyć zawsze. Jedyne, co możesz zrobić, to do niego przywyknąć. Czasami będzie do ciebie uderzać mocniej, czasami lżej, ale pozostanie. Możesz starać się go pozbyć, ale musiałbyś tym odkupić błędy przeszłości… jednak istnieją takie, których nikt ci już nie wybaczy.
— Dlaczego?
— Bo osoby, których się tyczą, nagle znikną. — Blaise skulił się jeszcze bardziej. Syriusz spojrzał na drzwi pokoju Regulusa i poczuł ciężar na sercu. A kiedy się odezwał ponownie, zdał sobie sprawę z tego, że jego głos jest cichy i zachrypnięty. — Możesz wmawiać sobie, że to się nie stanie. Jak ja… A jednak w jednym momencie, może nawet szczęśliwym, ktoś do ciebie podejdzie i powie ci, że osoba, którą tak bardzo chciałeś przeprosić, nie żyje. — Gdzieś z góry dobiegł cichy śpiew feniksa, przez co Black nagle zdał sobie sprawę z tego, że obraz przed nim jest lekko rozmazany, a ucisk, jaki czuł w sercu, staje się silniejszy. A on, czując ten ból pomyślał, że musi przejść się do Iris i jeszcze raz ją przeprosić… bo może gdyby wtedy porozmawiał z bratem… On by jeszcze żył.
— Powinienem więc usunąć się w cień? — Głos Zabiniego wyrwał go z zamyślenia. Ten był pełen niedowierzania ale i cierpienia… Obaj cierpią za własną głupotę. Różnica polega na tym, że Syriusz już nie ma okazji niektórych krzywd zadośćuczynić, jak i niczego jeszcze bardziej popsuć. Blaise natomiast wciąż jest młody. Może zmienić wszystko na lepsze… lub gorsze. — Tak po prostu? Żyć ze świadomością tamtych krzywd, nie dając im jednak sposobności do kolejnych?
— To najlepsze, co możesz dla nich zrobić.

*

Harry zatrzymał się gwałtownie, słysząc podniesione głosy zza drzwi kuchni. Z jednej strony nie powinno to go już dziwić. Podczas zebrań, tych w których uczestniczył cały Zakon lub tych mniejszych, w których brały udział trzy albo cztery osoby, zdarzały się często tego typu incydenty. Jednak ta wymiana zdań różniła się od tych zwykłych…
“Kingsley już wyszedł ze szpitala?”, zapytał siebie w myślach, słysząc głęboki męski głos, który bardzo przypominał ten należący aurora… Tylko ten, w przeciwieństwie do zwykle spokojnego i zadowolonego Shacklebolta, był zdenerwowany, a nawet oburzony. W pokoju były jeszcze dwie lub trzy osoby, w jednej rozpoznał Snape’a, a w drugiej Remusa. A rzecz nie tyczyła się samych spraw zakonu, co… Blaise’a.
— ...wieźć tam, skąd przyszedł. — Oświadczył poważny głos Kingsleya. Potter zmarszczył brwi. Dlaczego przeszkadzała mu obecność Zabiniego? — Esmeralda rozpęta piekło. Nie znacie jej, to nie jest…
— Z tego, co mi wiadomo, Shacklebolt, równie uprzejmie traktowałeś swoją siostrę co Black brata, więc w sprawie znajomości Esmeraldy nie masz wiele do powiedzenia. — Przerwał cichy, ale jak zwykle zjadliwy głos Snape’a. Z całą pewnością nie mógł się powstrzymać, by nie dodać wzmianki o Syriuszu w towarzystwie Remusa. — Zabini natomiast, w przeciwieństwie do dzieci Weasleyów, przejawia wybitne zdolności magiczne. Jest w stanie sprostać wymaganiom wojny, która, jakbyś nie dostrzegł, już się zaczęła.
— Nie zgadzam się, by tu był.
— A to dlaczego? — Zagadnął, a Harry wyczuł dziwną satysfakcję w głosie znienawidzonego profesora. — Może nam opowiesz o tym, skąd twoje awersje? Chłopak jest zdolny i inteligentny, do tego wierny. Nawet Moody przyznał, że może się przydać. Co sprawia, że masz takie obiekcje?
— To nie twoja sprawa, Snape. — Warknął Shacklebolt. Jednak Potter za dobrze znał Snape’a. Wiedział, że ten nie przeoczy okazji obnażenia Kingsleya z prawdy. Skoro on ją znał, chciał, by i reszta się dowiedziała. Potter wiedział doskonale, że jeśli w tej chwili auror tego nie zrobi, Severus go wyręczy, w najbardziej perfidny sposób, jaki istnieje. Dlatego też czekał. Spojrzał za siebie upewniając się, że nikt nie nadchodzi. Gdzieś z góry słychać było ciche pomruki rozmowy. Chyba Syriusza z Grindelwaldem, później już tylko cisza.
— Niepokoi cię sprawa Esmeraldy. — Zza drzwi wydobył się głos Remusa. — Z tego, czego dowiedziała się Narcyza, twoja siostra nie zamierza odsunąć Blaise’a od siebie. Jak i nas atakować w żaden sposób, żądając jego powrotu. Pogodziła się z tym, że wybrał stronę.
— Nigdy w to nie uwierzę — powiedział ciszej Kingsley, tak, że Harry musiał podejść bliżej drzwi, by go usłyszeć. — Nie oddałaby go tutaj z własnej woli.
— Jej wola nie miała tu nic do rzeczy. — Mruknął Snape, ale go zignorowano.
— Jeśli zostanie, sprowadzi na nas masę wypadków. Esmeralda nie działa po naszej stronie.
— Po tamtej również nie… Chyba, że o czymś nie wiem. — Dodał Remus, kiedy nie otrzymał odpowiedzi. Ktoś wstał i podszedł bliżej drzwi. Harry cofnął się szybko, jednak te nie otworzyły się, natomiast głos aurora stał się wyraźniejszy.
— Widuje się ją w towarzystwie nieoficjalnie uznawanym za popleczników Voldemorta. Do tego jest blisko Lucjusza Malfoya, który, jak wiemy, jest w wewnętrznym kręgu. A jej… — Zamilkł na chwilę. — Małżeńskie wypadki są za każdym razem idealnie wyciszone. Mężowie to ważne persony, niewygodne dla ciemnej strony.
— Pamiętaj, że ciebie nie zabiła. A miała ku temu sposobność i powody. — Znów odezwał się Snape. Nastąpiły szybkie kroki. — Zabierz ręce, Shacklebolt. Obaj wiemy, że mam rację.
— Nie waż się o tym wspominać.
— Prawda aż tak cię boli? — Materiał zaszeleścił. A Harry starał zwizualizować sobie wizję, gdzie Kingsley rozluźnia uścisk i popycha Snape’a na ziemię, nie chcąc brudzić sobie rąk czymś tak mało istotnym. Kroki znów się nasiliły. Ale Potter w podświadomości już wiedział, co się wydarzy. Auror nie wyznał przed nimi prawdy, mając okazję, więc… — Czy poczucie winy za to, że zabiłeś jej męża? — Klamka, która już się uginała, zatrzymała się w połowie. Harry otworzył szeroko oczy i wstrzymał oddech. Nie dlatego, że mógł zostać nakryty, a przez słowa, które padły.
— Snape… — Teraz to Remus został zignorowany.
— Sprowadziłeś tym na nią falę nieszczęść. Wiedziałeś, co się z nią potem działo? Czy tak jak Blacka nie obchodziło cię zupełnie życie swojej jedynej siostry? Teraz zżera cię poczucie winy, a co dla niej zrobiłeś po tym, jak to się stało? Tu nie chodzi o Zabiniego, którego bezpodstawnie uśmierciłeś bez dowodów na to, że faktycznie działał po złej stronie.
— Nic o tym nie wiesz.
— Ale wiem doskonale, co — podkreślił. — Działo się z nią wtedy. Tak jak pamiętam twoje wywiady do gazet. Młody, dumny, auror. — Prychnął prawie wypluwając te słowa. — Tak dobroduszny, że skazał własną siostrę na bezdomność.
— Wystarczy…
— Nie. Remus. On ma rację… — zamilkł na chwilę. — Nie mam prawa mówić o niej, że ją znam. Widzę ją przez pryzmat rzeczy pisanych w gazetach i własnych, mglistych wspomnień. — Głos Kingsleya był ciężki i zmęczony. — Jednak chłopak nie powinien tutaj zostać. Właśnie z tego powodu.
— Boisz się, że się dowie?
— Bardziej niż czegokolwiek innego. — Dodał, a Harry szybko rozejrzał się wokół i dwoma szybkimi krokami skierował się ku schodom. Był już na nich, kiedy drzwi kuchni się otworzyły. A kiedy uniósł wzrok ku górze, ujrzał Syriusza… jednak ten nie rozmawiał z Grindelwaldem, a Blaisem.

*

— Nie powinnaś się dawać tak katować.
— To nie twoja sprawa. — Narcyza patrzyła na siebie samą, stojącą przy drzwiach, gdzie przez uchylone drzwi było widać Bellę i Andromedę. Andy pomagała wiązać gorset sukni starszej, której plecy pokryte były licznymi ranami. — To już przeszłość.
— Chcesz przez to powiedzieć, że kiedy wrócimy po feriach, 43 zniknie? — prychnęła młodsza. — Nie bądź naiwna, Bella. Jak niby chcesz tego dokonać, skoro to ty tutaj jesteś ofiarą.
— Lepiej ja niż Cissy. — Narcyza przejechała wzrokiem po ranach Belli, po chwili przenosząc wzrok na siebie, stojącą przy drzwiach i zamrugała. Jej śliczna, młoda buzia wykrzywiona była w strachu, a z oczu płynęły łzy. — Ale to się zmieni. Zadbam o to, żebyście były bezpieczne po moim odejściu z Hogwartu.
— Jak chcesz niby tego dokonać?
— Nieładnie podsłuchiwać. — Obie Narcyzy odwróciły się w stronę Rudolphusa. Ten stał przy nich, patrząc na młodszą dziewczynę, która szybko opuściła wzrok na dół. — W porządku? — Zapytał, wyciągając do niej dłoń. Blondynka odtrąciła ją. Jednak Lestrange nie dał się spławić. Szybko ponowił ruch i szarpnął lekko jej podbródkiem. Trzynastolatka zrobiła wielkie oczy, zszokowana bezczelnością chłopaka. Po chwili jednak, uspokoiła się. Narcyza przyjrzała się uważniej tej scenie. Rudolphus nie był brutalny w tym, co robił. Mimo iż z początku mogło wydawać się inaczej. Wystarczyło spojrzenie… jego oczy nie skrywały niczego, lśniąc troską i życzliwością, nadając tym ufność do jego osoby. I tego nie zmienił nawet Azkaban. — Chyba nie mieliśmy okazji wcześniej rozmawiać. — Dodał ciszej, odsuwając dłoń od policzka Cissy, na których pozostało kilka łez. — A przecież tyle od ciebie zależy.
— Nie rozumiem — mruknęła dziewczyna. Ślizgon wyprostował się, patrząc na nią jak starszy brat na siostrę, która coś spsociła, jednak nie ma serca jej za to karać.
— Jesteś bardzo bezczelna jak na swój wiek. W normalnych okolicznościach 43 już dawno by się ciebie dopominało. Dobrze, że masz tak dobrą siostrę, która cię od tego piekła ocaliła.
— Nie prosiłam o to Belli.
— Jednak gdzieś w środku jesteś jej dozgonnie wdzięczna. Bo ona stawała w twojej obronie. To samo możesz powiedzieć o twojej drugiej siostrze?
— Nie — powiedziały jednocześnie obie Narcyzy. Rudolphus uśmiechnął się lekko i pogładził po włosach blondynkę.
— Widzę lęk w twoich oczach. Chcesz o coś zapytać? — Spojrzała na swoje buty. I mruknęła coś niezrozumiałego. — Możesz powtórzyć?
— Dziękuję. — Rudolphus uśmiechnął się lekko. — Zmieniła się… Ja nigdy nie potrafiłam jej przełamać tak, by była… taka.
— Pewnie dlatego, że sama nie potrafisz być naprawdę sobą. — Ślizgonka podniosła do niego energicznie głowę, jakby chcąc zaprzeczyć, jednak w ostatniej chwili odpuściła. Starsza wiedziała dlaczego. Bo miał rację. — Bycie sobą nie jest złe, Narcyzo.
— Nawet jeśli jest się złą osobą?
— To jednak ty, a nie ktoś, kogo jedynie grasz. Spróbuj, jedyne, co ci grozi, to zatracenie się w szaleństwie.
— Tego właśnie się boję.
— Niepotrzebnie. — Uśmiechnął się lekko, po czym wyminął ją i zapukał w uchylone drzwi.
Wspomnienie urwało się. Narcyza patrzyła teraz na szafę fiolek pełnych wspomnień. Wspomnień, które ją kształtowały… które dawały jej indywidualność i okazję do bycia sobą,
— Można? — Drgnęła odwracając się gwałtownie i zamarła. A jakiś głos w jej głowie krzyknął, że życzy sobie informowania o wizytach. Jednak była to myśl odległa i drobna, zalana falami innych, które teraz pojawiły się w jej umyśle.
— Moja odpowiedź nie ma w tej chwili znaczenia, skoro już się pojawiłeś — powiedziała cicho, patrząc na niego. Lucjusz wpatrywał się w to, co znajdowało się za jej ramieniem. Przez to Narcyza natychmiast zamknęła szafę. — Dawno się nie widzieliśmy…
— Czas ten był krótszy niż przypuszczałem — odparł po prostu. Blondynka wyprostowała się, zdając sobie sprawę z tego, jak niegodną damy przyjmowała pozę. On chyba nawet tego nie zauważył, wciąż stał przy kominku, wodząc wzrokiem po pokoju. — Nie interesuje cię cel mojej wizyty?
— Zakładam, że Esmeralda nie potrafiła trzymać języka za zębami. — Powiedziała po prostu. Lucjusz przekrzywił lekko głowę w bok, a Narcyza zamilkła… Jednak potrafiła.
— Widziałyście się? — Zapytał. Kobieta wzruszyła ramionami, przechodząc przez pokój. Upewniła się, że klątwa podziałała i faktycznie zabezpieczyła drzwi. Dotknęła ich nawierzchni, wyczuwając drobne mrowienie magii… Wszystko było tak, jak być powinno. — W jakim celu?
— To nieistotne.
— Jest inaczej, skoro twierdziłaś, że pojawiłem się z tego powodu. — Odpowiedział bez chwili namysłu. Black założyła opadający kosmyk włosów za ucho, nie patrząc na niego. Nie czuła się dobrze… Jej serce łomotało jak szalone, a ona nie była pewna czy może jest ono tak głośne, że i on je słyszy. A jeśli nawet słyszał, to co z tego? Nie powinna się tym przejmować. Jednak było inaczej.
— A w jakim celu się pojawiłeś? — Odparła z trudem. — Sądziłam, że wyjechałeś. Chciałam z tobą porozmawiać. Esmeralda powiedziała, że to niemożliwe.
— Gdyby nie nagłe sytuacje, z pewnością miałaby rację. — Odpowiedział cicho, powoli siadając w fotelu. Niepewnie wręcz. Narcyza podeszła do drugiego, usytuowanego naprzeciwko, nieśmiało na niego spoglądając, a wspomnienia, które niedawno wypiła, uderzyły ją od środka. Wszystko zapowiadało się pięknie… Co zachwiało tą historią?
— Potrzebuję kilku twoich fiolek. — Powiedział cicho, a Narcyza zamrugała zdezorientowana. Nie patrzył na nią, spoglądając gdzieś w kierunku jej toaletki, na lustro lub coś innego, nie była w stanie określić, co konkretnie przykuło jego uwagę. Prawdopodobnie uciekał wzrokiem, by zapobiec niezręczności.
— W jakim celu?
— To nie powinno cię obchodzić.
— To moje wspomnienia — odparła, Lucjusz otworzył usta, jednak zaraz potem je zamknął. Jakby w ostatniej chwili powstrzymując się od tego, by nie powiedzieć jej, że wspomnienia powinno się trzymać w sobie, zamiast zamykać je w szafie, bo w takiej formie już nimi nie są. Uznane za zbyteczne. Liczyła się z tym, że coś tego typu powstrzymał przed wypowiedzeniem na głos. — Rozumiem, że jestem ci wiele winna… Jednak chciałabym wiedzieć…
— Już ustaliliśmy, że niczego od ciebie nie chcę. Fiolkę potrzebuję dla kogoś innego… By mógł odzyskać część utraconych wspomnień. Tobie są one, jak widać, niepotrzebne. — Narcyza opuściła wzrok na ziemię… Jednak to powiedział. Poczuła ucisk w sercu, ale wiedziała, że ma rację. Sama swoją postawą je wszystkie przekreśliła.
— Które cię interesują? — zapytała cicho, podnosząc się powoli i zaprosiła gestem ręki, by do niej podszedł. Kiedy przy niej przystanął, kobieta poczuła, jak coś ściska jej żołądek. Nie powiedziała nic, otwierając szafę. Milczał przez chwilę, zresztą co się dziwić, każdy by milczał, widząc to, co się tu znajdowało. A w szczególności wtedy, gdy ujrzałby fiolki ze swoim imieniem i datą… Jak jakieś nudne archiwa, na które nikt nigdy nie patrzy. Drgnęła, kiedy nagle wyciągnął dłoń nad jej ramieniem do fiolek z narodzinami ich dzieci, jednak tylko je obrócił, patrząc na daty. Opuściła wzrok na ziemię.
— Potrzebna mi Bella. — Odsunął się nagle, przechodząc przez pokój. Jego głos był niczym lód. A ten chłód owiał ją z każdej strony. — Dasz mi je czy będziemy brnęli w jakąś bezsensowną wymianę zdań? — Zapytał, przystając przy toaletce i zacisnął palce na blacie. Złość… nie. Nienawiść. Tak, to ona. W całej swej okazałości. Spojrzała na fiolki i te kilka dotyczące Bellatriks, których nie zdążyła wypić. Zamarła jednak, patrząc na te o ich dzieciach. Usunęła sobie z głowy własne dzieci. Ich pojawienie się na świecie. Usunęła jak niechciane błahostki, którymi nie chciała zaśmiecać sobie umysłu. Zabiła nadzieję. Jakąkolwiek nadzieję na to, że kiedyś postara się to naprawić… albo zadośćuczynić.
— Chcesz mnie zabić? — Zapytała, a on na chwilę zamarł. Odwrócił się do niej, a jego oczy, mimo iż wyrażały wielkie cierpienie, nie miały w sobie nawet odrobiny nienawiści.
— Dlaczego miałbym? — Wychrypiał. Podeszła do niego powoli, podając mu fiolki, a kiedy jej dłonie dotknęły przez przypadek jego zimnych palców, poczuła łzy w oczach.
— Bo ja jestem zbyt wielkim tchórzem, by to zrobić. — Wyszeptała przerażona. Gdyby teraz odszedł bez słowa, naprawdę chciałaby to zrobić. Chwycić za różdżkę i powiedzieć proste dwa słowa. Przecież to banalne… Pozbawiłoby to ją cierpienia, na które się skazała. Na które on ją skaże, odchodząc. Na jej nieszczęście… Lucjusz nie odchodzi. Każe się jej męczyć. Z nikłą nadzieją, że kiedyś coś zmieni, a przecież wiedzą doskonale, że nie potrafi tego zrobić.
— Bardzo bym chciał. — Uniosła na niego wzrok, nadal nie widziała w jego oczach nienawiści. — Tyle że nie potrafię.
— Już to raz zrobiłeś — wyszeptała i wysunęła swoją różdżkę, chcąc mu ją podać. — Czym to się różni? Dwa słowa… to wszystko. Zaoszczędzisz tym cierpienia sobie, mnie… Draco. Nic ci po tym, że żyję, skoro cierpisz. Przecież widzę — dodała powoli, z wahaniem, dotykając jego policzka. A jego oczy błyszczały w sposób tak żywy, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziała. — Gdybym zniknęła, byłoby prościej.
— Co roku musiałbym chodzić na twój grób — odparł cicho, po czym przełknął z trudem ślinę i dopiero wtedy dokończył: — Teraz nie muszę się z tobą widywać. Wcale.
— Dlaczego musiałbyś?
— Bo do Evana chodzę. — Narcyza zamarła w bezruchu. — I nadal czekam, aż jego ostatnie słowa się ziszczą. — Westchnął, odsuwając się, przerywając tym kontakt wzrokowy i skierował do kominka.
— Co takiego ci wtedy powiedział? — zapytała, patrząc jak wchodzi do kominka. Spojrzał na nią, a jego oczy nadal lśniły wszystkim za wyjątkiem nienawiści.
— Obiecał, że osiągnę szczęście.
Narcyza stała w miejscu na długo po tym, jak ostatni zielony płomień w kominku zgasł.
 



Halo halo, już 57 rozdział za nami. Co o nim sądzicie? Tak wiem, znów mącę, ale przysięgam, że powoli to się skończy... he he... przed kolejną falą łamigłówek nie do rozwiązania c:
Dziękuję kochanej Jasmine za poprawienie tekstu. Jesteś wielka! <3 Pozdrawiam! CISSY

2 komentarze:

  1. Witaj!
    Nie zabawię tu niestety na długo, ale jest na to rada!
    Chciałybyśmy Cię serdecznie zaprosić do odwiedzenia najprężniej działającej obecnie blogowej ocenialni, gdzie ja lub któraś z moich znajomych chętnie zapozna się z Twoją twórczością i wystawi rozbudowaną opinię! Mamy sporo wolnych miejsc w kolejkach, a co za tym idzie - krótki czas oczekiwania na ocenę.
    Możesz wiele zyskać, a nic stracić : )
    Pozdrawiamy
    Ekipa WS
    http://wspolnymi-silami.blogspot.com/
    Ps. Nie widzę zakładki Spamu, więc nie wiem, czy to odpowiednie miejsce na ten komentarz. Jeżeli nie – usuń go i z góry przepraszam, ale uważam, że nasza praca może Ci się spodobać : )

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć, Cissy!
    Zostawiłam dla Ciebie wiadomość w Księdze Zgłoszeń. Proszę, zerknij do niej w wolnej chwili: [KLIK].
    Pozdrawiam cieplutko
    Ayame
    Wspólnymi Siłami

    OdpowiedzUsuń